Testament - Elizabeth Hawksley.pdf

(778 KB) Pobierz
106717933 UNPDF
Elizabeth Hawksley
TESTAMENT
1
1
D yliżans zaskrzypiał i zachwiał się na nierównym bruku głównej ulicy. Co najmniej dwoje spośród jego
pasażerów musiało podtrzymać się nawzajem, by nie uderzyć w okno pojazdu. Dyliżans zajechał na podwórze
przed gospodą i zatrzymał się.
- Piętnaście minut, panie i panowie! - krzyknął woźnica. - Za piętnaście minut ruszamy w dalszą drogę.
Z bocznych drzwi gospody wyszedł stajenny i jego młody pomocnik, po chwili zajęli się spoconymi końmi. Ktoś
rozłożył schodki przy drzwiach powozu, by pasażerowie mogli wyjść na zewnątrz.
- Cirencester, panie i panowie. Kawy? Herbaty? Zapraszam do środka.
Stajenny spojrzał na dwie damy odziane w czerń. Starsza była blada i wyglądała na ciężko chorą, młodsza,
prawdopodobnie jej córka, rozglądała się dokoła z zainteresowaniem. Stary wyga nie musiał przyglądać im się
długo, by zrozumieć, że stać je ledwie na filiżankę kawy, i że nie należy spodziewać się po nich sutego napiwku.
Odwrócił się do nich plecami, zupełnie tracąc zainteresowanie tą parą.
Tymczasem młodsza dama wysiadła z powozu.
- No to jesteśmy na miejscu, mamo - powiedziała i zwróciła się do bagażowego. - Proszę zająć się łaskawie
naszymi bagażami. To te dwie walizy, tam wyżej. - Wskazała na dwa mocno już podniszczone skórzane kufry na
dachu dyliżansu.
Mężczyzna odwrócił się, splunął na drogę i przywołał służącego, który stał w drzwiach gospody.
- Joe, chodź no tutaj. Zabierz bagaże tych pań.
- Chodźmy, mamo - radośnie zawołała dziewczyna i ruszyła śladem służącego do wnętrza gospody. Młody
służący ocenił możliwości finansowe dwóch dam tak samo trafnie jak jego zwierzchnik, ale był uprzejmym
młodzieńcem i szczerze współczuł starszej pani, która wyglądała na chorą i zmęczoną. Po krótkiej wędrówce
otworzył łokciem drzwi do niewielkiego pokoju z kominkiem, w którym wesoło trzaskał ogień.
- Nikt nie będzie tutaj paniom przeszkadzał. Czy zechcą panie napić się kawy?
Starsza dama zaczęła kręcić głową, ale jej córka oświadczyła stanowczym tonem.
- Tak, proszę przynieść nam kawę. Mamo, usiądź sobie wygodnie, wyglądasz na kompletnie wyczerpaną.
Starsza dama opadła z westchnieniem na fotel, zakasłała boleśnie, przykładając chusteczkę do ust, i oznajmiła
słabym głosem:
- Nazywam się Hartfield. Zostałyśmy tu wezwane.
- Zaraz dowiem się, czy nie ma dla pani jakiejś wiadomości - odparł Joe i wyszedł z pokoju.
Zapadła cisza. Starsza dama ściągnęła czepek i po chwili grzała szczupłe dłonie przy ogniu. Zaczął się już
wrzesień i choć nie był szczególnie zimny, pani Hartfield wyglądała na zmarzniętą. Pani Jonathan Hartfield miała
czterdzieści pięć lat. Była wdową, drobną i delikatną - łatwo można było się domyślić, że kiedyś była bardzo ładna.
Jej ciepłe, brązowe oczy - teraz zapadnięte i podkrążone - były duże i kształtne. Cierpienie wyżłobiło na jej czole
kilka zmarszczek, ale usta wciąż zachowały śliczny kształt, zaś dłoni i stóp mogła jej pozazdrościć każda młoda
piękność,
Córka pani Hartfield, Merab, miała osiemnaście lat, była wyższa od matki i nieco za szczupła, gdyż przez ostatnie
dwa lata rosła zbyt szybko, a jej ciało nie zaokrągliło się jeszcze odpowiednio we właściwych miejscach. Jej włosy
stanowiły ciemną, gęstą i pokręconą masę, którą Merab bezskutecznie próbowała ujarzmić, splatając grube
warkocze. Odziedziczyła również po matce ciemne lśniące oczy, które były chyba najładniejszym elementem jej
urody. Czarna suknia, niezbyt zręcznie przedłużona, nie pasowała do niej ani trochę. Ta zazwyczaj wesoła i
energiczna dziewczyna, teraz była zdenerwowana, gdyż to właśnie ona czuła się odpowiedzialna za tę podróż. Nie
miała jednak innego wyboru.
Pani Hartfield zawsze była delikatnego zdrowia, a po śmierci męża - co wydarzyło się przed kilkoma miesiącami
- stan jej zaczął się pogarszać w zastraszającym tempie. Jonathan Hartfield zostawił im zaledwie tysiąc funtów, co
dawało pięćdziesiąt funtów na rok. Jak mogły z tego wyżyć, skoro wydatki na leczenie wiąż rosły i rosły? Może
poradziłyby sobie jakoś, gdyby pani Hartfield bardziej dopisywało zdrowie, gdyż przed zamążpójściem była
nauczycielką śpiewu i zapewne mogłaby znaleźć sobie kilka uczennic. Merab dopiero niedawno skończyła naukę,
a szkoła panny Goodison była ciekawym miejscem, w którym każda dziewczyna mogła zdobyć wiele wiadomości i
umiejętności przydatnych w życiu dorosłej kobiety. Merab jednak doskonale zdawała sobie sprawę, że tego rodzaju
wykształcenie pozwalało jej jedynie na pracę w charakterze guwernantki. Zresztą, nawet gdyby zdołała znaleźć
jakąś posadę - sądziła, że mogłaby ewentualnie zająć się uczeniem małych dzieci - co stałoby się wówczas z jej
matką?
Po śmierci męża pani Hartfield, czyniąc zadość dobrym obyczajom, napisała do swego teścia, którego nigdy nie
poznała osobiście. Otrzymała uprzejmą, lecz chłodną w tonie odpowiedź. Nie oczekiwała zresztą niczego ponad to.
Jak powiedziała kiedyś do Merab: „Kiedy się pobraliśmy pan Hartfield poprzysiągł, że nie da twojemu tacie
złamanego grosza. I dotrzymał słowa. Nie skontaktował się nawet z twoim tatą, kiedy jego brat zginął na
polowaniu. I choć mój drogi Jonathan nie przepadał zbytnio za Edmundem, który w istocie był człowiekiem bardzo
nieprzyjemnym, możesz sobie wyobrazić, co przeżył, kiedy dowiedział się o jego śmierci z gazet. To był dla niego
2
prawdziwy szok!”
Szczęśliwie ojciec chrzestny zostawił Jonathanowi tysiąc funtów, toteż mógł zapisać je swej żonie. Dodatkowe
kilkaset funtów, które pani Hartfield uzyskała ze sprzedaży drobnych pamiątek i mebli po mężu, pokryły koszty
kształcenia Merab. Jonathan nigdy nie żałował decyzji, którą podjął przed laty, opuszczając surowego,
autokratycznego ojca oraz despotycznego starszego brata, i żeniąc się ze śliczną Abigail Cooper. Poznał ją na
przyjęciu, które uświetniała swym śpiewem.
Niestety, teraz sprawy przybrały zły obrót. Płuca pani Hartfield zawsze były bardzo delikatne. „Za długo
wystawałam w przeciągach, w tych zimnych holach”, mawiała często. „A w młodości byłam bardzo nierozsądna.
Śpiewaczka powinna dbać o swoje gardło, ale ja byłam nierozważna i często zapominałam szalika”.
Wreszcie, któregoś dnia lekarz wziął Merab na stronę i oznajmił bez ogródek:
- Przykro mi, panno Hartfield. Prawe płuco pani matki jest poważnie zainfekowane. Musi prowadzić bardzo
ustabilizowany tryb życia.
Merab przełknęła ciężko i po chwili milczenia odparła:
- Rozumiem.
Z przerażeniem myślała o przyszłości. Jej matka potrzebowała najlepszej opieki. Skąd jednak miały wziąć
pieniądze na cotygodniową wypłatę dla lekarza? Pochłonęłoby to wszystkie ich oszczędności.
Tego wieczora Merab napisała do swojego dziadka, którego nawet nie znała. Nie było to łatwe. Skoro ten
człowiek nie pogodził się z jej ojcem, który po śmierci wuja Edmunda był jego jedynym żyjącym synem, i skoro
nie zaofiarował pomocy jej matce, kiedy ta została sama, trudno było liczyć na to, by zechciał pomóc im teraz.
Była to bardzo nikła nadzieja, jednak Merab wiedziała, że musi spróbować.
Ku swemu zdumieniu dwa tygodnie później otrzymała odpowiedź. Nie były to wyrazy radosnego powitania, a
pan Hartfield nie przysłał im żadnych pieniędzy, jednak zapraszał je do swego majątku, zwanego Hartfield Hall, i
zgodził się je utrzymywać w zamian za pięćdziesiąt funtów rocznie i pomoc Merab przy utrzymaniu domu.
Poinformował ją, jak dojechać dyliżansem do przystanku Cirencester, gdzie obie panie miały się znaleźć po
południu, trzeciego września 1809 roku, i skąd miał je zabrać służący pana Hartfielda.
W drzwiach pokoju ukazał się Joe; przyniósł na tacy filiżankę kawy i mały talerzyk z ciasteczkami. Postawił to
wszystko na stoliku obok pani Hartfield.
- Mam dla pani wiadomość - oświadczył. - Farmer Willet podwiezie panią do Hartfield Hall, kiedy będzie wracał
z targu. Przyjedzie tu za jakąś godzinę. Może wcześniej, jeśli sprzeda świnie.
Panna Hartfield z trudem stłumiła chichot. Wizja podróżowania na jednym wozie ze świniami miała w sobie
pewien urok, Merab była już jednak dość dorosła, by zrozumieć, jak gruboskórnie zachował się jej dziadek,
skazując chorą kobietę na takie niewygody.
Kiedy jednak pan Willet przybył już na miejsce, okazało się, że nie czekają ich aż tak spartańskie warunki, jak się
obawiały. Ławeczka woźnicy była obita miękką tkaniną, wszystkie świnie na szczęście zostały sprzedane, a pani
Hartfield i Merab mogły siedzieć obok pana Willeta w całkiem przyzwoitych warunkach i ogrzewać nogi ciepłym
kocem, który zostawiła tam zapobiegliwa pani Willet. Sam farmer Willet był uprzejmym mężczyzną około
pięćdziesiątki; miał wesołą, czerwoną twarz. Merab poczuła, że powoli wraca jej naturalny optymizm.
Być może wszystko ułoży się znacznie lepiej, niż przypuszczały.
M erab nie wiedziała o tym, że jej list przybył do Hartfield Hal! w wyjątkowym momencie, gdyż tego samego
dnia pan Hartfield otrzymał zawiadomienie o śmierci swego kuzyna, Marka Sandiforda, który zgodnie z jego
zamierzeniami miał zostać dziedzicem fortuny Hartfieldów. Pan Sandiford skończył niedawno sześćdziesiąt
dziewięć lat i już od dłuższego czasu miał poważne kłopoty ze zdrowiem, jednak pan Hartfield, rześki
siedemdziesięciosiedmiolatek, nie przejmował się zbytnio chorobą swego kuzyna. Dlatego też wiadomość o
śmierci Marka spadła na niego jak grom z jasnego nieba.
Pan Sandiford, cioteczny kuzyn, był jedynym krewnym, dla którego Julian Hartfield, czuł odrobinę sympatii.
Kiedyś, dawno temu, dziesięcioletni Julian uratował tonącego dwulatka, Marka, i od tego czasu czuł się, w
pewnym sensie, jego właścicielem i opiekunem. Marek, jako dorosły już człowiek, podtrzymywał ten kontakt, nie
okazując w żaden sposób, że chciałby zawłaszczyć siedzibę Hartfieldów. W rzeczywistości uważał po prostu, że
wydziedziczenie Jonathana Hartfielda było zwyczajnym blefem, i że kuzyn Julian w końcu uczyni to, co uczynić
powinien, to znaczy zostawi Hartfield swojemu jedynemu żyjącemu synowi.
Jednak Marek umarł, a to oznaczało spore kłopoty. Problem polegał na tym, że syn pana Sandiforda,
dwudziestoletni Rowland, student Oksfordu, zajął się czymś, czego Julian Hartfield absolutnie nie aprobował. Nie
chodziło tu o kobiety czy hazard (pan Hartfield uważałby to za normalne, choć godne pożałowania słabostki
młodego człowieka), lecz o politykę. Rowland miał głowę nabitą ideami, które w żaden sposób nie licowały z jego
statusem społecznym, i zaraził się tymi bzdurami o powszechnym prawie do głosowania i podobnymi nonsensami.
Kiedy ten zarozumiały szczeniak pojawił się ostatnim razem w Hartfield Hall, miał czelność zaproponować
kuzynowi Julianowi, by założył w wiosce szkołę! Równie dobrze mógłby go namawiać do wzniecenia rewolucji!
„Zacznie się od szkoły, a potem będą bunty i radykalne pamflety. Nie pozwolę, by takie rzeczy kiedykolwiek
3
zdarzyły się w Hartfield. Ucząc niższe klasy czytania i pisania, tylko zachęca się je do narzekań i wybujałych
żądań”.
Teraz Marek nie żył, a Rowland stał się następnym dziedzicem Hartfield - chyba że Julian Hartfield zmieniłby
nagle zdanie. Gdy więc otworzył list od Merab, nie wyrzucił go natychmiast do kosza na śmieci, co zrobiłby
zapewne zaledwie kilka dni wcześniej. Wciąż planował uczynić Rowlanda spadkobiercą (Julian szczycił się tym,
że nigdy nie zmienia zdania), ale doszedł do wniosku, że należy utrzeć mu nieco nosa i pokazać, że są inni, bliżsi
krewni, którym może zostawić majątek, jeśli tylko zechce.
Tak więc pani Hartfield - bo chyba tak, niestety, musiał ją nazywać - i jej córka mogły przyjechać do jego
posiadłości. Dziewczyna mogła się nawet okazać całkiem przydatna. Dotychczasowa gospodyni, pani Barden, była
już dosyć stara i coraz częściej mówiła o wyjeździe do swojej córki. Gotów był więc pozwolić, by jego synowa i ta
Merab - cóż to za imię! - przejęły obowiązki gospodyni i zarobiły na swoje utrzymanie.
Wszystko wskazywało na to, że pani Hartfield nie pociągnie już długo, jednak jej teść miał nadzieję, że Rowland
i tak zdąży się przekonać, jak wielkie zagrożenie stanowi ona i jej córka.
Pan Hartfield wyprostował się i pociągnął za dzwonek.
P ani Barden nie mogła się wprost doczekać, kiedy znów wróci do kuchni. Gdyby nie spora tusza i wrodzona
godność, zapewne pobiegłaby tam co sił w nogach.
- Pomyśl tylko! Przyjeżdża żona pana Jonathana i jego dziecko! - zawołała, gdy tylko stanęła w drzwiach. - Och,
to był taki miły chłopiec. Zawsze miał dla nas dobre słowo.
Poprawiła niesforny kosmyk siwych włosów i położyła dłoń na falujących gwałtownie piersiach.
Pan Tilling, ogrodnik, który przyniósł właśnie świeże warzywa, spojrzał na nią ze zdumieniem.
- Ciekawe, dlaczego to zrobił - powiedział, drapiąc się w głowę. - Przecież nie chciał mu przebaczyć nawet po
tym, jak zginął pan Edmund. To nie ma sensu.
- Teraz też nie wita ich z otwartymi rękami - odparła pani Barden. - Kazał mi przygotować wschodni pokój i tę
małą klitkę obok.
F armer Willet skręcił z głównej drogi i wjechał w bogato zdobioną żelazną bramę.
- Jesteśmy na miejscu, drogie panie. To jest właśnie Hartfield Hall.
- Wygląda na nieco zaniedbane - zauważyła Merab, rozglądając się dokoła. Brama opleciona była bluszczem, a
budka dla służby wymagała natychmiastowego remontu. Ogród porastała wysoka trawa i chwasty; kilka okien było
zabitych deskami.
- Pan Hartfield nie jest zbyt rozrzutny, jeśli rozumie pani, co chcę przez to powiedzieć. Trzeba jednak przyznać,
że ziemia nie leży odłogiem, a pan Hartfield nie skąpi na nią grosza. Wszystkie potrzebne prace zawsze zrobione są
na czas. Ale poza tym nie robi już nic więcej.
Pan Willet zamilkł nagle, przypomniawszy sobie, że mówi do wnuczki pana Hartfielda.
Kiedy wyjechali zza zakrętu, ujrzeli dom w całej okazałości. Był to skromny budynek z szarego kamienia,
wzniesiony jeszcze w poprzednim stuleciu. Jego projektanci starali się zachować idealną symetrię; po obu stronach
wysuniętego do przodu portyku znajdowały się trzy okna. Do drzwi frontowych prowadziły niewysokie kamienne
stopnie, zabezpieczone półkolistą balustradą. Merab zauważyła, że trawnik przed wejściem jest starannie
przystrzyżony. Choć trudno jej było znaleźć jakieś jaskrawe przykłady zaniedbania, miała wrażenie, że nikt się o
ten dom nie troszczy. Być może dlatego, że w pobliżu nie rósł ani jeden krzak róży, ani jedno kłącze winorośli nie
mąciło szarej monotonii surowych kamiennych ścian.
Pan Willet zatrzymał wóz, zeskoczył na ziemię i zapukał do drzwi. Potem pomógł obu damom zsiąść z wozu i
zdjął ich bagaże.
Drzwi frontowe otworzyły się gwałtownie i na kamiennych schodkach ukazała się pani Barden. Merab i pani
Hartfield wymieniły zdumione spojrzenia. Kim jest ta kobieta? I dlaczego pan Hartfield nie wyszedł się z nimi
przywitać?
- Jestem Abigail Hartfield - oświadczyła starsza dama z godnością. - A to moja córka. Mam nadzieję, że ktoś nas
tu oczekuje.
Pani Barden dygnęła z szacunkiem.
- Nazywam się Barden, proszę pani. Jestem tutaj gospodynią. Pana Hartfielda nie ma w tej chwili w domu i wróci
późno. Proszę wejść.
Odwróciła się do Merab, która przyglądała jej się z zainteresowaniem. Gospodyni nie miała wątpliwości, że ta
dziewczyna jest córką wdowy po Jonathanie.
- Panno Hartfield, zapraszam do środka - powiedziała. - Wszyscy tu bardzośmy lubili pana Jonathana, a pani jest
do niego taka podobna... - Pan Jonathan też był w młodości tak uroczo niezgrabny, pomyślała.
Merab rozpromieniła się.
- Mój ojciec był bardzo przystojny - oznajmiła ze śmiechem. - Wątpię, czy kiedykolwiek mu dorównam.
- Kiedy miał mniej więcej tyle lat, co pani, był wysoki i chudy; sama skóra i kości, jak źrebak - powiedziała pani
4
Barden, pozwalając sobie na lekki uśmieszek.
- W takim razie jest jeszcze dla mnie jakaś nadzieja - odparła Merab. - Biedna Mama całkiem się już poddała.
Myślała, że będę szczupła, delikatna i drobna tak jak ona, a zamiast tego dochowała się takiej żyrafy.
- Nonsens, moja droga. - Tym razem uśmiechnęła się pani Hartfield. - Jestem bardzo dumna z mojej wysokiej
córki. Dziękujemy pani za miłe powitanie, pani Barden. Jestem pewna, że nie zrozumie mnie pani źle, jeśli
powiem, że nie wiedziałyśmy, czego się spodziewać.
Pani Barden zaprowadziła obie damy na górę i pokazała im pokoje. Nim się pożegnała, zapewniła panią
Hartfield, że jedna ze służących przyniesie jej kolację na tacy i butelkę z ciepłą wodą do ogrzania łóżka.
- Bo widzę, że jest pani już porządnie zmęczona i pewnie z chęcią położyłaby się pani do łóżka. - Potem pani
Barden odwróciła się do Merab i oświadczyła już mniej radosnym tonem: - Pan Hartfield prosił, by zjadła pani z
nim dzisiaj kolację, panno Merab. Zazwyczaj jada o wpół do siódmej, więc przyjdę tutaj i zaprowadzę panią na dół
jeszcze przed gongiem.
- Dzię...dziękuję pani, pani Barden - wyjąkała Merab.
- Biedne dziecko - powiedziała pani Barden do pana Tillinga, kiedy powróciła już do kuchni. Ogrodnik został tu
wezwany, by pomóc przy wnoszeniu bagaży obu dam na górę. - Powiadam ci, zbladła jak ściana. I wcale się jej nie
dziwię.
Tymczasem Merab pomogła matce rozpakować bagaże, a kiedy już podała jej krople i była pewna, że niczego jej
nie brakuje, przeszła do swego pokoju. Obejrzawszy szybko niewielkie pomieszczenie, podeszła do małej toaletki,
by przejrzeć się w lustrze. To, co ujrzała, wcale nie napełniło jej odwagą. Wyglądała blado, miała ciemne kręgi pod
oczami i - o zgrozo! - krostkę na samy środku brody. Sukienka była pomięta i przykurzona po podróży, a
pończochy ochlapane błotem.
Przynajmniej temu ostatniemu mogła zaradzić. Pogrzebała w kufrze ze swoimi ubraniami i odszukała parę
czystych pończoch, pantofle na wieczór, czysty kołnierzyk i parę mankietów. W kącie pokoju na żelaznej
podstawce stała miednica, w której służąca zostawiła trochę wody. Merab umyła dłonie i twarz. Woda była zimna,
lecz przyjemna i dziewczyna poczuła się nieco pewniej. Potem przyczesała niesforne włosy i zrobiła wszystko, co
w jej mocy, by wyglądać schludnie i elegancko. Niestety, nie mogła poradzić nic na tę przeklętą krostkę. Nie
zdawała sobie sprawy, że jej szczupła twarz zdradzała nieprzeciętną inteligencję, a wielkie ciemne oczy stanowiły
obietnicę przyszłej piękności.
Zostało jeszcze dziesięć minut do kolacji, więc Merab przysiadła na skraju łóżka i rozejrzała się dokoła. Nie
miała złudzeń co do tego, że traktuje się je tutaj jak ubogie krewne. Co prawda łóżko wyglądało całkiem
przyzwoicie - Merab stwierdziła, że jest dość miękkie i równe - lecz wszystko inne przypominało przypadkową
zbieraninę starych mebli, które dopiero co ściągnięto ze strychu - i tak było w istocie. Toaletka, na przykład, z
pewnością dni największej świetności miała już za sobą. Mahoniowa komoda o zaokrąglonych kształtach musiała
być niedawno wypolerowana, gdyż dziewczyna czuła jeszcze zapach wosku, jednak zaledwie kilka uchwytów
pasowało do całości. Zasłony z pewnością szyte były na całkiem inne okno, a zniszczony dywan został nieudolnie
załatany w jednym z rogów.
Z drugiej strony, tłumaczyła sobie Merab, pani Barden traktowała je bardzo uprzejmie, a dopóki matka miała od-
powiednią opiekę, nie było większych powodów do narzekań. Wspominanie tego, co było, albo tego, co mogło
być, nie miało najmniejszego sensu. Dokonała najlepszego z możliwych wyborów, a teraz musiała to jak najlepiej
wykorzystać, na dobre czy na złe. Jak to mawiała panna Goodison w szkole? „Trzeba być ponad to, dziewczęta!”
No cóż, spróbuje być ponad to.
Tuż przed wpół do siódmej pani Barden zapukała do drzwi.
- Zaprowadzę panią na dół, panno Merab - powiedziała. Spojrzała z aprobatą na dziewczynę. Zauważyła, że
umyła się, wyczyściła ubranie i zrobiła wszystko, co w jej mocy, by przypodobać się swemu dziadkowi. Nie daj
Boże, by pan Hartfield miał jeden z tych swoich okropnych humorów. - Pan Hartfield czeka w bibliotece.
Kiedy Merab weszła do biblioteki, ujrzała wysokiego siwego mężczyznę ubranego w skórzane bryczesy. Starzec
nosił przypudrowaną perukę z zeszłego wieku, jego twarz była szczupła i pomarszczona, a pod krzaczastymi
brwiami lśniły zimne szare oczy. Cała twarz była sztywna i ponura, jakby nigdy nie padał na nią blask słońca.
Jako dziecko Merab uwielbiała słuchać opowieści ojca z czasów jego młodości. Ze szczególną przyjemnością,
zmieszaną jednak z odrobiną strachu, wsłuchiwała się w historie o atakach strasznego, zimnego gniewu, w jaki
wpadał jej dziadek, Wydawał jej się wtedy straszniejszy od trolli, gdyż nie można go było przechytrzyć. Teraz
przekonała się, że jej ojciec ani odrobinę nie przesadzał. Merab poczuła nagle, że opuszcza ją wszelka odwaga, jej
dłonie stały się zimne i niezręczne. Wzięła głęboki oddech, podeszła bliżej i dygnęła grzecznie.
- Dobry wieczór, sir.
Zimne oczy zmierzyły ją od góry do dołu. Jeśli niezwykłe podobieństwo do nieżyjącego syna wzruszyło starca,
nie okazał tego w żaden sposób.
- Merab. Cudzoziemskie imię. Merab wyprostowała się.
- To imię biblijne - odparła, urażona. - Merab była księżniczką, córką króla Saula. Zostałam tak nazwana na cześć
siostry mojej mamy, która umarła bardzo młodo.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin