Roman Warszewski - Ruchome piaski i inne opowiadania (2000).pdf

(495 KB) Pobierz
94423384 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
94423384.001.png 94423384.002.png
ROMAN WARSZEWSKI
RUCHOME PIASKI
i inne opowiadania
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
POCZĄTEK POGONI
Zdarzyć się to mogło tylko o tej porze roku, gdy świat jest pełen nudy, a nuda się skrapla, a kro-
ple szarzeją, a szarość jest wszędzie – czyli jesienią. Bo wiosną szlibyśmy ze wzrokiem zawieszo-
nym na wysokości chyżych dziewczęcych piersi; zimą mrużylibyśmy oczy, broniąc się przed szar-
piącą je zewsząd bielą; a latem – cóż latem... – latem najprawdopodobniej wcale by nas tu nie było:
gnalibyśmy gdzieś pośród gór, jezior lub żywicznych lasów i korzystalibyśmy ze szkolnych waka-
cji. A trzeba było, byśmy szli tak jak teraz – zgarbieni, oganiający się od strug deszczu, ze wzro-
kiem wbitym w żwir, w piach, w ziemię, w kałuże. Byśmy szli, kurcząc się w sobie, byśmy szli,
myśląc tylko o jednym – jak zamienić się w małe kuleczki, które potrafią kluczyć swym pląsem
między jedną kroplą a drugą, lub – najlepiej – jak zmienić się w coś jeszcze mniejszego, w coś cze-
go w ogóle nie ma.
Przechodziliśmy właśnie nieopodal żwirowni. Duży siłował się z wyginanym wiatrem i desz-
czem parasolem, klął to na pogodę, to na złe stopnie, które czekały na nas w szkole. Ja nie chciałem
być gorszy i mężnie wtórowałem mu w tym gdakaniu, lecz tak naprawdę od paru dobrych chwil nie
byłem już tu obecny – przemierzałem knieje pomysłowości i przetrząsałem krzak za krzakiem do-
kładnie tak samo, jak szuka się grzybów. Ale grzyby jest dużo łatwiej znaleźć niż to za czym w tej
chwili się rozglądałem. Nie, nie szukałem żeń-szenia ani czterolistnej koniczyny. Szukałem czegoś
całkiem innego. Szukałem powodu, żeby nie musieć iść do szkoły, żeby teraz zaraz móc zawrócić
w pół drogi; by dalej móc spać, wstać dopiero gdzieś koło południa, nie mnożyć, nie dodawać ani
nie odmieniać, ale aż do wieczora marzyć i robić tylko swoje.
Czasu pozostawało coraz mniej: Dwa, może trzy zakręty, potem koniec – szkoła. Nuda. Smutek.
Katastrofa. „Co robić? Co robić?” – rozpacz coraz mocniej łapała mnie za pięty. Jeszcze raz w po-
płochu przebiegałem odległe rewiry i zbite zarośla, w których dobre pomysły zwykły robić za dzi-
kiego zwierza. A tu nic! „Pomór!”, „Zdrada!”, „Epidemia!” – myślałem, czując na języku cierpki
4
smak rozczarowania. I jeszcze raz wzrok uciekał mi na boki: I jeszcze trochę szansy, jeszcze odro-
bina nadziei. A tu nadal nic – aż dudni, tak pusto! I właśnie wtedy, w tej piołunowej chwili, nie-
spodziewanie wydało mi się, że pośród spadających na ziemię kropel dostrzegłem iskrę lub coś, co
– jeśli nią nie było – mogło być tylko kamieniem składającym się z wymytego deszczem światła...
Ależ skąd! – normalnie nie zwróciłbym na to wcale uwagi, teraz jednak postanowiłem kurczowo
uchwycić się tej ostatniej deski ratunku. Przez myśl przemknęło mi tylko niepokojące pytanie:
Czy... – czy to też mógłby być powód?, i szturchańcem przerwałem gderanie dobiegające spod ko-
puły parasola.
– Zobacz! – zawołałem do Dużego. – Zobacz!
Sam stanąłem jak wryty. Stałem, patrzyłem i nie mogłem od tego oderwać wzroku, a ono – to
coś, to podłużne, błyszczące i nieco rozmyte – leżało przede mną nie dalej niż dwa kroki. Trzeba
się było tylko nachylić.
„Jak oko ryby” – pomyślałem i zaraz przyszło mi do głowy, że nie było to zbyt mądre porówna-
nie: przecież nigdy nie widziałem rybich oczu luzem! Lecz musiałem chyba nawet to powiedzieć
na głos lub myśl ta na tyle była intensywna, że bezwiednie począł się z niej szept. Duży bowiem
potwierdził słowa, których ja jeszcze nie zdążyłem wypowiedzieć i które dopiero gdzieś między
nami wisiały.
– Masz rację! – wykrzyknął. – Naprawdę! Jakby rybie oko! Jakby...
Przysiadłem. To coś nie miało ani szerokości, ani długości i było jakby zakrzepłym kawałkiem
migotliwego światła. Wypełniała je i czerń, i biel, i czerwień, a między ich urywanymi błyskami
przezierał żywo iskrzący się błękit... Tak! Ależ tak! Po chwili wahania dłużej nie było można już
wątpić: Barwy te – te w środku – jakby ze sobą zlewały się, walczyły... To wgryzały, wczepiały się
w siebie, popychały łokciami, to znów jedna drugiej nie chciały zejść z drogi i – zapewne podstę-
pem – prosto w tors starły się wbijać wyostrzony sztylet z samej siebie...
Szybkim spojrzeniem porozumiałem się z Dużym, choć – prawdę mówiąc – wcale nie musiałem
tego czynić. Z góry wiedziałem, że na jego twarzy odnajdę swoje własne, najtajniejsze myśli. Było
bardziej niż jasne, że nie możemy tu tego pozostawić! Jakże by inaczej?! Pomyślcie – deszcz, roz-
pędzone samochody, kpiny ordynarnych przechodniów...; było jasne, że musimy dlań znaleźć ja-
kieś wygodniejsze, bardziej odpowiednie miejsce!
Rozfalowani, roztańczeni, rozśpiewani – do domu wracaliśmy na najdłuższych, na najszybszych
nogach. Był to bardziej lot niż bieg, bardziej łopot skrzydeł niż podskoki: lot-triumf, lot-
zwycięstwo, radość, radość, radość! Cali byliśmy w zachwycie, a zachwyt ten zmieniał się w żagiel
– gdy nadbiegał wiatr; gdy siekł zaś deszcz – to w parasol i w wiosło. Zdarzył się cud i powód –
tak!, tak! – znalazł się (co najdziwniejsze!) wśród kałuż i kamieni – hurra! – na samym środku dro-
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin