Masterton Graham - Nieprawdopodobna historia.rtf

(124 KB) Pobierz
Nieprawdopodobna historia

Nieprawdopodobna historia

 

Zanim Raymond wygrzebał się z hotelu, rozpadało się na dobre i szedł do wynajętego samochodu w ulewnym deszczu. Właściwie był już pół godziny spóźniony i szansę na złapanie w Cork ostatniego samolotu do Londynu były nader wątpliwe. Otrząsnął z wody parasol, rzucił go na tylne siedzenie, zamknął drzwiczki i zapalił silnik. Zdecydowanie nie powinien tak długo rozmawiać z Dermotem Brienem, ale chciał przecież zgarnąć te osiemnastowieczne pejzaże. Dermot tyle o nich wiedział… no i o rzadkich akwafortach Conora O’Reilly’ego.

Ruszył spod hotelu i pojechał wąską drogą prowadzącą do Kenmare. Lało tak straszliwie, że czuł się, jakby prowadził samochód w wodach morza. Co chwila przecierał chustką do nosa zaparowaną przednią szybę. Droga nie była oświetlona, czasem migały odblaskowe tarcze znaków drogowych lub połyskujące oczy przestraszonych zajęcy.

Zerknął na zegar. Powinien mieć jeszcze dwadzieścia minut w zapasie w Cork, ale musiał zwrócić samochód i oddać walizkę na bagaż. Przycisnął mocniej pedał gazu; volvo podskakiwało na szosie z tłucznia, rozpryskując kałuże. Źle ocenił ostry zakręt w lewo, wyprowadził jakoś wóz, ale serce biło mu pospiesznie. Mniej więcej po dwudziestu minutach zobaczył przed sobą coś jasnego, trzepoczącego na wietrze. Przetarł szybę i wpatrzył się w nią intensywnie. Z początku wydawało mu się, że widzi prześcieradło, ale potem zorientował się, że to kobieta, ubrana na biało, biegnie wzdłuż drogi. Z wielkim psem u boku.

Raymond zwolnił. Kobieta miała na sobie chyba tylko przemoczoną nocną koszulę. Zastanowił się przez chwilę, czy się nie zatrzymać i zaproponować, że ją podwiezie, ale był już spóźniony, a ona mogła mu napytać niezłego kłopotu — kobieta ubrana w nocną bieliznę, biegnąca w deszczu głęboką nocą po odludnym terenie z psem, którego wygląd zupełnie się Raymondowi nie podobał. Dostrzegł kwiaty w jej włosach, co go tym bardziej upewniło, że nie wszystko z nią w porządku.

Zjechał na drugą stronę szosy, by ją wyminąć, a wtedy ona odwróciła się i weszła na drogę, wyciągając ramiona. Przez ułamek sekundy widział bladą ze strachu twarz.

Wcisnął hamulec, ale volvo ją uderzyło. Rozległ się głuchy łomot, jakby ktoś upuścił worek z mąką. Volvo wpadło w poślizg i Raymond kurczowo złapał kierownicę. Samochód ześliznął się do rowu, miażdżąc żywopłot.

Siedział za kierownicą, drżąc w szoku. Wreszcie zdołał otworzyć drzwiczki i wygramolić się na rozmiękłe pobocze. Deszcz siekł go w twarz, jakby wymierzał mu karę. Podniósł kołnierz płaszcza i ruszył pospiesznie, modląc się, by nie była ciężko ranna, by żyła.

Pies leżał na boku. Przednią nogę miał zgiętą pod dziwnym kątem, czaszkę zmiażdżoną. Martwe oko patrzyło na Raymonda oskarżająco, deszcz rozmywał wyciekającą krew. Na gładkim włosie widać było świeże pręgi, wyglądały jednak raczej jak ślady częstego okrutnego bicia niż zderzenia z samochodem.

Rozejrzał się za kobietą, ale nigdzie nie było jej widać. Poszedł wzdłuż szosy, przypatrując się żywopłotowi i nawołując:

— Halo! Jest pani tam? Jest tu ktoś?

Nie usłyszał odpowiedzi. Pobrnął mozolnie z powrotem w stronę psa, zastanawiając się, co robić. Bał się, że impet uderzenia odrzucił kobietę poza krzaki, na pole i leży tam w deszczu, ciężko ranna. Nic pozostało mu nic więcej, jak zadzwonić po policję.

Wrócił do samochodu i wziął do ręki telefon komórkowy.

— Zdarzył się wypadek — powiedział. — Być może kogoś zabiłem.

 

Po dwóch godzinach poszukiwań uznali, że nie ma żadnej kobiety w pobliżu. Raymond siedział zrozpaczony w samochodzie, słuchając deszczu bębniącego o dach i popijając herbatę, którą przyniosła właścicielka pobliskiego pensjonatu. Policjant zapukał w okno i Raymond opuścił szybę.

— Ani śladu żadnej kobiety, proszę pana — powiedział funkcjonariusz.

— Widziałem ją. I jestem pewien, że ją uderzyłem.

— Tak… No cóż, proszę pana, nawet jeśli biegła tu jakaś kobieta, jest już pewnie daleko. Nie sądzi pan, że to raczej w psa pan uderzył?

— Nie wiem. Być może. Wszystko zdarzyło się tak szybko…

— Mówił pan, że była ubrana w nocną koszulę, czy coś podobnego.

— To prawda. Miała też jakby wianek na głowie.

— Z kwiatów?

— Właśnie. Białych kwiatów. I chyba zielonych liści. Sierżant policji milczał przez dłuższą chwilę. Deszcz ściekał mu z daszka czapki.

— Czy coś pana zastanowiło? — spytał Raymond.

— Nie o to chodzi. Żyją tu różne istoty, jeśli pan wie, co mam na myśli. Niektóre z nami, inne obok nas, tak mówią.

— Niestety, nie wiem, o co panu chodzi.

— Cóż, mówię o paralelnych bytach. Żyją w równoległym świecie. Czasem przedostają się do naszego i wtedy możemy je widzieć.

Raymondowi przemknęło przez głowę, czy sierżant nie jest pijany.

— Powiedział pan, że kobieta biegła, tak?

— Tak. I to całkiem szybko.

— Jakby ją ktoś gonił, takie można było mieć wrażenie?

— Rzeczywiście. Ale nikogo poza nią nie widziałem.

— Nie. Bo pan nie mógł widzieć.

— Naprawdę nie wiem, do czego pan zmierza — oświadczył Raymond. — Twierdzi pan, że nie istniała?

— Ależ istniała, proszę pana, i wierzę, że pan ją widział. Po prostu nie egzystuje w tej samej rzeczywistości co pan i ja.

— Przecież pies jest rzeczywisty.

— Z psem to zupełnie co innego. No dobrze. — Policjant się wyprostował. — Wznowimy poszukiwania rano, ale wątpię, by to coś dało. Może pan tu przenocuje, rano chciałbym z panem znowu porozmawiać.

— Dobrze — zgodził się Raymond. Czuł się wyczerpany, drżał. — Czy któryś z pańskich ludzi mógłby za mnie poprowadzić? Boję się, że sam nie dam rady.

— Oczywiście, nie ma problemu.

— Jeszcze tylko jedno…

— Tak?

— Powiedział pan, że ktoś za nią biegł. Kto? Policjant popatrzył na niego wzrokiem wypranym z wszelkiego wyrazu, odwrócił się i odszedł nie odpowiadając.

 

Kiedy wylądowali na lotnisku w Cork, chmury całkiem zaciągnęły niebo i wiatr się wzmógł. Zaczęło lać, nim Sarah zdążyła dojść po betonie do terminalu. Jej irlandzki znajomy, Shelagh, wciąż powtarzał, że tu zawsze pada: co kwadrans przez piętnaście minut. Zaczynała w to wierzyć. Podeszła do punktu wynajmu samochodów; kosmyki długich ciemnoblond włosów zwisały jej jak szczurze ogony.

— Ach, panna Bryce! — Mężczyzna o włosach koloru marchewki uśmiechnął się do niej zza biurka. — Chciała pani corsę.

— Tak, to ja — odpowiedziała, próbując zachować spokój, chociaż krople skapywały jej z koniuszka nosa.

Przemoczona, wcale nie wyglądała tak źle, jak sobie wyobrażała: wysoka, szczupła kobieta tuż po trzydziestce, o brązowych, szeroko rozstawionych oczach i mocnym kośćcu. Równie dobrze mogła pozować dla „Vogue” jako modelka demonstrująca praktyczne ubrania w weekendowym stylu, jak być żoną wysokiej rangi oficera armii.

W rzeczywistości zajmowała się handlem antykami i była świeżo po rozwodzie z mężem artystą, uroczym, lecz chronicznie nie dochowującym jej wierności. Okazał względy jednej ze swoich modelek o ten jeden raz za dużo i w efekcie, choć tęskniła do niego, rozkoszowała się na nowo zdobytą wolnością. Ken był wprost dziecięco od niej zależny i tym samym wymuszał na niej bezgraniczne poświęcenie. Teraz podróżowała, dokąd i kiedy chciała, spotykała się z tymi, których lubiła, jadła to, co jej smakowało, i oglądała wybrany przez siebie kanał telewizji — zwłaszcza to ostatnie dawało jej niezwykłe poczucie wolności, Ken bowiem, jak zadziwiająco wielu artystów, był zagorzałym wielbicielem piłki nożnej.

— Czeka na panią żółty samochód na dwudziestym pierwszym miejscu parkingowym. — Mężczyzna o włosach w kolorze marchewki wręczył Sarah kluczyki. — Życzę pani przyjemnej podróży.

Poszła szybkim krokiem, rozbryzgując kałuże i znalazła samochód, który wynajęła — mały szmaragdowy opel o metalizującym lakierze, bardzo odpowiedni jak na Irlandię. Z uczuciem ulgi wsadziła torbę do bagażnika i usadowiła się za kierownicą. Opuściła plastykową osłonę chroniącą przed słońcem, uczesała włosy patrząc w lusterko i osuszyła twarz chusteczką. Deszcz bębnił w dach i spływał po przedniej szybie krętymi strużkami.

Miała zapalić silnik, kiedy zdała sobie sprawę, że z drugiego końca parkingu obserwuje ją mężczyzna. Niezwykle wysoki, ciemnowłosy, wyglądał na Hiszpana, chociaż twarz miał bardzo bladą. Stał w ulewnym deszczu bez płaszcza i parasola, z rękami w kieszeniach i przyglądał jej się ze stoickim spokojem, jakby już ją kiedyś spotkał i usiłował sobie przypomnieć kiedy. Strumyki deszczu spływające po szybie wykrzywiały jego obraz. Przez moment miał zgarbione plecy, potem załamany tułów, wreszcie twarz mu się wydłużyła i przybrała diaboliczny wyraz. Zapaliła silnik, włączyła wycieraczki i mężczyzna znormalniał. Nie mogła jednak zrozumieć, dlaczego tak uporczywie jej się przygląda.

Kiedy wyjeżdżała z parkingu, patrzył za jej samochodem. Spoglądała co chwila we wsteczne lusterko, żeby sprawdzić, czy nie wsiada do innego wozu, żeby ją śledzić, ale stał w miejscu i gdy okrążyła lotnisko, zniknął jej wreszcie z oczu.

Deszcz siekł nieprzerwanie, gdy przejeżdżała przez południowo–zachodnie przedmieścia Cork, mijała fabryki, rzędy tandetnych bungalowów i szeregowych domków. Znalazła w końcu główną drogę, prowadzącą do Macroom, i rozpoczęła jazdę przez wiejskie tereny; deszcz lał tak gwałtownie, że wycieraczki nie nadążały czyścić przedniej szyby i ledwie widziała, dokąd zmierza. Wreszcie, po półgodzinnej jeździe opustoszałą krętą drogą dotarła do miasteczka z kościołem otoczonym długim kamiennym murem, na którym wisiała tabliczka z napisem „Bandon”. Zboczyła zbytnio na zachód, ładnych kilka mil z właściwego kierunku.

— Cholera jasna! — sapnęła z irytacją, zatrzymując corsę na poboczu.

Mogła oczywiście zawrócić i znaleźć właściwą drogę do Macroom, ale coś takiego nie leżało w jej naturze. Jeśli będzie dokładnie trzymać się mapy, może dalej jechać na zachód, potem powinna skierować się na pokręconą górską szosę, która ją doprowadzi do Bantry, i wreszcie skręci na północ do Kenmare, czyli tam, dokąd od początku zmierzała. Sześciu czy siedmiu aroganckich londyńskich antykwariuszy leciało razem z nią samolotem i jeśli się spóźni, będzie musiała znosić szyderstwa na temat niezorganizowanych amatorek w handlu dziełami sztuki, co to nie umiałyby opróżnić georgiańskiego nocnika, nawet gdyby przeczytały wypisaną na dnie instrukcję.

Mały chłopiec w tweedowej czapce i przemoczonym pulowerze podszedł do samochodu i zapukał w szybę. Miał bladą, piegowatą twarz o niezwykle poważnym wyrazie.

— Czy pani się zgubiła, proszę pani? — dopytywał się.

— Zdaje się, że tak — przyznała. — Szukam drogi do Bantry.

— To nie będzie trudne — oświadczył. — Proszę jechać główną ulicą aż do kościoła. Potem skręci pani na prawo i pojedzie pod wzgórze, zakręt w lewo i dotrze pani do głównej szosy. Zjazd do Bantry jest w połowie drogi.

— Dziękuję. — Podniosła szybę w oknie, zanim uświadomiła sobie, że nie powiedział jej, kiedy mniej więcej ma się spodziewać owej „połowy drogi”. No i dobrze, pomyślała, to właśnie znaczy być w Irlandii. Mówią, że Irlandczycy są z wyboru szaleni.

Padało nieprzerwanie, znalazła jednak jakoś wąski nawrót, który zaprowadził ją do wzgórza. Wycieraczki pracowały jak szalone i Sarah widziała co nieco z dzikiego, tonącego w zieleni pejzażu: góry, głazy i zasnute welonem deszczu doliny, jakby szła przez nie procesja upiornych panien młodych.

Prowadziła następne pół godziny, stopniowo pokonując dystans dzielący ją od Bantry. Przez cały ten czas widziała tylko jeden samochód: pędzącą farmerską półciężarówkę z zaparowanymi szybami. Wyprzedziła ją z szybkością sześćdziesięciu mil i oddaliła się pełnym gazem w pióropuszu wody.

Tuż przed drugą dotarła do małej wioski, w której była poczta i dwa puby. Zaparkowała koło tego o bardziej zadbanym wyglądzie, z szyldem „Russet Bull”, i wysiadła z auta. Deszcz ściekał po stromo opadającym dachu pokrytym łupkówką i gulgotał w rynnach. Wnętrze było długie, zadymione, z kamienną podłogą i wytartymi starymi ławami z drewna. W rogu piła piwo grupa hałaśliwych, roześmianych młodych ludzi. Przy końcu sali grało w snukera dwóch ubranych w tweedowe marynarki mężczyzn o zdecydowanych, twardych twarzach terrorystów. Z taśmy płynęły jakieś żałobne celtyckie pienia — smyczki i nawiedzone głosy. Pulchna dziewczyna za barem zapytała, czego Sarah sobie życzy.

— Może kanapkę, jeśli nie jest już zbyt późno.

— Późno? — spytała dziewczyna, okazując dyskretne zdumienie, jakby nie mogła zrozumieć, co ma pora dnia do prośby o kanapkę.

Sarah usiadła naprzeciwko hałaśliwych młodych ludzi z olbrzymią kanapką z białego chleba, przełożonego plastrami szynki, i półkwaterką guinnessa. Mężczyźni o twarzach terrorystów obejrzeli ją dokładnie, zanim wznowili grę; jeden powiedział coś do drugiego i obaj zaśmiali się złośliwie i porozumiewawczo.

Na pokrytych kremowym tynkiem ścianach pubu wisiały części zagadkowych rolniczych narzędzi o poczerniałych żelaznych zębach, ze zwisającymi łańcuchami i skórzanymi paskami, wyglądające raczej na narzędzia tortur Świętej Inkwizycji, i oprawione w ramki fotografie w sepii, przedstawiające mężczyzn o wyglądzie męczenników, ubranych w czapki i starannie pozapinane surduty. Deszcz rosił uparcie okna, taśma w nie kończącym się, skomplikowanym celtyckim lamencie opiewała utraconą miłość i upływający czas i Sarah doznała uczucia, że zostanie tu na zawsze, nigdzie nie wyjedzie.

Kończyła kanapkę, gdy dostrzegła siedzącego w odległym, ponurym, mrocznym kącie mężczyznę, ledwie widocznego przez wlokące się od stołu do gry w bilarda smugi papierosowego dymu. Ciemnowłosy, z głębokimi zatokami na czole, miał wypukłe guzowate kości policzkowe, przez co wyglądał jakby się patrzyło na znalezioną na pustyni czaszkę młodego wołu. Z miejsca, na którym siedziała, Sarah nie mogła widzieć ukrytych w cieniu oczu, ale była pewna, że ją obserwuje. Dłoń mężczyzny spoczywała na małym, stojącym przed nim stoliku — dłoń o długich palcach, z ciężkim srebrnym pierścieniem.

Poruszyło ją głęboko, że tak bardzo przypominał człowieka, który przyglądał jej się na lotnisku w Cork. Oczywiście wiedziała, że to nie on. Nie mógł przecież dotrzeć przed nią do wsi, nawet gdyby nie pomylił drogi do Macroom… a zresztą, skąd miałby wiedzieć, że będzie tędy podróżować i właśnie tutaj się zatrzyma?

Dokończyła kanapkę zupełnie nie czując jej smaku.

— Dobrej jazdy — powiedziała barmanka i Sarah ogarnęło zażenowanie, ponieważ nie przyszło jej do głowy pożegnać się. — Być może w Irlandii spełnią się pani serdeczne pragnienia — dodała dziewczyna, zupełnie jakby mówiła coś normalnego, przyjętego, w rodzaju „do zobaczenia” albo „proszę na siebie uważać”.

Deszcz lał jeszcze silniej i Sarah musiała biec do auta. Odjeżdżając spod „Russet Bull” zerkała co chwila w lusterko, żeby zobaczyć, czy mężczyzna jej nie śledzi. Ale drzwi pubu nie otworzyły się i wkrótce straciła je z oczu, za zakrętem w kierunku Bantry.

Zrobiło się późno, jechała więc wśród gór najszybciej, jak tylko się odważyła. Deszcz bębnił w jezdnię niemal poziomo, wiatr uderzał w samochód, jakby chciał go zdmuchnąć poza krawędź górskiego grzbietu i przetoczyć czterysta stóp do otwierającej się poniżej doliny. Woda wylewała się ze skalnych szczelin i rozpadlin kaskadami na wrzosy. Wycieraczki ledwie nadążały ze zbieraniem deszczu z szyby.

Dotarła do biegnącej wzdłuż wybrzeża drogi i pojechała na północ w kierunku Kenmare, mijając pola namiotowe i pensjonaty. Niebo zaczęło się nagle przejaśniać z nienaturalną wprost szybkością i Kenmare powitało ją słońcem; szosy były suche, jakby w ogóle nie padało. Miasteczko żyło z turystów, przecinały je dwie główne ulice, zabudowane sklepami, pubami i restauracjami, pomalowanymi w żywe czerwone, zielone i żółte kolory. ,,O’Leary’s Pub”, „O’Sullivan’s Diner”, „Shamrock Souvenirs”… Sarah prowadziła powoli, wypatrując sklepu z antykami. Nawet w tak skomercjalizowanym miejscu można było upolować antyki w dobrym stanie i rozsądnej cenie, zwłaszcza kredensy i krzesła, pochodzące z okolicznych wiejskich domów. Spodobała jej się bieliźniarka z okresu regencji, zapisała więc telefon sklepu.

Wyjechawszy z Kenmare, skierowała się na zachód wąską drogą prowadzącą na półwysep Kerry. Dotarła do wielkiej bramy hotelu „Parknasilla” i wjechała na jego teren. Popołudnie było wspaniałe, a palmy i bambusy, rosnące wzdłuż podjazdu, rodziły złudzenie, że nie jest już w Irlandii, że przeniosła się na teren kolonii, pamiętnej Mandalay. Sam hotel był wielką gotycką budowlą i rozciągał się z niego widok na połyskujące wody ujścia Kenmare z jednej, a wciąż okryte do połowy nabrzmiałymi szarymi burzowymi chmurami góry Caha z drugiej strony.

Światło dawało niezwykłe efekty. Rozszczepiało się na falach rzeki, rzucając na cypel teatralne błyski.

Sarah rozpoznała antykwariuszy z Londynu i Brighton i uśmiechnęła się do Iana Caldecotta z Surrey, eleganckiego mężczyzny o rumianej twarzy, eksperta od mebli, który nauczył ją wszystkiego o krzesłach i stolikach do gry w karty. Uniósł panamę i podszedł się przywitać.

— Sarah, kochanie, nie sądziłem, że i ty przyjedziesz. Mogliśmy przecież razem podróżować.

— Do końca nie wiedziałam, czy się wybiorę. Dopóki Fergus mi nie powiedział, że będą sprzedawać dwa krzesła Daniela Marota.

— Naprawdę? Nie ma ich w katalogu.

— Zapewne nabytki z ostatniej chwili. Pochodzą z posiadłości Ballyclavan.

— Tak… no cóż, mam nadzieję, że nie będziemy się przelicytowywać zbyt ostro…

— Zawsze możemy połączyć siły.

— Bardzo nieładnie, Sarah. — Postukał palcem po skrzydełku nosa. — Nie chcemy chyba być posądzani o aukcyjne matactwa, co?

— Jeśli krzesła okażą się niezłe, będę je chciała mieć — ostrzegła go.

Portier wziął jej bagaż i weszła do holu, żeby się zameldować. Wnętrze było tak gotyckie i wielkie, jak to zapowiadał widok budynku z zewnątrz; szeroka klatka schodowa, słoneczny hol z krzesłami o ciężkiej, bogatej tapicerce. Uśmiechnięty chłopiec hotelowy o odstających uszach zaprowadził Sarah do pokoju.

— Mam nadzieję, że się pani u nas spodoba dwa razy bardziej niż nam panią u siebie gościć — oświadczył, kiedy wręczała mu napiwek.

Wyszedł, zanim do niej dotarło, co powiedział. Właściwie nie była pewna, czy sam wiedział, co mówi.

Zrzuciła kopnięciem buty i puściła wodę do wanny. Zdjęła żakiet i odpinając guziki bluzki podeszła do okna z widokiem na rzekę i odległe góry. Dziwna była myśl, że mniej niż dwie godziny temu prowadziła przez te góry auto w nawalnym deszczu, a teraz panowała pogodna, orzeźwiająca aura. Odwiesiła bluzkę i zaczęła odpinać biustonosz, kiedy zobaczyła w ogrodzie mężczyznę, stojącego w cieniu juki. Wydawało się, że patrzy w jej okno.

Wysoki, ciemnowłosy, ubrany na czarno. Twarz miał białą jak kartka z notesu. Stał nieruchomo i Sarah nie mogłaby z całą pewnością stwierdzić, że patrzył właśnie w jej okno. Po prostu był niezwykle podobny do mężczyzny z lotniska i tego z „Russet Bull”.

Wycofała się w głąb pokoju, tak by nie mógł jej widzieć. Usiadła na brzegu łóżka i nieoczekiwanie dla samej siebie stwierdziła, że ma sucho w ustach, a serce jej wali. Nie wygłupiaj się, Sarah, pomyślała, dziesiątki mężczyzn ubiera się na czarno i tyluż ci się przygląda, w końcu wciąż prezentujesz się nie najgorzej. Zresztą, to najprawdopodobniej zwykły zbieg okoliczności, że wszyscy trzej wyglądali tak samo. Pomijając, że absolutnie nielogiczne byłoby zakładać, że człowiek z „Russet Bull” dotarł przed nią do hotelu, to kto i po co, u licha, miałby ją śledzić? Nie była bogata. Atrakcyjna, owszem, ale przecież nie filmowej urody. Według jej rozeznania, nawet w bagnistym świecie handlarzy antykami nikogo dotąd nie oszukała, nikomu nie nastąpiła na odcisk. Sprzedała kiedyś znanemu ujeżdżaczowi koni sekretarzyk, zakładając, że to Hodson, a kiedy okazał się falsyfikatem, nabywca zagroził jej spaleniem sklepu, o ile nie zwróci pieniędzy. To była najgroźniejsza wpadka, jaka jej się przydarzyła. No i przecież oddała mu pieniądze.

Wykąpała się, umyła włosy i przebrała w lekką szarą suknię gładko wykończoną pod szyją. Punktem pierwszym programu dnia była lampka szampana dla kupujących, połączona z oglądaniem co bardziej wartościowych przedmiotów wystawionych na sprzedaż. Zeszła na dół do baru, gdzie siedziała większość antykwariuszy, opowiadając sobie dowcipy i zaśmiewając się z nich nieco zbyt głośno, prawie wszyscy przy trzeciej już szklaneczce.

— No to powiedziałem: skoro upiera się pan, że to wazon, kimże ja jestem, by twierdzić inaczej. Na wszelki wypadek, niech się pan jednak upewni, czy ludzie wyjmują kwiatek, który pan do niego włożył, zanim zaczną sikać.

— …chciał ścisnąć dwoma palcami nos, żeby nie kichnąć, a tymczasem okazało się, że zaakceptował najwyższą cenę za dwa siodła na słonie, parasole i drabinki.

Sarah wzięła od kelnera kieliszek szampana i zaczęła krążyć po pokoju. Znała wielu ze zgromadzonych tu antykwariuszy, ale ledwie paru skinęło jej głową, a tylko jeden podszedł się przywitać — Raymond French, interesujący się zwłaszcza obrazami psów. Był wysoki, szczupły, niezwykle silny, miał niesamowity haczykowaty nos i mówił głosem, który mógłby ciąć diamenty.

— Sarah, wyglądasz soignée jak zawsze — powiedział. — Nie wiedziałem, że to też twoja specjalność.

— Chodzi mi o krzesła.

— Ach, krzesła. Zawsze byłaś nimi zainteresowana. No cóż, sam nie wiem… Jest w nich coś takiego, że zupełnie mnie nie ekscytują.

— Podobno mają sprzedawać Daniela Marota — powiedziała Sarah półgłosem.

— Sarah, zupełnie mnie to nie wzrusza. Ale poproś, żebym ci wyszukał Stebbingsa. Nie masz nawet pojęcia, jakie piękne malował cocker spaniele.

— Raymond, nie rozumiesz. Te krzesła to nie byle co. Daniel Marot był francuskim projektantem mebli, ale jako protestanta wygnano go do Holandii. Projektował dla Wilhelma Orańskiego, a kiedy ten wstąpił na angielski tron, przyjechał z nim do Anglii i wywarł ogromny wpływ na nasze wzornictwo. Cały barok… to znaczy, mam na myśli, że dopóki się nie pojawił, angielskie krzesła były niezwykle proste w formie; u Marota są wysokie oparcia, rzeźbienia, ozdabiane frędzlami siedzenia, wygięte nóżki. Tchnął w nie tyle życia…

— Sarah, czyja wiem…? Krzesło to krzesło. Może i ma cztery nogi, ale nie ma sensu rzucać mu patyka…

— Jesteś niemożliwy — roześmiała się i w tym samym momencie zdała sobie sprawę, że ktoś przy niej stoi. Ktoś wysoki, tuż za jej ramieniem. Zrobiła półobrót w lewo i stanęła twarzą w twarz z ciemnowłosym, szczupłym mężczyzną, który przyglądał się jej, gdy stała w oknie.

Z bliska wyglądał na znacznie przystojniejszego, choć w pewien mroczny sposób; miał czarne brwi, niezwykle białą, dziobatą cerę, ostro zarysowany profil i bursztynowe oczy. Od prawego kącika ust biegła przez podbródek biaława blizna. Ubrany w głęboką czerń, rzekłbyś: pogrzebową — koszula, garnitur, nawet krawat. Pachniał jakimś dyskretnie wabiącym zapachem, czymś staroświeckim, jakby płynem do włosów, lawendą, wonią szczelnie pozamykanych pokoi w ekskluzywnych hotelach.

— Przepraszam, że państwu przeszkadzam — odezwał się. Głos miał miękki i niski, mówił z wyraźnym irlandzkim akcentem; było to jak głaskanie wielkiego czarnego kota pod włos. — Nie mogę się powstrzymać, skoro usłyszałem nazwisko Daniela Marota.

— Zajmuje się pan meblami? — spytała Sarah, a jej serce znowu zaczęło bić pospiesznie.

— Zajmuję się… — uśmiech wypływał na jego twarz — wyszukiwaniem dla ludzi tego, czego pragną.

— Z Marotami włącznie?

— Wszystkiego, pani Bryce.

— Trochę mnie dziwi, że zna pan moje nazwisko. — Poczuła, że się czerwieni.

— Nietrudno było je odgadnąć; jest pani tu jedyną kobietą. Pozwoli pani, że się przedstawię: Seáth Rider.

— Jest pan także antykwariuszem?

— W pewnym sensie. To dziwne zajęcie, zgodzi się pani, wyszukiwać obrazy i meble, zabierać je z ludzkich domów, jakby się wydzierało kawałki cudzego życia, uszczuplało czyjąś egzystencję, tak bym to ujął.

— Jeśli pan to w ten sposób przedstawia… — Nic na to nie mogła poradzić, ale przyciągała ją aura tego człowieka. Wyczuwało się ją, jakby był naładowany elektrycznie. Pomyślała, że gdyby go dotknęła, iskry wystrzeliłyby jej z koniuszków palców. Nigdy dotąd nie zareagowała tak na żadnego mężczyznę i zupełnie nie wiedziała, co ma z tym począć. Był w tym seksualizm, ale i strach. Nie wyglądał na kogoś, komu łatwo byłoby się sprzeciwić czy warto narazić.

— Są dwa krzesła Marota, widziałem je.

— Zna się pan na meblach? W jakim są stanie?

— Doskonałym, pani Bryce — odpowiedział z ledwie widocznym uśmiechem, złączywszy wskazujący palec i kciuk w kółeczko. — Tysiąc siedemset piąty lub coś koło tego. Nie za długo od czasu, gdy ujrzały światło dzienne jego projekty. Z tego, co wiem, zostały zrobione w Londynie przez Shearleya na specjalne zamówienie i przywiezione tutaj zaraz po zbudowaniu Ballyclavan.

— Przystąpi pan do licytacji? — zapytała wprost.

Potrząsnął głową.

— Mnie one nie interesują, pani Bryce, choć—wiem, że panią tak.

— Skąd pan wie? — Przyglądała mu się uważnie, gdy podnosił kieliszek z szampanem i pociągał łyczek. Nosił na palcu ciężki srebrny pierścień z wyrytą na nim twarzą bestii. Aż nieprawdopodobne, by był to tylko zbieg okoliczności, chociaż nie mogłaby przecież przysiąc, że to ten sam pierścień, który widziała u mężczyzny z „Russet Bull”.

— Obracam się tu i ówdzie — rzekł, a jej zaczął się podobać miękki...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin