53.Bębny Tombalku.doc

(364 KB) Pobierz

BĘBNY TOMBALKU

Robert E. Howard

L. Sprague de Camp

 

W końcu Conanowi udaje się dotrzeć z powrotem do hyboryjskich krain. Stukając pojęcia,

naciąga są jako kondotier w szeregi najemnej armii, jaką Zingaranin, książę Zapajo da Kopa,

opiera w Argos. Argos i Koth toczą wojnę ze Stygią. Zgodnie z planem Koth ma najechać

Stygię z północy, a armia argijska ma zaatakować ją od południa, z morza. Jednak Koth w

tajemnicy zawiera pokój ze Stygią i armia najemników zostaje odcięta w południowej Stygii

między dwiema wrogimi siłami. I znów Conan jest jednym z niewielu ocalałych. Umykając

przez pustynię z młodym akwilońskim żołnierzem, Amalrykiem, zostaje schwytany przez

pustynnych nomadów, podczas gdy Amalrykowi udaje się uciec.

 

1

 

Trzej mężczyźni przysiedli przy wodopoju, pod wieczornym niebem malującym pustynię

umbrą i czerwienią. Jeden był biały i na imię miał Amalryk; pozostali dwaj byli Ghanatanami,

o ciałach ledwie okrytych nędznymi łachmanami. Zwali się Gobir i Saidu; przykucnięci przy

sadzawce wyglądali jak dwa sępy.

Opodal wielbłąd głośno przeżuwał swój pokarm, a para znużonych koni daremnie

obwąchiwała nagi piach. Mężczyźni ponuro zajadali suszone daktyle. Czarni byli zajęci

jedynie poruszaniem szczękami, podczas gdy biały od czasu do czasu zerkał na

ciemnoczerwone niebo lub na monotonną równinę, na której zbierały się coraz gęstsze cienie.

On pierwszy zobaczył jeźdźca, który podjechał i ściągnął koniowi wodze tak silnie, że

wierzchowiec stanął dęba.

Jeździec był olbrzymem, którego skóra, czarniejsza od tych dwóch siedzących przy ogniu,

i spłaszczony nos świadczyły wyraźnie o kuszyckim pochodzeniu. Obszerne, ściągnięte w

kostkach jedwabne pantalony podtrzymywał szeroki pas owinięty kilkakroć wokół wielkiego

brzucha. Na pasie tym wisiał też ogromny sejmitar, który niewielu ludzi zdołałoby unieść

jedną ręką. Posiadacz tego oręża był powszechnie znany wśród ciemnoskórych synów

pustyni. Był to Tilutan, duma Ghanaty.

Przez siodło miał przełożoną, a raczej przewieszoną, jakąś postać. Ghanatanie syknęli

przez zaciśnięte zęby, gdy dostrzegli błysk białego ciała. Przez łęk siodła Tilutana była

przerzucona dziewczyna; jej czarne włosy spływały gęstą falą na końskie strzemię.

Czarny olbrzym wyszczerzył zęby w uśmiechu i niedbale rzucił na piasek swoją brankę,

która upadła bezwładnie i leżała bez ruchu. Gobir i Saidu instynktownie obrócili się do

Amalryka, podczas gdy Tilutan obserwował go z siodła: trzech czarnych przeciwko jednemu

białemu. Pojawienie się na scenie białej kobiety w przedziwny sposób zmieniło atmosferę

przy ognisku.

Amalryk był jedynym, który zdawał się nie wyczuwać napięcia. Odruchowo przygładził

swoje jasne loki i spojrzał obojętnie na nieprzytomną dziewczynę. Jednak w jego szarych

oczach pojawił się dziwny błysk, którego tamci nie zauważyli.

Tilutan zeskoczył z siodła, pogardliwie rzucając wodze Amalrykowi.

— Zajmij się moim koniem — powiedział. — Na Jhila, nie wytropiłem pustynnej

antylopy, ale znalazłem tę małą kózkę. Szła, zataczając się, przez piaski i upadła w chwili,

gdy nadjechałem. Myślę, że zasłabła z głodu i pragnienia. Odejdźcie, szakale i pozwólcie mi

ją napoić.

Ułożywszy dziewczynę przy sadzawce czarny olbrzym zaczął przemywać jej twarz i ręce

oraz sączyć krople wody między spieczone wargi. W końcu jęknęła i poruszyła się. Gobir i

Saidu przykucnęli, trzymając ręce na kolanach i gapiąc się na nią przez ramię Tilutana.

Amalryk stał nieco dalej, nie okazując większego zainteresowania.

— Dochodzi do siebie — oznajmił Gobir.

Saidu nic nie powiedział, ale oblizał grube wargi.

Amalryk obrzucił obojętnym spojrzeniem leżącą dziewczynę, od podartych sandałków po

rozwichrzoną koronę lśniących, czarnych włosów. Jedynym strojem dziewczyny była

jedwabna sukienka, ściągnięta w talii. Strój ukazywał jej ramiona, dekolt oraz część piersi i

kończył się kilka centymetrów nad kolanami. Ghanatanie pożerali spojrzeniami odsłonięte

części ciała dziewczyny, taksując krągłe kształty, jeszcze dziecinne w swej białej miękkości,

lecz już zaokrąglone budzącą się kobiecością. Amalryk wzruszył ramionami.

— A kto po Tilutanie? — zapytał obojętnie.

Dwie kołtuniaste głowy zwróciły się do niego; błysnęły białka oczu. Później czarni

spojrzeli po sobie. Napięcie wisiało w powietrzu jak burzowa chmura.

— Nie bijcie się — poradził Amalryk. — Rzućcie kości. Wyjął rękę spod znoszonej tuniki

i rzucił im parę kości.

Szponiasta dłoń chwyciła je chciwie.

— Tak! — zgodził się Gobir. — Rzucimy kości — zwycięzca po Tilutanie!

Amalryk rzucił spojrzenie czarnemu gigantowi, który wciąż pochylał się nad branką,

przywracając życie wyczerpanemu ciału. Zobaczył, jak jej długie rzęsy unoszą się lekko.

Ciemnofiołkowe oczy spojrzały ze zdumieniem na obleśnie wykrzywioną twarz czarnego. Z

grubych warg Tilutana wyrwał się okrzyk zadowolenia. Wydobywszy zza pasa bukłak z

winem, przycisnął jej do ust. Mimowolnie zaczęła pić. Amalryk unikał jej spojrzenia — był

sam przeciw trzem czarnym, z których każdy był równym mu przeciwnikiem.

Gobir i Saidu pochylili się nad kostkami; Saidu zamknął je w dłoni, chuchnął na szczęście,

potrząsnął i rzucił. Dwie głowy pochyliły się nad toczącymi się po piasku kostkami. W tejże

chwili Amalryk dobył miecza i uderzył. Ostrze przecięło chudy kark aż po krtań. Gobir

tryskając krwią, runął na piach, z niemal zupełnie odciętą głową.

Saidu zerwał się na równe nogi z błyskawicznym refleksem właściwym ludziom pustyni i

ciął wściekle, mierząc w głowę zabójcy. Amalryk ledwie zdążył sparować cios uniesioną

klingą. Spadający ze świstem sejmitar zbił proste ostrze w dół tak, że uderzyło w głowę

białego, który zatoczył się i upuścił swój miecz. Natychmiast otrząsnąwszy się z zamroczenia,

rzucił się na Saidu, przechodząc do zwarcia, w którym długi sejmitar był bezużyteczny.

Jednak pod łachmanami koczownika kryło się żylaste ciało i stalowe mięśnie.

Tilutan, zrozumiawszy co się dzieje, puścił dziewczynę i podniósł się z rykiem. Z

błyszczącym, wielkim sejmitarem w dłoni runął na walczących jak szarżujący byk. Amalryk

zobaczył nadbiegającego wroga i krew zastygła mu w żyłach. Saidu wił się i szamotał,

daremnie próbując użyć swego ostrza. Ich stopy deptały i miesiły piach; zwarli się w

śmiertelnym uścisku. Amalryk z całej siły uderzył piętą obutej w sandał nogi w śródstopie

Ghanatanina i poczuł, jak pękają kości. Saidu zawył i targnął się konwulsyjnie. Zatoczyli się

w momencie, gdy Tilutan zamachnął się, wymierzając potężny cios. Akwilończyk poczuł, jak

ostrze prześlizguje się pod jego ramieniem i wbija głęboko w pierś Saidu. Mały Ghanatanin

wydał przeraźliwy krzyk i w konwulsyjnym skurczu wyrwał się z rąk Amalryka.

Tilutan zaklął z furią i wyszarpnąwszy oręż z ciała umierającego odepchnął go na bok.

Zanim zdążył uderzyć po raz drugi, Amalryk, czując dreszcz zgrozy na myśl o tym wielkim,

zakrzywionym ostrzu, złapał go za gardło.

Z rozpaczą uświadomił sobie, jak silny był jego przeciwnik. Tilutan był sprytniejszy niż

Saidu. Upuścił sejmitar i z rykiem chwycił Akwilończyka oburącz za gardło. Wielkie, czarne

paluchy były jak stalowe cęgi. Amalryk, daremnie próbujący wyrwać się z ich uścisku, runął

na ziemię i został przygnieciony ogromnym cielskiem Ghanatanina. Tamten potrząsał nim,

jak pies potrząsa szczurem, tłukąc jego głową o piach. W zasnuwającej mu oczy, czerwonej

mgle młodzieniec widział wykrzywioną grymasem wściekłości twarz Negra, grube wargi

ściągnięte w nienawistnym uśmiechu i błyszczące zęby.

— Chcesz jej, ty biały psie! — warczał Ghanatanin, oszalały z wściekłości i żądzy. —

Aaa! Skręcę ci kark! Rozszarpię ci gardło! Ja — i mój sejmitar! Odetnę ci łeb i każę jej go

całować!

Po raz ostatni uderzywszy głową Amalryka o twardy piach, Tilutan w przypływie

morderczej pasji podniósł przeciwnika w powietrze i cisnął nim o ziemię. Podniósłszy się

odbiegł kawałek, pochylił się i złapał swój oręż — szeroki, stalowy półksiężyc leżący na

piasku. Z dzikim wrzaskiem odwrócił się i znów skoczył na Amalryka, unosząc broń do

ciosu. Ogłuszony, oszołomiony i obolały od ciosów Akwilończyk podniósł się, by stawić mu

czoła.

Pas Tilutana rozwiązał się w czasie walki i teraz jego koniec zaplątał mu się pod nogi.

Ghanatanin potknął się, stracił równowagę i runął jak długi, wyciągając ręce, aby złagodzić

upadek. Sejmitar wypadł mu z dłoni.

Amalryk schylił się, chwycił oręż w obie ręce i zrobił niepewny krok w przód. Pustynia

przed nim zdawała się kołysać. W mroku ujrzał, jak twarz Tilutana pobielała nagle w

przeczuciu nadchodzącej zguby. Czarny rozdziawił szerokie usta, dziko wywracając białkami

oczu. Zastygł w przyklęku, podparty na jednej ręce, jakby niezdolny do jakiegokolwiek

ruchu. W następnej chwili sejmitar opadł, rozcinając okrągłą głowę aż po brodę. Amalryk

dojrzał jeszcze, jak czarna twarz przecięta poszerzającą się, czerwoną linią, zapada w mrok.

Potem ogarnęła go ciemność.

Coś chłodnego i miękkiego delikatnie, lecz ponaglająco dotykało twarzy Amalryka.

Wyciągnął rękę i dotknął czegoś ciepłego, krągłego i gładkiego. Gdy odzyskał wzrok

zobaczył łagodną, owalną twarz okoloną grzywą czarnych włosów. Patrzył jak urzeczony, bez

słowa, chłonąc wzrokiem każdy szczegół jej pełnych, czerwonych warg, ciemnofiołkowych

oczu i alabastrowej szyi. Z nagłym dreszczem zdał sobie sprawę, że zjawa mówi doń coś

cichym, melodyjnym głosem. Słowa były niezrozumiałe, lecz dziwnie znajome. Mała, biała

dłoń trzymająca skrawek ociekającego wodą jedwabiu przesuwała się delikatnie po jego

obolałej głowie i twarzy. Podniósł się z trudem.

Zapadła noc, niebo było usiane gwiazdami. Wielbłąd wciąż przeżuwał, koń zarżał

niespokojnie. Opodal, w okropnej kałuży krwi i mózgu, leżał trup z rozpłataną czaszką.

Amalryk spojrzał na klęczącą przy nim dziewczynę, mówiącą coś w dziwnym, nieznanym

języku. Gdy mgła spowijająca mu umysł rozwiała się nieco, zaczął rozumieć jej słowa.

Sięgnąwszy pamięcią do na pół zapomnianych języków, jakimi rozmawiał w przeszłości,

przypomniał sobie ten, jakim posługiwali się wykształceni mieszkańcy południowych

prowincji Koth.

— Kim… Kim jesteś, dziewczyno? — spytał powoli i z wysiłkiem, przytrzymując jej małą

dłoń w swojej twardej ręce.

— Jestem Lissa.

Zabrzmiało to niemal tak, jakby sepleniła. Jej imię było niczym plusk czystego strumyka.

— Cieszę się, że odzyskałeś przytomność. Bałam się, że nie żyjesz.

— Niewiele brakowało — mruknął, zerkając na okropne szczątki tego, który jeszcze

niedawno był zuchwałym Tilutanem. Dziewczyna, dygocząc, odwróciła głowę. Jej dłoń

drżała i siedzącemu obok niej Amalrykowi wydawało się, że czuje, jak szybko bije jej serce.

— To było straszne — wyjąkała. — Jak zły sen. Gniew… i ciosy… krew…

— Mogło być gorzej — burknął.

Zdawała się wyczuwać każdą zmianę jego głosu i nastroju. Wolną dłonią chwyciła go za

rękę.

— Nie chciałam cię obrazić. To było bardzo odważne z twojej strony, zaryzykować życie

dla kogoś obcego. Jesteś tak szlachetny jak rycerze z północy, o których czytałam.

Obrzucił ją szybkim spojrzeniem. Jej wielkie, czyste oczy odpowiedziały mu spojrzeniem

odzwierciedlającym tylko to, co powiedziała. Zaczął coś mówić, lecz rozmyślił się i zapytał

tylko:

— Co robiłaś na pustyni?

— Przybyłam z Gazal — odparła. — Ja… ja uciekałam. Nie mogłam już tego znieść. Było

tak gorąco, byłam sama i zmęczona, a wokół był tylko piasek, piasek… i rozpalone niebo.

Piach parzył przez podeszwy sandałów, które szybko się zdarły. Byłam taka spragniona; mój

bukłak szybko się opróżnił. Wtedy chciałam wrócić do Gazal, ale nie wiedziałam, w którą

stronę mam iść. Wszystko wyglądało tak samo. Byłam strasznie przerażona i zaczęłam biec w

kierunku, w którym, jak sądziłam, leży Gazal. Potem niewiele już pamiętam: biegłam, dopóki

byłam w stanie biec. Przez jakiś czas musiałam leżeć na rozpalonym piasku. Przypominam

sobie, że wstałam i powlokłam się dalej; potem chyba usłyszałam czyjś krzyk i zobaczyłam

pędzącego na mnie czarnego jeźdźca na czarnym koniu. Później nic już nie pamiętam aż do

chwili, gdy odzyskałam przytomność, a ten czarny trzymał mi głowę i poił winem. Potem

były krzyki i szczęk broni…

Zadrżała.

— Kiedy już było po wszystkim, podczołgałam się tam, gdzie leżałeś jak nieżywy i

próbowałam ci pomóc.

— Dlaczego? — zapytał. Zdawała się nie rozumieć.

— Dlaczego? — wyjąkała. — No… Byłeś ranny, a ja… No, przecież każdy zrobiłby to na

moim miejscu. Ponadto zrozumiałam, że walczyłeś, aby obronić mnie przed tymi czarnymi.

Ludzie w Gazal zawsze mówili, że czarni są źli i robią krzywdę bezbronnym.

— To nie dotyczy tylko czarnych — mruknął Amalryk. — Gdzie jest to Gazal?

— Nie może być daleko — odrzekła. — Szłam przez cały dzień… Nie wiem, jak długo

jechałam na koniu tego, który mnie przywiózł. Jednak musiał mnie znaleźć po zachodzie

słońca, więc nie ujechał daleko.

— W jakim kierunku? — spytał.

— Nie wiem. Kiedy opuściłam miasto, podążyłam na południe.

— Miasto? — mruknął. — O dzień drogi stąd? Myślałem, że w promieniu tysiąca mil jest

tu tylko pustynia.

— Gazal leży na pustyni — odparła. — Stoi wśród palm oazy.

Odsunąwszy dziewczynę na bok, Amalryk podniósł się z ziemi, klnąc cicho, gdy dotknął

posiniaczonej i podrapanej szyi. Obejrzał kolejno wszystkich trzech czarnych, nie znajdując w

żadnym ani śladu życia. Później odciągnął ich na pustynię, jednego po drugim. Gdzieś w

pobliżu zawyły szakale. Wróciwszy do wodopoju, przy którym spokojnie czekała

dziewczyna, zaklął, widząc oprócz wielbłąda tylko czarnego ogiera Tilutana. Pozostałe

wierzchowce zerwały pęta podczas walki i uciekły.

Amalryk wrócił do dziewczyny i podał jej garść suszonych daktyli. Zaczęła je chciwie

zajadać, a on usiadł i przyglądał jej się z narastającym zniecierpliwieniem.

— Czemu uciekłaś? — zapytał nagle. — Czy jesteś niewolnicą?

— W Gazal nie ma niewolników — odparła. — Och, byłam zmęczona… tak bardzo

zmęczona tym monotonnym życiem. Chciałam zobaczyć trochę świata. Powiedz mi, z jakiej

pochodzisz ziemi?

— Urodziłem się wśród zachodnich wzgórz Akwilonii — rzekł.

Klasnęła w dłonie jak uradowane dziecko.

— Wiem, gdzie to jest! Widziałam na mapach. To wysunięty najdalej na zachód kraj

hyboryjski, a jego królem jest Epeus Mieczodzierżca.

Amalryk doznał lekkiego szoku. Gwałtownie podniósł głowę i ze zdumieniem spojrzał na

swoją towarzyszkę.

— Epeus? Ejże, Epeus nie żyje już od dziewięciuset lat. Król nazywa się Vilerus.

— No tak, oczywiście — powiedziała zmieszana. — Rzecz jasna, Epeus był królem

dziewięć wieków temu, tak jak mówisz. Opowiedz mi… Opowiedz mi coś o świecie!

— No, to ci skromne życzenie! — odrzekł zakłopotany. — Nigdzie nie podróżowałaś?

— Pierwszy raz znalazłam się za murami Gazal! — wykrzyknęła.

Utkwił spojrzenie w wypukłości jej białej piersi. W tej chwili nie interesowały go jej

opowieści; Gazal mogło być nawet Piekłem.

Zaczął coś mówić, później zmienił zamiar i porwał ją w ramiona, napinając mięśnie, by

pokonać spodziewany opór. Nie napotkał żadnego. Jej miękkie, uległe ciało leżało na jego

kolanach, a oczy spoglądały nań z lekkim zdumieniem, lecz bez lęku czy zmieszania. Była jak

dziecko, czekające na nową zabawę. Coś w jej szczerym spojrzeniu zbiło go z tropu. Gdyby

krzyczała, płakała, walczyła lub uśmiechała się znacząco, wiedziałby, co z nią robić.

— Na Mitrę! Kimże jesteś, dziewczyno? — spytał szorstko. — Chyba słońce nie odebrało

ci rozumu i nie igrasz ze mną? Twoja mowa wskazuje, że nie jesteś zwykłą wieśniaczką,

niewinną w swej niewiedzy. A jednak zdajesz się nie wiedzieć nic o świecie i ludziach.

— Jestem córą Gazal — odparła bezradnie. — Gdybyś zobaczył Gazal, może

zrozumiałbyś.

Podniósł ją z kolan i posadził obok. Przyniósł końską derkę i rozłożył na piasku.

— Śpij, Lisso — rzekł ochrypłym głosem zdradzającym miotające nim uczucia. — Jutro

zamierzam ujrzeć Gazał.

O świcie wyruszyli na zachód. Amalryk posadził Lissę na wielbłądzie, pokazawszy jej, jak

utrzymać równowagę. Złapała się oburącz siodła, zdradzając całkowitą nieumiejętność jazdy.

To znów zdziwiło młodego Akwilończyka. Dziewczyna wychowana na pustyni, która jeszcze

nigdy nie siedziała na wielbłądzie i aż do poprzedniego wieczora nigdy nie jechała na koniu!

Amalryk sporządził dla niej coś w rodzaju płaszcza. Włożyła strój, nie zadając żadnych

pytań, nawet nie pytając, skąd go ma — przyjmując go tak jak wszystko, co dla niej robił — z

wdzięcznością i bez wahania, nie dociekając powodów. Amalryk nie powiedział jej, że

jedwab, który teraz osłaniał ją od słońca, przedtem okrywał czarną skórę jej porywacza.

Gdy jechali, znów zaczęła go prosić, aby opowiedział jej coś o świecie — jak dziecko

dopominające się bajki.

— Wiem, że Akwilonia leży daleko od tej pustyni — powiedziała. — Między nią leży

Stygia i ziemie Shemu i inne krainy. Jak to się stało, że jesteś tutaj, tak daleko od ojczyzny?

Przez chwilę jechał w milczeniu, trzymając w dłoni uzdę wielbłąda.

— Argos i Stygia toczą wojnę — rzekł nagle. — Koth też zostało w nią wplątane.

Kothijczycy nalegali, aby jednocześnie zaatakować Stygię. Argos zebrało armię najemników,

którzy wsiedli na okręty i pożeglowali wzdłuż wybrzeża na południe. W tym samym czasie

armia Koth miała zaatakować Stygię na lądzie. Byłem jednym z najemników w armii Argos.

Napotkaliśmy stygijską flotę i pobiliśmy ją, odrzucając z powrotem do Khemi. Powinniśmy

wylądować, splądrować miasto i podążyć wzdłuż rzeki Styks, lecz nasz admirał był ostrożny.

Przewodził nam książę Zapayo da Kova, Zingaranin.

Płynęliśmy na południe, aż dotarliśmy do porośniętych dżunglą brzegów Kush. Tam

wylądowaliśmy i statki rzuciły kotwice, zaś armia ruszyła na wschód, wzdłuż stygijskiej

granicy, paląc i grabiąc. Zamierzaliśmy w pewnej chwili skręcić na północ i uderzyć w samo

serce Stygii, aby połączyć się z kothijską jazdą nacierającą z północy.

Wtedy dowiedzieliśmy się, że zostaliśmy zdradzeni. Koth zawarło odrębny pokój ze

Stygijczykami. Stygijską armia podążała na południe, chcąc przeciąć nam drogę, podczas gdy

jej część już odcięła nas od morza.

Zdesperowany książę Zapayo wpadł na szalony pomysł, aby pomaszerować na wschód, w

nadziei dotarcia wzdłuż granicy do wschodnich ziem Shemu. Jednak armia z północy

dogoniła nas. Stanęliśmy i walczyliśmy.

Walka trwała cały dzień i wróg w rozsypce wrócił do swego obozu. Jednak na drugi dzień

z zachodu nadciągnęła reszta ich sił. Wzięta w dwa ognie nasza armia przestała istnieć.

Zostaliśmy pokonani, rozbici, zniszczeni. Nielicznym udało się uciec. Kiedy zapadła noc,

wymknąłem się z okrążenia razem z jednym towarzyszem, Cymeryjczykiem imieniem Conan

— ogromnym, silnym jak byk mężczyzną.

Pojechaliśmy na południe, na pustynię, ponieważ nie mogliśmy się udać w żadnym innym

kierunku. Conan był już przedtem w tej części świata i sądził, że mamy szansę ujść z życiem.

Daleko na południu znaleźliśmy oazę, lecz ścigała nas stygijską jazda. Znów uciekaliśmy, od

oazy do oazy, głodni i spragnieni, aż znaleźliśmy się w surowej, nieznanej ziemi prażącego

słońca i nagich piasków. Jechaliśmy, aż nasze konie zaczęły się słaniać na nogach, a my

byliśmy półprzytomni ze zmęczenia.

Wtedy, pewnej nocy zobaczyliśmy ogniska i podjechaliśmy do nich, w desperackiej

nadziei, że znajdziemy tam przyjaciół. Gdy tylko podjechaliśmy bliżej, przywitał nas grad

strzał. Koń Conana został trafiony i stanął dęba, zrzucając jeźdźca z siodła. Cymeryjczyk

musiał skręcić sobie kark, bo ani się ruszył. Jakoś udało mi się uciec w ciemnościach, chociaż

padł pode mną koń. Ledwie zdążyłem dostrzec napastników — wysokich, chudych ludzi w

dziwnych, barbarzyńskich strojach.

Wędrowałem pieszo przez pustynię, aż przyłączyłem się do tych trzech sępów, których

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin