Hłasko Marek - Listy z Ameryki.doc

(271 KB) Pobierz
Listy z Ameryki



Marek Hłasko – Listy z Ameryki

Listy z Ameryki

Sąsiedzi

Manager domu (w Stanach każdy człowiek ma jakiś tytuł; w najgorszym wypadku jest się Vice Presidentem lub  Officerem) wprowadził mnie na podwórko domu i powiedział:

- Pański apartament będzie dwadzieścia dziewięć. Jeśli  Pan usłyszy jakieś krzyki z apartamentu dwadzieścia siedem,  proszę nie zwracać uwagi. To samo spod dziewiętnastego;  jeśli zaczną się kłócić, to niech pan udaje, iż pan nie  słyszy. Natomiast dwadzieścia siedem to problem. Gdyby  się zaczęli kotłować, proszę zawołać mnie lub połączyć  się przez operatora z policją. Ta samotna starsza pani,  mieszkająca na dole, będzie mówić czasem do pana, ale  proszę nie zwracać uwagi. Jest chora umysłowo i mówi  tylko do siebie. Ten gość, którego pan tam widzi, będzie  chciał od pana pożyczyć pieniądze. Niech pan mu nie  daje. Pańskim sąsiadem będzie irlandzki policjant, który  mieszka z matką. On jest spokojny przez cały tydzień;  w niedzielę lepiej...

Nie dokończył; potężny blondyn w mundurze oficera  policji przeszedł podwórkiem obrzuciwszy nas bacznym  spojrzeniem i uśmiechnął się sadystycznie. W ten sposób  zostałem mieszkańcem domu w dzielnicy ludzi mało zarabia­jących.

Najbliższym moim sąsiadem jest Bob. Bob pracował niegdyś  jako agent reklamowy; pewnego dnia pijany kierowca samo­chodu poturbował go tak dotkliwie, iż Bob poszedł do szpitala na długie miesiące. Dzień ten, jakkolwiek pełen bólu, okazał  się jednak najradośniejszym w jego monotonnym dotąd  życiu; Bob po wyjściu ze szpitala otrzymał kilkadziesiąt  tysięcy dolarów odszkodowania jak również zaświadczenie,  że jest niezdolny do pracy. Bob raźno zabrał się do dzieła:  szybko przepił część pieniędzy w Down-Town; resztę przegrał  w Las Vegas. Od tego czasu Bob szwenda się po barach  opowiadając o sobie różne historie, a kiedy nie ma pieniędzy  na picie, staje na skraju ulicy i tęsknym wzrokiem wpatruje  się w mijające go samochody. Treść jego marzeń jest dla  wszystkich oczywista.

Bob jest myślicielem, filozofem i wnikliwym obserwatorem  życia codziennego. Jest najkoszmarniejszym typem alkoholika; jest bowiem alkoholikiem-entuzjastą; alkoholikiem pieją­cym hymny na cześć życia. O ile pamiętam, spotkałem się  tylko raz z podobnym typem pijaka w literaturze; bodajże  w „Pojedynku” Kuprina spotykamy postać pijącą nałogowo  i wygłaszającą entuzjastyczne monologi na cześć życia. Bob  ma po temu zresztą pełne podstawy; otrzymuje dwieście  dolarów miesięcznie jako niezdolny do pracy, a to starcza mu  na mieszkanie i na picie. Ponieważ jednak jego nogi zostały  pogruchotane, Bob posuwa się zygzakami i nazywany jest  „skaczący Bob”.

Bob nie dysponuje również własnym uzębieniem. Po mie­siącach starań otrzymał nareszcie sztuczną szczękę i wybrał  się na przejażdżkę do rodziny samochodem przyjaciół. Jadąc  w kierunku Santa Monica, Bob uległ czarowi krajobrazu  i otworzywszy okno, wychylił się, a wtedy wiatr wydmuchnął  mu szczękę. O tym opowiadał mi wieczorem, przekonując  mnie, iż powinienem koniecznie pożyczyć mu czterdzieści  dolarów na zakup nowej szczęki; w końcu zadowolił się  dwudziestoma pięcioma centami i poszedł.

Bob należy do kategorii „Rummys”. „Rummys" chodzą  tylko po pewnych ulicach nie zapuszczając się nigdy w dzielnice zamieszkane przez ludzi lepiej zarabiających. „Rummys"  wchodzą do baru i w milczeniu kładą przed sobą na lado

dwadzieścia pięć centów; tyle płaci się tutaj za kiepskie piwo. „Rummys" kładą pieniądze i rzadko kiedy mówią o co im  chodzi; są znani, barmani znają ich upodobania i możliwości.  Pijaństwo odbywa się tutaj w milczeniu; nikt do nikogo nie  mówi; wszyscy obserwują ekran telewizyjny komentując z rzad­ka dramat miłosny lub obyczajowy; częściej komentują tutaj  walki bokserskie czy zmagania zapaśników, a w niedzielę  zawody piłkarskie. Mało widzi się awantur; jak powiedziałem,  pijaństwo odbywa się w milczeniu; tego rodzaju niezbędne  akcesoria, jakimi dysponuje alkoholik w Polsce, jak na  przykład nóż sprężynowy, szpadryna czy bicz do łamania  kręgosłupa, są tutaj mało popularne w kręgach dojrzałych  uczuciowo alkoholików. Na tym szarym raczej tle korzystnie  odbijają się długowłosi młodzieńcy zręcznie operujący kozika­mi. Grasują oni w okolicach Sunset Boulevard i nie zapuszczają  się w naszą ponurą dzielnicę.

Bob jest również entuzjastą życia erotycznego i rewolucji  seksualnej. Pewnego dnia zjawił się w towarzystwie Davida;  David właśnie wyszedł ze szpitala dla wariatów po czteroletniej kuracji odwykowej; teraz razem z Bobem zabrali się do  dzieła, podkreślając w czasie pijaństwa konieczność znalezienia dla Davida ukochanej; ten bowiem pozbawiony był  możliwości korzystania z wdzięków kobiecych przez ostatnie  cztery lata.

 

Bob-David. Dialog przy barze

 

Bob: - Ja ci znajdę dziewczynę.

David: - Ja przez cztery lata nie pierdoliłem.  Pauza. Milczenie.

Bob (po chwili pełnej napięcia): - Ja mógłbym wytrzymać  jeszcze jeden kieliszek.

David: - Ale to ostatni. Potem pójdziemy i poszukamy  jakiejś dziewczyny.

Piją.

Bob: - Prawdę powiedziawszy, to o tej porze nie ma tu  nikogo. Trzeba będzie poczekać do wieczora.

David: - Dobrze. Ale pamiętaj, że ja cztery lata nie  pierdoliłem.

Opowieść o Bobie i Davidzie zakończę morałem: David  wrócił do domu dla wariatów dla odbycia powtórnej kuracji  nie przespawszy się z nikim. Morał: alkohol... i tak dalej.

 

William

 

William jest moim najbliższym przyjacielem; jest on również  przedstawicielem kierunku filozoficznego, o którym mówi się  „Amerykański sen". Tak więc William, który jest chwilowo  bez grosza przy duszy i nie może znaleźć pracy, wierzy  głęboko, iż pewnego dnia wszystko się ułoży; znajdzie pracę,  zarobi mnóstwo pieniędzy i tak dalej. W jaki jednak sposób to  może się stać? Nikt tego nie wie.

I ja również tego nie wiem. Ktoś podobno powiedział,  iż pisanie o jakimś kraju jest rzeczą możliwą tylko  albo po dwudziestoczterogodzinnym pobycie, albo po  dwudziestoczteroletnim. Stwierdzenie to, jakkolwiek efek­towne, nie wydaje się prawdziwe. W Stanach Zjednoczonych  każda drobna obserwacja stanowi w sumie olbrzymie  zjawisko społeczne, nad którym pracuje tysiące ludzi  i któremu poświęcone są tysiące publikacji. Wchodząc  do drugstore'u i patrząc na okładki książek, widzimy  obok książek kryminalnych lub magazynów typu „Po­święciłam małżeństwo dla przygody miłosnej" książki  związane z psychiatrią i problemami erotycznymi, napisane  przez lekarzy specjalistów. Laikowi trudno zorientować  się w wartości tych publikacji; na mnie osobiście duże  wrażenie zrobiły książki ,,Samotny tłum" i „Bunt człowieka  w wieku średnim". Jesteśmy świadkami fenomenalnego  zjawiska, polegającego na wzajemnym mijaniu się ludzi; na nieumiejętności nawiązania kontaktu; nieumiejętności  spędzania wolnego czasu.

William, który interesuje się literaturą, nie od rzeczy mówi,  że gdyby byt pisarzem, najważniejszą sceną dla niego byłoby  pierwsze spotkanie między kochankami. To jest według  Williama sprawa zasadnicza dla dobrego opowiadania. Ludzie  spotykają się, powiada William, i pierwszymi wrażeniami są  zazwyczaj: nieufność i nadzieja. Jeśli ładna dwudziesto­paroletnia kobieta spotka mężczyznę w tym samym wieku  i powiedzą sobie w rozmowie, że oboje są ludźmi samotnymi,  z miejsca zaczynają działać w atmosferze klęski; zaczynają  grać z pozycji straconych. Cóż działo się z nimi przez tyle lat;  dlaczego są samotni; dlaczego nie udało im się założenie  rodziny czy nawiązanie trwałych związków przez tyle czasu;  i czy to, co oni sami o tym mają do powiedzenia, stanowi  prawdę?

William powiada, iż film i telewizja wytworzyły pewne  schematy, które oddziałały na ludzi. W filmach zazwyczaj  spotykamy samotnego mężczyznę, który wchodzi do nocnego  lokalu; tam spotyka piękną dziewczynę i ratuje ją z kłopotów.  Widzimy to codziennie obserwując serię telewizyjną Tighrope,  której bohater (glina w cywilu) wchodzi do baru, przez  sekundę obserwuje siedzącą tam samotną dziewczynę, nawią­zuje na jej temat rozmowę z barmanem; podchodzi do niej;  bije innego mężczyznę w zęby i odchodzi z nią. Od miesięcy  obserwuję dzielnego agenta i każdy film o nim zaczyna się  w ten, i tylko w ten właśnie sposób. Tak samo zresztą dzieje  się niemalże w każdym filmie przygodowym; mężczyzna  spotykający kobietę, z miejsca ma okazję zademonstrowania  swej odwagi, determinacji i lekceważenia obyczajów, których  obejście, jakkolwiek przynosi innym klęskę, dla niego i dla  niej okazuje się zbawienne.

Książki poświęcone przypadkom histerii, alkoholizmu i roz­paczy, pisane przez lekarzy, przynoszą zupełnie inny obraz od  obrazu stwarzanego przez film i telewizję. Ludzie są samotni;  boją się jednak zdradzania swych uczuć i swego poczucia klęski. W końcu znajduje jedynego i prawdziwego przy­jaciela, którym jest psychoanalityk. Analityk nie podejmuje  jednak decyzji w imieniu swego pacjenta; stara się raczej  zwrócić mu uwagę i skierować jego energię we właściwym  kierunku. Przyjaciółka Williama jest od siedmiu lat pacjentką lekarza analityka i chodzi do niego codziennie,  przy czym godzina psychoterapii indywidualnej kosztuje  dwadzieścia pięć dolarów. Ponieważ przyjaciółka Williama  jest idiotką, kuracja przeciągnąć się może na najbliższe  kilka milionów lat świetlnych. I ona również nie spotkała  nikogo; i ona również obserwuje Tighrope patrząc na przy­stojnego agenta policji odchodzącego co wieczór z inną  dziewczyną.

William jest z urodzenia pesymistą, do czego przyznaje się  niechętnie, gdyż na co dzień reprezentuje kierunek „Amery­kańskiego snu". William twierdzi, iż z chwilą kiedy państwo  troszczy się o obywateli tak bardzo jak to dzieje się w Stanach,  wytwarza się obojętność człowieka wobec człowieka i człowieka  wobec bólu i cierpienia. Człowiek rodzi się, działa, żyje  i umiera nie umiejąc zainteresować swoim losem innych  ludzi. Nikt tu nie jest głodny i w każdego wpajane jest  przekonanie, iż własną energią i pomysłowością można zdobyć  wszystko. Ten schemat myślenia jest obowiązujący dla wszys­tkich, powiada William, i człowiek rzadko wyzwala się z tego  przed ukończeniem trzydziestu lat życia. A przecież nie  wszyscy ludzie są pomysłowi, energiczni; i nie wszyscy poza  tym pragną zdobywania fortun, pałaców i luksusowych jach­tów. W naszym społeczeństwie istnieje minimalna możliwość  kompromisu. Najgorszym tego wszystkiego wynikiem jest,  według Williama, obojętność. Dzieci mało troszczą się o sta­rych rodziców wiedząc, że jest im wypłacana renta; że rodzice  mają samochód, aparat telewizyjny i telefon. Święta dzieci  spędzają z rówieśnikami, a potem - kiedy wstępują w związki  małżeńskie - z własnymi dziećmi. William powiada: człowiek  czeka, aby go ktoś odwiedził, a pewnego dnia idzie odwiedzić  własne dzieci; i to jest już właśnie starość.

William jest kimś, o kim mówi się loser. William jest  inteligentny, oczytany, dobry i dostatecznie sceptyczny,  aby zachować zimną głowę. William potrafi wszystko: mówić  mądrze o przeczytanej książce, wyśmiać zły film, krytykować  wybory i kandydaturę gubernatora; William potrafi mówić  o armii, o wojnie w Wietnamie, i o wielu innych rzeczach.  Nie potrafi tylko jednej rzeczy: nie potrafi pozbyć się  wiary, iż pewnego dnia w jego życiu zaistnieje wyjątkowa  sytuacja, wyjątkowe spotkanie; pewnego dnia zjawi się  wyjątkowy człowiek, a wtedy życie Williama ułoży się  inaczej.

 

 

Judy i Kira

 

Judy jest tak śliczna, iż z punktu widzenia opowiadania nie  nadaje się na nic; nie nadaje się poza tym do niczego  z każdego innego punktu widzenia, ponieważ ma dwadzieścia  sześć lat, troje dzieci i trzy nieudane małżeństwa za sobą; jest  ponadto wiecznie na gazie. Judy stanowi wspólne zmartwienie  moje, Williama i wszystkich mieszkańców domu.

Judy otrzymuje od rządu sześćdziesiąt dolarów tygodniowo.  Ta suma musi starczyć jej i dzieciom. Nie starcza, gdyż Judy  pije jak smok, a butelka whisky kosztuje jednak sześć dolarów.  Tak więc dzieci Judy latają głodne i bose; czasami karmi je  żona Williama, czasami inni ludzie. Teraz Judy usiłowała  popełnić samobójstwo; odratowano ją jednak i jest już z powrotem w świetnym humorze.

Patrząc czasem na nią i myśląc o jej nieudanym samobójstwie, myślę o opowiadaniu Adolfa Rudnickiego „Pył",  którego bohaterka, Kira, również usiłuje popełnić samobójstwo  po szeregu nieudanych afer miłosnych. Kira jest młoda,  ładna, uganiają się za nią mężczyźni; dziewictwo straciła  będąc jeszcze właściwie dzieckiem; jako dojrzała kobieta  jedzie w noc wigilijną pociągiem z Warszawy do Łodzi, aby  popatrzyć na choinkę, która jej przypomina dzieciństwo.

W filmie włoskiego reżysera Blow-up, uznanego za arcy­dzieło i monument myśli ludzkiej widzimy bohatera, długo­włosego młodzieńca, mającego doświadczenie erotyczne roz­pustnego i bogatego starca; młodzieniec ten pewnego dnia  kupuje w antykwariacie drewniane śmigło samolotu; symbol  czy też rekwizyt epoki, której nie może pamiętać; do której  odnosi się z pogardą i z którą nic go nie sączy. Nie potrafi  przy tym wytłumaczyć, po co potrzebne mu jest to śmigło.

W filmie francuskiego reżysera, „Oszuści" widzimy mło­dzieńca, który ryzykuje życie, aby wybawić kota z opresji, po  czym oświadcza zgromadzonym i struchlałym widzom: „Nie  cierpię kotów".

Dramat długowłosych ludzi nie jest rzeczą łatwą do zro­zumienia. Dramaty młodych ludzi zawsze uderzmy ostrością.  Dwudziestoczteroletni Iwan Karamazow prowadził rozmowy  z diabłem; młody Werther zastrzelił się z miłości; Fabrycy  del Dongo postanowił zamknąć się w klasztorze, aby w ascezie  i ciszy znaleźć ukojenie w rozpaczy; Adolf latami nie umiał  zdobyć się na zerwanie z kobietą, gdyż nie chciał sprawiać jej  bólu; bohater powieści Faulknera odrzuca karierę, stanowisko,  następnie możliwość ucieczki przed karą i możliwość samobój­stwa, wybierając smutek, który pomoże mu zachować w pa­mięci ukochaną kobietę; młody Raskolnikow popełnia mor­derstwo snując asocjację między sobą a osobą Cesarza Francji;  Robert Jordan, bohater powieści Hemingwaya, postanawia  przed śmiercią polatać trochę z karabinem po polu, wysadzić  parę mostów w powietrze i to wszystko po to, aby nie będąc  ani komunistą, ani monarchistą, zginąć jak mężczyzna. Dra­maty tych wszystkich młodych ludzi mogą nam wydawać się  wyjątkowe, nawet sentymentalne, prawdziwe lub nie, lecz  uderzają one ostrością. Na czym jednak polega dramat długo­włosych? Jest to niewątpliwie dramat ludzi zagadkowych.  Kazimierz Brandys napisał kiedyś: „Powiedziano mi, abym  poszedł do kabaretu STODOŁA, gdyż tańczy tam zagadkowa  młodzież. Nie pójdę. Ja też kiedyś byłem zagadkowy i nikt nie  podglądał mnie w czasie tańca".

Judy i Kira należą do jednego pokolenia. Zapoznały  się szybko z seksem; mają nawet pewne pojęcia na temat  Freuda i wiedzą, iż sen, w którym natrętnie powtarza  się motyw wieży Eiffla nie zawiera w sobie elementów  religijnych; obie wiedzą, jak zażywać pigułki pozwalające  uniknąć zajścia w ciążę; ta cała wiedza nie przydała im  się jednak na wiele. Adolf Rudnicki kończy swoje opo­wiadanie słowami: „Zabiło ją poczucie winy". William  odwożący nieprzytomną Judy do szpitala powiedział to  samo. I to jest prawda.

Zabiło je obie poczucie winy. Jednakże nie wobec społeczeń­stwa; nie wobec ludzi żonatych, z którymi nawiązywały  romanse; nie wobec dzieci, którym odbierały ojców; nie  wobec rodziców, którym ich postępowanie przynosiło wstyd.  Zabiło je poczucie winy wobec siebie samych: poczucie, że  straciły najlepsze lata swego życia w poszukiwaniu przygód,  które okazały się w rezultacie mało ciekawe; rozbijały małżeń­stwa innych ludzi, lecz nie udało im się samym wyjść dobrze  za mąż; straciły dużo czasu, pieniędzy i zdrowia nie myśląc  o tym, iż w tym samym czasie dojrzewały inne młode kobiety  równie głupie, egoistyczne i zimne jak i one, lecz mające nad  nimi nieznaczną przewagę młodości.

William powiada, że dla niego najpiękniejszą ze wszystkich  książek Faulknera jest książka „Dzikie palmy. William  powiada, iż jest to książka prorocza; książka o umiejętności  wytwarzania w sobie napięć uczuciowych. Dzisiaj, powiada  William, seks jest sprawą wątłego schematu obyczajowego: Ty  spotykasz kobietę, opowiadasz jej o swoim nieudanym mał­żeństwie; ona opowiada ci o nieudanym swoim; idziecie na  kolację, idziecie do lóżka - co dalej? Seks był kiedyś ostatnią  stacją w pewnej sytuacji; dziś jest początkiem. Seks stanowił  „owoc namiętności", poświęcenia, odwagi; człowiek żonaty  wiążący się z inną kobietą występował przeciw społeczeństwu,  rodzinie i religii. Dzisiaj, powiada William, seks nie zawiera  w sobie tych napięć uczuciowych, jakie zawierał niegdyś.  Chciałbym dziś zobaczyć autora, który napisałby książkę o człowieku, który po prostu umarł z miłości tak jak Lucjan,  tak jak Eleonora. Dlatego „Dzikie palmy" są w jakimś sensie  książką proroczą.

Być może jest tak istotnie. Jestem szczęśliwy widząc od  czasu do czasu nowe tytuły książek poświęconych Faulknerowi.  William Faulkner, którego książki w roku 1944 nie były już  wznawiane, jest dzisiaj przedmiotem setek publikacji. W książ­ce Faulkner: Te Major Years autor podaje w indeksie, iż przy  pracy nad tą książką o autorze „Dzikich palm" korzystał  z pomocy 34 książek poświęconych Faulknerowi oraz z kil­kuset artykułów krytycznych. Zwycięstwo Faulknera wydaje  się całkowite. Myślę, iż najciekawszą książką, jaką czytałem  w roku ubiegłym, jest „Faulkner na uniwersytecie". Książka  „Papa Hemingway" opowiadająca o ostatnich kilkunastu latach  autora ”Śniegów Kilimandżaro” wydaje się zbiorem płaskich  anegdot o starzejącym się gadule mówiącym w stylu: „Jedna  z moich weneckich dziewczyn", lub opowiadającym o swym  wyimaginowanym stosunku z Matą Hari: „Pewnej nocy, jak  zwykle, wypierdoliłem ją porządnie..:'

O tym wszystkim mówiliśmy z Williamem do późnej nocy,  Głębię i powagę naszych rozmyślań przerwał wesoły śpiew:  Roll me over and do it again... To Judy, która dziś rano opuściła  szpital po nieudanej próbie pozbawienia się życia, wróciła  właśnie do domu z nowym narzeczonym. Patrząc na jego  brudne długie włosy mam ochotę mordować i wyć. I mnie  również zabija poczucie winy; i również wyłącznie wobec  mnie samego. Widzę siebie sprzed lat dziesięciu, ale nie  powiem tego Judy. Niech i ona przejdzie sama swoją drogę.

Dramat długowłosych jest reakcją na dramat Williama,  który głęboko wierzy, iż spełni się pewnego dnia jego sen; tak  mi to przynajmniej tłumaczyła jego żona. Być może jest tak;  być może jest zupełnie inaczej. Dramaty ludzi, których twarzy  nie można dojrzeć, wydają się chyba każdemu mało ciekawe.  Stanowią oni odsetek i trudno rzeczywiście zrozumieć o co im  chodzi, ponieważ oni sami tego nie wiedzą. W Polsce, po  wojnie, patrzyliśmy wszyscy na dramat ludzi z AK, i to było dla nas zrozumiałe; to pobudzało naszą wyobraźnię; wywoły­wało w nas uczucia gniewu, miłosierdzia i rozpaczy. W dzie­sięć lat później patrzyliśmy na dramat rozczarowanych  komunistów. Tutaj patrzymy na dramat, co do którego  autentyczności ogarniają nas zastrzeżenia. Jest tu bunt  przeciw społeczeństwu; lecz bunt wygodny; bunt nie grożący  konsekwencjami, i w tym tylko przypomina mi to dramat  młodych komunistów, postanawiających zerwać z Partią  wtedy, kiedy Partia sama wezwała ludzi do złożenia legityma­cji partyjnych.

Bruce, mój inny sąsiad, ma dwadzieścia cztery lata i od  dwóch lat jest instruktorem pilotażu. Tak więc ja, starszy od  niego o lat dziesięć, jestem jego potulnym uczniem. Bruce jest  młodym Amerykaninem o określonych ambicjach i o dużych  umiejętnościach. Szkoła, do której uczęszczam, jest jedną  z tysiąca prywatnych szkół lotniczych. Bruce, kiedy przyszedł  tam po raz pierwszy w swoim życiu, zapytany przez właściciela  szkoły, czemu chce się poświęcić, powiedział, iż chce zostać  instruktorem pilotażu. Na zapytanie, kto zapłaci za jego kurs,  Bruce odpowiedział: „Pan". Wyśmiany przez właściciela,  powiedział: „OK. Zabiję kogoś i przyniosę panu pańskie  wszawe trzy tysiące". Właściciel powiedział: „W jego twarzy  było coś takiego, iż musiałem mu uwierzyć, i Bruce odwalił  cały kurs za darmo, a teraz pracuje dla mnie. To jest mój  najlepszy instruktor". Bruce jest zimny i odważny i kocha  latanie. Ale nie ma w sobie bezmyślności wobec niebez­pieczeństwa i nigdy nie naraża swych uczniów. Zapytany  przeze mnie, co myśli o dramacie długowłosych, Bruce  powiedział: „Ich rodzice zarabiają forsę, dają im samochody  i pieniądze na szkołę, więc czegóż można od nich żądać? Ja  bym ich chciał zobaczyć na moim miejscu: uczyć kretyna, jak  m latać, i dostawać za to siedem dolarów za godzinę. Keep the  nose down, Marek". Bruce ma świetną metodę uczenia ludzi;  jeśli ktoś na przykład przechyla samolot ponad sześćdziesiąt  stopni na skrzydło, co jest zabronione w czasie lotów trenin­gowych, Bruce zrzuca ręce ucznia ze steru z taką siłą, że to się

musi pamiętać; po czym, po locie, wpisuje w książkę lotów:  „Uczeń wykazuje dużą poprawę". I tak jest do następnego razu.

Bruce należy do tego samego pokolenia co Judy i Kira.  Bruce ma dziecko; Bruce wie, że za ileś lat pracy zarabiać  będzie dostatecznie dużo, aby znaleźć wiele wolnego czasu dla  siebie; czas ten prawdopodobnie przeznaczy na dodatkowe  latanie, ale to już jego sprawa. William i Bruce nie lubią się  nawzajem. William nazywa Bruce'a robotem; Bruce'a opinia  o Williamie jest równie mało skomplikowana. William powia­da, że Bruce jest typowym przykładem amerykańskiej arogan­cji. „Jeśli ja mu powiem, że gdzieś w Chinach jest piękne  jezioro, Bruce nawet nie pozwoli mi skończyć i powie, że to  nic w porównaniu z jeziorem w Michigan, nad którym leciał  w zeszłym tygodniu" - powiada William. Bruce na to wszystko  odpowiada warknięciem: „To jest mój dom". Być może, iż nie  jest to wiele warte jako wkład do nauki poznania świata; ale  któż z nas powie kiedyś te słowa? Dom jest czymś, co  akceptujemy; wraz z niewygodami, z ciotką neurasteniczką;  ze scenami małżeńskimi; z chorobami, kłótniami i prze­prosinami. Tak samo Bruce akceptuje ten piękny kraj i jego  siłę; jego dobrych i złych ludzi; jego wielkie i słabe momenty.  Jego akceptacja nie wynika z bezmyślności, o którą wszyscy  tak chętnie posądzają Amerykanów; jego akceptacja wynika  z faktu, iż Bruce uważa, że nie ma powodu, aby on sam uważał  siebie za mądrzejszego od wszystkich ludzi rządzących tym  pięknym krajem. Jeśli nawet Bruce jest tylko małym kółkiem  w tej olbrzymiej maszynie; jest on kółkiem piekielnie znającym  swą wartość.

 

Dzieci

 

Dzieci Williama i Judy bawią się razem. Dzieciom oczywiś­cie nie wolno niczego zabraniać, gdyż to powoduje narastanie  kompleksów, które później odbijają się fatalnie - na czym?  - na wszystkim; co do tego wszyscy są zgodni, nawet Bruce.

W związku z tym, kiedy jedziemy czasem z Williamem, jego  żoną i dziećmi do Disneylandu, a dzieci jego drą się wniebo­głosy, William nie mówi po prostu: ,,Trzymać dziób jeden  z drugim", lecz wymyśla dla nich najrozmaitsze gry i prze­krzykując je, mówi: „OK. Ja myślę teraz o zwierzęciu, którego  imię zaczyna się na T". To pomaga; dzieci nie przestają się co  prawda drzeć zespołowo, ale zaczynają się drzeć indywidualnie:  T for Tiger, T for Tiger...

Żona Williama pokazała mi wczoraj piękną książeczkę pod  tytułem: „Listy dzieci do Boga". (Children's letters to God,  compiled by Eric Marshall and Stuart Hample).

„Dobry Boże - Kocham Cię, ponieważ jesteś dobry. Próbuję  być taki, jaki Ty jesteś. Jestem dobry dla wszystkich ludzi; dla  matki i dla ojca, i dla moich dwóch sióstr. To musi być fajnie;  być Bogiem i wiedzieć, że wszyscy Cię kochają. - Twój  Życzliwy Thomas".

Dobry Boże - Nie zdałem. Dziękuję Ci bardzo - Raymond".  „Dobry Boże - Nazywam się Robert i chciałbym mieć  brata. Moja mama powiedziała, abym się udał w tej sprawie  do ojca; ojciec kazał poprosić Ciebie. Myślisz, że mógłbyś to  zrobić? Życzę ci powodzenia - Robert".

„Dobry Boże - Mój młodszy brat ma cztery lata. Bądź  łaskaw zrobić coś, aby on przestał mnie wściekać. - Twój  przyjaciel - Mark".

„Dobry Boże - I myślę, że to wspaniałe, w jaki sposób  nasi astronauci latają ponad światem. Proszę Cię, uczyń  coś, aby nie spadli tylko na nasz dom. Twój przyjaciel  - Norman".

„Dobry Boże - Co będzie, jak Ty umrzesz? Nikt mi nie  chce tego powiedzieć. Twój przyjaciel - Mike".

„Dlaczego nie możesz zrobić czegoś, żeby deszcz przestał  padać każdej soboty? - Rose".

,,Dobry Boże - Chłopcy są lepsi od dziewcząt. Ja wiem, że  Ty jesteś jednym z nich, ale mimo to bądź fair. - Sylvia".  „Dobry Boże - Uczymy się teraz o Jonaszu i wielorybie.

Kiedy on go połknął i tak dalej. To jest najlepsza historia ze

wszystkich, które słyszałem, z akcją i napięciem. Mój tata  mówi, że to wszystko brzmi trochę podejrzanie. Czy myślisz,  że to jest zabawne? - Twój Sidney".

„Dobry Boże - Jeśli rzeczywiście umiesz tak dużo, dlaczego  nie uczyniłeś, aby rzeka była dostatecznie duża i aby nie  zalało naszego domu, tak że musimy się teraz przeprowadzać  - Victor".

Nie pisałbym o tym, gdyby nie fakt, iż dla mnie dzieci  należą nierozerwalnie do pejzażu Ameryki. Widzę je codzien­nie: rano jadą do szkoły specjalnym autobusem, zaopatrzonym  w czerwone światła; potem wracają; potem czekają na samo­chód z lodami, który na naszej ulicy pojawia się około  czwartej; potem siedzą przy telewizorach obserwując przygody  „Człowieka-Nietoperza". Pomiędzy godziną siódmą a dziewiątą  na naszej ulicy rozlegają się straszne ryki; jest to pora,  w której dzieci trzeba oderwać od telewizora i położyć spać.

Dzieciom nie zabrania się niczego i nie bije się po łapach,  gdyż okazuje się to zgubne w przyszłości. Nie umiem jednak  pozbyć się uczucia zdziwienia patrząc na dzieci siedzące przy  telewizorach i obserwujące przygody „Człowieka-Nietoperza";  przygody agentów policji i sadystycznych osobników działają­cych w szulerniach, ciemnych ulicach i w barach z kobietami;  na temat ich obyczajów można w najlepszym wypadku powie­dzieć, iż są specyficzne. Co chwila pada trup; co chwila  samochód zlatuje w przepaść eksplodując; w najlepszym  wypadku kowboj wyrzuca kopnięciem pokrwawionego czło­wieka mówiąc przy tym: „Bierz konia i wynoś się z miasta".  Czyżby to nie odbijało się na psychice dzieci? Żona Williama  powiada, iż telewizja w jakiś sposób rozładowuje sadystyczne  instynkty człowieka, co być może stanowi część prawdy.  W książce „Świat seksu" przeczytałem, iż ludzie obserwujący  walki bokserów czy zapaśników przeżywają uczucia podobne  do orgazmu. Ponieważ książka ta została napisana przez  psychiatrę, trudno tutaj zabierać głos; w tym kraju, w każdej  sprawie psychiatra ma głos decydujący.

Ale cóż na przykład myśli dziecko czytające bajeczkę

„Dlaczego jelly fish nie ma kości" [1]? Proste: pewnego dnia  córka króla oświadczyła, że jest chora. Doktor-ośmiornica po  gruntownym zbadaniu królewskiej córy oświadczył, iż po­trzebna jest niezbędnie porcja małpiej wątroby. Aby wykonać  to zlecenie, wydelegowano jelly fish, będącą najlepszym pły­wakiem.

Jelly fish płynęła przez ocean i nagle zobaczyła tonącą  małpę. Zaofiarowała małpie pomoc; małpa wskoczyła na jej  grzbiet i w ten sposób ocaliła swe życie. W czasie rozmowy,  jaka wywiązała się pomiędzy rybą a małpą, ryba poprosiła  małpę, aby dała jej trochę swojej wątroby, gdyż jest to  niezbędne z punktu widzenia zdrowia córy królewskiej. Małpa  oświadczyła, iż chętnie to zrobi, ale że zostawiła swoją wątrobę  na wyspie; tak więc ryba z małpą na plecach popłynęły  w kierunku wyspy; małpa wyskoczyła na brzeg i wszedłszy na  drzewo powiedziała: „A teraz pocałuj mnie w dupę". Ryba  popłynęła z powrotem i opowiedziała o swojej przygodzie  doktorowi-ośmiornicy. Doktor zameldował o tym królowi,  który wpadłszy we wściekłość polecił swoim giermkom bić  rybę; bili ją tak długo, aż pogruchotali jej wszystkie kości. Oto  dlaczego jelly fish nie ma kości.

Nie jest to jednak koniec tej budującej historyjki. Otóż po  egzekucji wykonanej na rybie królewska córka oświadczyła, iż  wcale nie jest chora, o dolegliwościach zaś, o których myślała,  iż pochodzą z chorej wątroby, nie warto w ogóle mówić, gdyż  są one rezultatem lekkiego bólu głowy.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin