Łzy smoka.rtf

(880 KB) Pobierz

Dean R. Koontz

Łzy Smoka

(Dragon Tears)

Przekład Monika Kluczyńska

Data wydania oryginalnego 1993

Data wydania polskiego 1994

 


Książkę tę dedykuję Carol i Edowi Gormanom,

dwójce niezwykłych ludzi, którzy mieszkają zbyt daleko -

z życzeniem, aby nasz współczesny świat

naprawdę skurczył się do rozmiarów małego miasteczka,

co, zdaniem współczesnych filozofów, już się stało dzięki telewizji.

Wówczas moglibyśmy się spotkać w małej knajpce

na Maple Avenue przy Main Street,

żeby coś zjeść, pogadać

i wspólnie się pośmiać.

 


Część pierwsza

Tancbuda głupców

 

Sen mi rzekę przypomina

Ciągle zmienną w swoim pędzie.

Śnisz, a jesteś jak marynarz

Poddawany jej komendzie.

Doświadczenia łowisz w żagle

Wzorem innych poławiaczy,

Ale nigdy nie odgadniesz,

Co dla ciebie los przeznaczył,

l tak toczą się zapasy,

Trwają boje i zabiegi,

Ażeby nie wypaść z trasy,

Lub nie rozbić się o brzegi.

 

Garth Brooks, Victoria Shaw “Rzeka”

 

Z życiem zmagaj się zawzięcie,

Albo ustąp, zejdź na stronę,

I tak los ci da w prezencie,

Co dla ciebie przeznaczone.

 

Gdy zagrają, ruszaj w tańce

Czyś w łachmanach, czyś w koronie.

W tej tancbudzie lęk top w szklance,

Szukaj miejsca w głupców gronie.

 

“Księga smutków policzonych”

 


Rozdział pierwszy

 

l

 

We wtorek zapowiadał się piękny, słoneczny kalifornijski dzień. Rzeczywiście, był piękny - aż do pory lunchu, kiedy to Harry Lyon musiał kogoś zastrzelić.

Śniadanie Harry’ego składało się tego dnia z gorących bułeczek z cytrynową marmoladą i mocnej czarnej kawy z Jamajki. Wsypana do kawy szczypta cynamonu dawała przyjemny pikantny posmak.

Jedząc wyglądał przez kuchenne okno na drzewa, trawniki i klomby Los Cabos, dużego osiedla mieszkaniowego w Irvine. Harry był przewodniczącym komitetu osiedlowego i z racji tej funkcji surowo pilnował, by ogrodnicy przykładali się do pracy. Krzewy i trawa, równo przycięte i wypielęgnowane, sprawiały wrażenie, że dogląda ich cała armia krasnoludków uzbrojonych w maleńkie sekatory.

Harry w dzieciństwie przepadał za bajkami. W baśniowym świecie braci Grimm i Hansa Christiana Andersena wiosenne wzgórza były soczyście zielone i gładkie jak aksamit. Zawsze zwyciężał porządek i sprawiedliwość. Łotrów spotykała zasłużona kara, a cnotliwych nagroda, choć niekiedy musieli przeżyć wiele okropnych przygód. Jaś i Małgosia nie ginęli w piecu baby-jagi, która zamiast nich padała pastwą płomieni. Titelitury, gdy nie udało mu się dostać nowo narodzonej córeczki królowej, z gniewu sam się rozrywał na dwoje.

W realnym świecie schyłku dwudziestego wieku maleńka królewna wpadłaby zapewne w jego łapy. Titelitury wychowałby ją po swojemu - zrobiłby z niej narkomankę, wypędził na ulicę, żeby zarabiała prostytucją, konfiskował jej zarobki, bił dla własnej przyjemności, aż wreszcie porąbałby ją na kawałki i umknął sprawiedliwości, tłumacząc się chwilową niepoczytalnością, wywołaną nietolerancyjnym stosunkiem społeczeństwa do antypatycznych, złośliwych karzełków.

Harry dopił kawę i westchnął. Podobnie jak większość ludzi pragnął żyć w lepszym świecie.

Przed wyjściem do pracy umył naczynia, wytarł je i odstawił na miejsce. Nie cierpiał zostawiać po sobie bałaganu, który kłułby go w oczy po powrocie do domu.

Stanął przed lustrem w przedpokoju, żeby poprawić węzeł krawata. Włożył granatowy blezer i sprawdził, czy nie widać wybrzuszenia pod pachą, gdzie miał kaburę z bronią.

Jak każdego roboczego dnia pojechał do Laguna Miguel, omijając korki na autostradach. Starannie wytyczył trasę, która maksymalnie skracała czas dojazdu. W pracy był zawsze między ósmą piętnaście a ósmą dwadzieścia osiem. Nigdy się nie spóźniał.

Kiedy zaparkował hondę na ocienionym parkingu pod budynkiem, gdzie mieściło się Centrum Zadań Specjalnych, zegar na tablicy rozdzielczej wskazywał ósmą dwadzieścia jeden. Na zegarku ręcznym była ta sama godzina. Wszystkie zegary Harry’ego, także w mieszkaniu i na biurku w Wydziale Zabójstw wskazywały jednakowy czas. Harry nastawiał je dwa razy w tygodniu.

Stanął przy samochodzie i zrobił kilka głębokich, relaksujących wdechów. W nocy spadł deszcz, który odświeżył powietrze. Oblany marcowym słońcem poranek był złocisty jak miąższ dojrzałej brzoskwini.

Budynek Centrum Zadań Specjalnych zaprojektowano tak, aby nie odbiegał stylem od architektonicznych standardów Laguna Miguel. Piętrowy dom w stylu śródziemnomorskim, z alejką, wzdłuż której biegły dwa szeregi kolumn, otoczony przez bujne azalie i wysokie eukaliptusy, w niczym nie przypominał typowej siedziby władz porządkowych. Policjanci pracujący gdzie indziej uważali, że wygląda zbyt cukierkowo, ale Harry’emu się podobał.

Typowy dla państwowej instytucji wystrój wnętrza miał niewiele wspólnego z romantyczną fasadą. Niebieskie linoleum na podłodze. Jasnoszare ściany. Dźwiękochłonne sufity. Jednakże Harry lubił panującą tu atmosferę porządku i kompetencji.

Nawet o tak wczesnej porze po korytarzach kręciło się wiele osób, przeważnie mężczyzn, których solidna budowa i pewny siebie sposób bycia zdradzały rutynowych gliniarzy. Tylko kilku było w mundurach. W Centrum Zadań Specjalnych pracowali detektywi w cywilu, specjalizujący się w zabójstwach, oraz tajni funkcjonariusze z federalnych, stanowych, powiatowych i miejskich wydziałów policji, których ściągnięto tutaj, aby koordynować dochodzenia kryminalne na poziomie wielu jurysdykcji. Zespoły detektywów - niekiedy całe wydziały - rozpracowywały zabójstwa dokonywane przez gangi młodocianych, handel narkotykami na wielką skalę, seryjne morderstwa i gwałty.

Harry zajmował wraz z Connie Gulliver biuro na pierwszym piętrze. Należącą do Harry’ego połowę pokoju ozdabiała mała palma, aukuba i filodendron o płożących się pędach i efektownych liściach. W drugiej połowie nie było żadnych roślin. Na biurku Harry’ego znajdowała się tylko suszka, komplet przyborów do pisania, mały mosiężny zegar, na sąsiednim piętrzyły się sterty akt, poniewierały luzem papiery i fotografie.

O dziwo, Connie pierwsza przyszła do pracy. Stała przy oknie.

- Dzień dobry - powiedział Harry do jej pleców.

- Jak dla kogo - odparła kwaśno.

Odwróciła się do niego. Miała na sobie niebieskie dżinsy, stare, pościerane reeboki, bluzkę w czerwono-brązową kratkę i brązową sztruksową kurtkę. Bardzo lubiła tę kurtkę. Od częstego noszenia materiał miejscami się poprzecierał, mankiety były wystrzępione, a zagniecione fałdy na rękawach w okolicach łokci robiły wrażenie trwałych jak koryta rzek, wyżłobione w skale przez płynącą od wielu eonów wodę.

Connie trzymała w ręku pusty papierowy kubek po kawie. Zmięła go gniewnym ruchem i odrzuciła. Podskoczył na podłodze i zatrzymał się po stronie Harry’ego.

- Chodźmy pokręcić się po mieście - powiedziała, zmierzając do drzwi.

Z oczami wbitymi w zmięty kubek spytał:

- Skąd ten pośpiech?

- Jesteśmy przecież glinami, tak czy nie? No to zamiast siedzieć na tyłku i dłubać w nosie, róbmy, co do nas należy.

Kiedy wyszła na korytarz i zniknęła mu z oczu, spojrzał znów na kubek po j e g o stronie pokoju. Popchnął go stopą przez niewidzialną linię, która dzieliła biuro na pół.

Ruszył do drzwi, lecz na progu przystanął. Obejrzał się na kartonowy kubek.

Connie dotarła pewnie do końca korytarza, może nawet schodziła już po schodach.

Harry wrócił i wrzucił zmięty kubek do kosza. Przy okazji sprzątnął jeszcze dwa, poniewierające się tam od wczoraj.

Dogonił Connie na parkingu. Szarpnęła drzwiczki po stronie kierowcy w ich nie oznakowanym służbowym sedanie. Kiedy wsiadł z drugiej strony, przekręciła kluczyk w stacyjce tak gwałtownie, że o mało go nie złamała.

- Źle spałaś? - spytał.

Wrzuciła z furią bieg.

- Boli cię głowa? - pytał dalej.

Z zawrotną prędkością wyjechała tyłem z parkingu.

- Jakaś zadra za paznokciem?

Wóz wypadł na ulicę jak wystrzelony z procy.

Harry zebrał się w sobie, choć nie bał się zbytnio o swą skórę. Connie umiała radzić sobie z samochodami dużo lepiej niż z ludźmi.

- Nie chcesz porozmawiać o tym, co cię gryzie?

- Nie.

Jak na kogoś, kto w niebezpiecznych sytuacjach okazywał wręcz szaloną odwagę, a w wolnym czasie uprawiał skoki spadochronowe i terenową jazdę na rowerze, Connie Gulliver była beznadziejnie, purytańsko powściągliwa, gdy przychodziło do wyznań natury osobistej. Pracowali razem od pół roku i chociaż Harry sporo o niej wiedział, chwilami zdawało mu się, że z rzeczy naprawdę ważnych nie wie o Connie nic.

- Może ci ulży, jak się wygadasz.

- Nie.

Harry obserwował ją ukradkiem i zastanawiał się, czy ten napad złego humoru nie jest związany z jakimś mężczyzną. W ciągu piętnastu lat pracy w policji widział dosyć ludzkiej podłości i nieszczęścia, by się przekonać, że przyczyną strapień kobiet byli zazwyczaj mężczyźni. Nie miał jednak zielonego pojęcia o osobistym życiu Connie, nie wiedział nawet, czy w ogóle miała jakieś życie osobiste.

- Czy to ma związek z naszą ostatnią sprawą?

- Nie.

Uwierzył. Connie zawsze starała się, na pozór z powodzeniem, by plugastwo, z którym musiała się stykać w swojej pracy, nie brukało jej duszy.

- Chociaż chciałabym przyskrzynić tego skurwysyna Durnera. Chyba niedługo go dopadniemy.

Doyle Durner, niebieski ptak, obijający się po tutejszych plażach, był poszukiwany w związku z serią gwałtów, które w każdym kolejnym przypadku stawały się coraz bardziej brutalne. Ostatnią ofiarę zabił. Miała szesnaście lat.

Durner stał się głównym podejrzanym, ponieważ wiadomo było, że przeszedł operację powiększenia penisa. Chirurg plastyczny w Newport Beach wyciągnął trochę tkanki tłuszczowej z okolic pasa Durnera i wstrzyknął ją do penisa. Zabieg ten zdecydowanie nie cieszył się poparciem Stowarzyszenia Lekarzy, ale jeśli chirurg miał duży dług hipoteczny do spłacenia, a pacjent kręćka na punkcie rozmiarów swojego członka, siły rynkowe przeważały nad skrupułami co do ewentualnych komplikacji pooperacyjnych. Penis Durnera zwiększył się w obwodzie o połowę. Tak drastyczna zmiana musiała przysporzyć facetowi dolegliwości, lecz według wszystkich uzyskanych informacji Durner był wielce zadowolony z rezultatu, nie dlatego, że wywierał większe wrażenie na kobietach, lecz dlatego, że mógł zadawać im ból, a o to właśnie mu chodziło. Podany przez ofiary opis anormalnych atrybutów, jakimi wyróżniał się napastnik, pomógł zogniskować podejrzenia na Durnerze. Trzy z ofiar zauważyły ponadto na wewnętrznej stronie uda gwałciciela wytatuowanego węża. Wzmianka o takim tatuażu znajdowała się w aktach policyjnych, dotyczących dwóch przypadków gwałtu, które miały miejsce w Santa Barbara osiem lat temu i których sprawcą okazał się Durner.

Harry i Connie spędzili przedpołudnie na rozmowach z pracownikami i klientami w trzech miejscach, popularnych wśród plażowych bywalców w Laguna: magazynie z deskami surfingowymi i uzupełniającym wyposażeniem, sklepie spożywczym z jogurtami i zdrową żywnością oraz słabo oświetlonym barze, w którym o jedenastej rano około tuzina osób popijało meksykańskie piwo. Gdyby dać wiarę ich słowom, co nie wchodziło w grę, nigdy w życiu nie słyszeli o Doyle’u Durnerze. Nie rozpoznali go też na zademonstrowanej fotografii.

Podczas jazdy z jednego miejsca w drugie Connie raczyła Harry’ego najświeższymi doniesieniami ze swojej kroniki zbrodni.

- Słyszałeś o tej kobiecie w Filadelfii, u której znaleźli w domu dwoje zmarłych z wycieńczenia niemowląt i dziesiątki porozrzucanych fiolek po kokainie? Była tak naćpana, że zamorzyła dzieci głodem, i wiesz, o co mogli ją oskarżyć? O poważne zaniedbanie obowiązków rodzicielskich!

Harry tylko westchnął. Kiedy Connie zaczynała mówić o tym, co nazywała “postępującym rozkładem cywilizacji” lub “Babilonem schyłku tysiąclecia”, a w chwilach szczególnie posępnego nastroju “nowym średniowieczem”, nie oczekiwała z jego strony żadnych odpowiedzi. Wystarczał jej własny monolog.

Ciągnęła dalej:

- Jeden facet w Nowym Jorku zakatował na śmierć córeczkę swojej kochanki. Bił dwuletnie dziecko pięściami i kopał za to, że tańczyło przed telewizorem i zasłaniało mu ekran. Pewnie oglądał “Koło fortuny” i nie chciał przegapić widoku wystrzałowych nóg Vanny White.

Connie jak większość glin miała silnie wykształcone poczucie czarnego humoru. Był to mechanizm obronny. Bez niego człowiek mógł oszaleć lub popaść w głęboką depresję, stykając się nieustannie ze zbrodnią. Ludziom, którzy swoje wiadomości o życiu policjantów czerpali z głupkowatych seriali telewizyjnych, poczucie humoru prawdziwych gliniarzy wydałoby się nieokrzesane i gruboskórne - choć co prawda prawdziwych gliniarzy gówno obchodziło, co myślą o nich inni z wyjątkiem kolegów po fachu.

- W Sacramento jest poradnia dla samobójców - powiedziała Connie, hamując na czerwonym świetle. - Jeden z tych, którzy udzielają tam porad, miał wyżej uszu telefonów od jakiegoś upierdliwego starszego gościa, więc zapytał o adres, poszedł tam z przyjacielem, przytrzymali staruszka i podcięli mu żyły i gardło.

Czasem w posępnych humoreskach Connie Harry dostrzegał gorycz, która z reguły nie cechowała typowych gliniarzy. Może było to coś więcej niż gorycz. Może nawet rozpacz. Connie była tak zamknięta w sobie, że trudno było odgadnąć, co naprawdę myśli.

A Harry był optymistą. Żeby jednak nim pozostać, uważał za konieczne nie rozwodzić się bez potrzeby nad ludzką głupotą i okrucieństwem.

Chciał zmienić temat, więc zaproponował:

- Zjedzmy lunch. Znam świetną małą włoską trattorię, gdzie są ceratowe obrusy i świece zatknięte w butelki po winie. Podają tam smaczne kopytka i fantastyczne manicotti.

- E tam! - skrzywiła się Connie. - Kupmy sobie po tortilli z mięsem i sałatą w barze samochodowym, zjemy po drodze.

W końcu stanęło na restauracji niedaleko głównej autostrady, Pacific Coast Highway. Zastali tam raptem kilku klientów. Stoły z bielonego drewna, powleczone grubą warstwą akrylu, krzesła z pastelową tapicerką w deseń języków ognia, doniczkowe kaktusy i litografie Gormana i Parkisona składały się na typowo południowy wystrój. Zamiast hamburgerów i frytek powinni tu podawać zupę z czarnej fasoli i wołowinę z grilla.

Harry i Connie jedli przy małym stoliku pod ścianą - on kanapkę z kurczakiem, a ona cienkie, chrupkie frytki i soczystego cheeseburgera - fcedydo środka wszedł wysoki mężczyzna. Zabłysło słońce odbite od szklanych drzwi. Facet stanął przy kontuarze i rozejrzał się wokół.

Wyglądał schludnie i był przyzwoicie ubrany w popielate spodnie, białą koszule i ciemnoszary zamszowy płaszcz. Miał okrągłą twarz ze słabo zarysowanym podbródkiem i bladymi wargami. Ze swoim mętnym lekko roztargnionym uśmiechem wyglądał na poczciwca, który muchy by me skrzywdził. A jednak Harry na jego widok poczuł skurcz w żołądku. Odezwał się w nim instynkt gliny.

 


2

 

Sammy Shamroe pracował niegdyś na kierowniczym stanowisku w agencji reklamowej i znany był ogólnie jako Sam “Pić i fotomontaż”. Miał duże zdolności, ale i nieszczęsną słabość” do kokainy. Od tamtych czasów upłynęły trzy lata. Cała wieczność.

Wyczołgał się z drewnianej skrzyni, w której mieszkał, wywlekając przy okazji szmaty i pogniecione gazety, służące mu za posłanie. Wysunął się spod gałęzi oleandra, który rósł na skraju pustej działki budowlanej i zasłaniał jego schronienie. Zamarł nieruchomo na czworakach, ze zwieszoną głową patrząc w chodnik.

Już od dawna nie mógł sobie pozwolić na twarde narkotyki, które doprowadziły go do ruiny. Dzisiaj dokuczał mu tylko kac po tanim winie. Czuł się tak, jakby podczas snu otworzyła mu się czaszka, a wiatr zasiał na jego obnażonym mózgu nasiona, z których wyrosła kępa kłujących ostów.

Nie stracił ani na chwilę poczucia miejsca i czasu. Wiedział, że dochodzi południe i słońce stoi w zenicie, bo wzdłuż tylnych ścian budynków rysowały się od północy krótkie cienie. Chociaż od trzech lat nie nosił zegarka, nie widział na oczy kalendarza, nie miał pracy ani żadnego umówionego spotkania, zawsze wiedział, jaka jest pora roku, jaki miesiąc i dzień tygodnia. Dzisiaj był wtorek. Sammy uświadamiał sobie ostro, gdzie się znajduje (Laguna Beach), jak tutaj trafił (mógł odtworzyć w pamięci wszystkie błędy, wynikające z głupoty i samopobłażania, które razem wzięte doprowadziły go do obecnego stanu) oraz co czekało go w przyszłości (hańba, skrajna nędza, mozolna walka o byt, żal za tym, co utracił).

Najgorsze w jego upadku na dno moralnej nędzy było to, że umysł uparcie zachowywał jasność i dawał się zamroczyć tylko na krótko, choćby Sammy wypił morze alkoholu. Wywołane kacem wrażenie kłucia pod czaszką było bagatelką w porównaniu z cierpieniem, jakie zadawały wspomnienia i poczucie własnej nicości.

Słyszał, że ktoś nadchodzi. Ciężki, nieznacznie utykający krok. Jedna stopa szurała lekko o chodnik. Znał ten chód. Zaczął się trząść. Nie podniósł głowy. Zamknął oczy w nadziei, że kroki oddalą się i rozpłyną w ciszy. Stawały się jednak coraz głośniejsze, coraz bliższe... aż zatrzymały się tuż przed nim.

- Co, kac cię męczy?

Był to ten sam niski, chropawy głos, który od niedawna prześladował Sammy’ego w snach. Ale teraz Sammy nie śnił. Tym razem przyszła do niego na jawie istota z nocnych koszmarów.

Z ociąganiem otworzył oczy. Piekły, jakby miał pod powiekami piasek. Podniósł wzrok.

Człekoszczur stał nad nim, szczerząc zęby w uśmiechu.

- Pewnie ledwo żyjesz?

Wysoki, zwalisty, z potarganą grzywą włosów i skołtunioną brodą, w której tkwiły okruchy jedzenia i kawałki jakiejś nie zidentyfikowanej substancji, zbyt odrażającej, by jej się bliżej przyglądać, człekoszczur wyglądał strasznie. Tam, gdzie jego twarzy nie zakrywała broda, widać było nierówną, zgrubiałą skórę, całą w bliznach, jakby ktoś kiedyś dźgał go i chlastał rozgrzaną lampą lutowniczą. Miał wielki haczykowaty nos i wargi pokryte otwartymi wrzodami. Nieliczne zęby jak poszczerbione i zżółkłe ze starości kamienie nagrobne tkwiły w ciemnych, gnijących dziąsłach.

Chropawy głos przemówił głośniej:

- Może już nie żyjesz.

Jedyną normalną rzeczą w wyglądzie człekoszczura było ubranie: tenisówki, spodnie khaki ze sklepu z używanymi ciuchami, bawełniana koszula i spłowiały czarny prochowiec, poplamiony i wymięty - częsty strój ulicznych włóczęgów, którzy z własnej lub nie z własnej winy spadli przez szpary w podłodze współczesnego społeczeństwa do ciemnego podziemia.

Człekoszczur dramatycznie ściszył głos i schylił się nad Sammym:

- Umarłeś i smażysz się w piekle, tak?

Najbardziej niesamowite, najokropniejsze w człekoszczurze były jego oczy. Miały niespotykany, intensywnie zielony kolor i czarne owalne źrenice jak u kota lub gada. Oczy sprawiały, że reszta ciała zdawała się zwykłym przebraniem, jak kombinezon nurka, kostium, przez którego otwory wyglądało coś niewypowiedzianie okropnego, istota nie pochodząca z tego świata, lecz chcąca go zagarnąć.

Człekoszczur zniżył głos jeszcze bardziej, do gardłowego szeptu:

- Nieżywy, w piekle, a ja jestem demonem, który ma cię dręczyć?

Wiedząc z bolesnego doświadczenia, co będzie dalej, Sammy niezgrabnie spróbował wstać. Człekoszczur, szybki jak myśl, kopnął go, zanim Sammy mógł czmychnąć w bok. Kopniak o włos minął twarz i trafił w ramię. Zadano go z taką siłą, jakby napastnik zamiast tenisówek nosił ciężkie podkute buciory, a stopy miał z kości, rogu czy też substancji, z której zbudowane są pancerze żółwi. Sammy zwinął się w kłębek, osłaniając zgiętymi rękami głowę. Człekoszczur kopnął go znowu, i jeszcze raz, lewa noga, prawa noga, lewa noga, prawa noga, prawie jakby tańczył jakiś taniec, rodzaj jiga, raz... i wykop, dwa... i wykop, raz... i wykop, dwa... i wykop. Nie wydawał przy tym żadnych dźwięków, nawet nie oddychał szybciej z wysiłku.

Kopanie ustało.

Sammy skulił się jeszcze ciaśniej, jak stonoga zwijająca się wokół własnego bólu.

W alejce było nienaturalnie cicho. Nie słyszał nic oprócz cichego łkania, za które sam siebie nienawidził. Zamilkły odgłosy ulicznego ruchu. Za jego plecami liście oleandra nie szeleściły już na wietrze. Gdy powiedział sobie gniewnie: “Bądź mężczyzną!” i przełknął szloch, śmiertelna cisza osiągnęła apogeum.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin