Zelazny Roger - Ja nieśmiertelny.doc

(715 KB) Pobierz
Ja nieśmiertelny

 

Ja nieśmiertelny

Roger Żelazny

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przełożył:

Edward Szmigiel

 

Benowi Jasonowi

 

 

- Jesteś kallikanzarosem - oświadczyła nagle. Odwróciłem się na lewy bok i uśmiechnąłem w ciemności.

- Zostawiłem kopyta i rogi w Biurze.

- A więc znasz tę legendę!

- Tak, nazywa się Nomikos.

Wyciągnąłem rękę i znalazłem jej ciało.

- Czy tym razem zniszczysz świat?

Wybuchnąłem śmiechem i przyciągnąłem ją do siebie.

- Zastanowię się nad tym. Przy obecnym rozpadzie Ziemi...

- Przecież wiesz o tym, że w dzieciach urodzonych tutaj w Boże Narodzenie płynie kalłikanzarojska krew - przerwała mi - a kiedyś powiedziałeś mi, że urodziłeś się...

- W porządku!

Zdziwiło mnie, że mówi tylko półżartem. Wiedząc o niektórych dziwnych rzeczach napotykanych niekiedy w Starych Miejscach i Napromieniowanych Miejscach, człowiek bez większego wysiłku jest w stanie prawie uwierzyć w mity - takie jak opowieść o elfach podobnych do mitologicznego Pana, które schodzą się każdej wiosny, aby przez dziesięć dni przepiłowywać Drzewo Świata, a w ostatniej chwili zostają rozpędzone przez odgłos wielkanocnych dzwonów. (Bicie dzwonów, zgrzytanie zębów, Stukot kopyt i tak dalej.) Cassandra i ja nie mieliśmy w zwyczaju dyskutować w łóżku o religii, polityce czy folklorze egejskim, lecz ja się urodziłem w tych stronach i wspomnienia jakoś ciągle we mnie żyją.

- Jestem urażony - zażartowałem.

- Ja też... - Przepraszam. Rozluźniłem się, a po chwili wyjaśniłem:

- Kiedy byłem brzdącem, inne dzieci poniewierały mną i nazywały mnie "Konstantinem Kallikanzarosem". Kiedy urosłem i zeszpetniałem, przestano to robić. Przynajmniej nie mówiono tego w mojej obecności...

- Konstantin? Takie miałeś imię? Zastanawiałam się...

- Teraz na imię mi Conrad, więc zapomnij o tym.

- Ale mnie się podoba to imię. Wolałabym mówić do ciebie Konstantinie niż Conradzie.

- Jeśli ci to sprawi przyjemność...

Księżyc szyderczo ukazał swoją wyniszczoną twarz nad parapetem. Nie mogłem jej dosięgnąć, ani nawet okna, więc odwróciłem wzrok. Noc była zimna, wilgotna i mglista, jak zawsze w tych stronach.

- Komisarzowi Departamentu Sztuki, Zabytków i Archiwów planety Ziemia raczej nie chodzi o ścinanie Drzewa Świata - powiedziałem chrapliwym głosem.

- Mój kallikanzarosie - odezwała się zbyt szybko. - Tego nie powiedziałam. Ale z każdym rokiem rozbrzmiewa coraz mniej dzwonów i nie zawsze liczą się tylko dobre chęci. Mam przeczucie, że jakimś cudem ty dokonaszasz zmian. Być może...

- Mylisz się, Cassandro.

- A także boję się i jest mi zimno... I wyglądała uroczo w ciemności, więc objąłem ją, żeby osłonić przed mglistą rosą.

 

Próbując zrekonstruować wydarzenia minionego półrocza, uświadamiam sobie, że kiedy pragnęliśmy obwarować nasze październikowe chwile i wyspę Kos murami namiętności, Ziemia już była w rękach tych mocy, które psują wszystkie październiki. Wprowadzone uroczyście z zewnątrz i od wewnątrz, siły ostatecznego rozkładu już wtedy kroczyły paradnie pośród ruin - anonimowe, nieuchronne, z wzniesionymi rękami. Cort Myshtigo wylądował w Port-au-Prince w przestarzałym "Solbusie Dziewiątym", który go przywiózł z Tytana, wraz z zapasem koszul i butów, bielizny, skarpet, rozmaitych win, lekarstw oraz najświeższych taśm od cywilizacji. Był zamożnym i wpływowym dziennikarzem galaktycznym. Jak zamożnym, stwierdziliśmy dopiero po wielu tygodniach; jak wpływowym, dowiedziałem się zaledwie pięć dni temu.

Kiedy wędrowaliśmy po dziko rosnących gajach oliwnych, przemierzaliśmy ostrożnym krokiem ruiny zamku frankońskiego czy chodziliśmy szlakami poznaczonymi hieroglifowymi odciskami stóp mew srebrzystych, na mokrym piasku plaż wyspy Kos, czas nam umykał, a my czekaliśmy na okup, który nie mógł nadejść, którego właściwie nigdy nie należało się spodziewać.

Cassandra ma błyszczące włosy koloru katamarańskich oliwek. Jej ręce są miękkie, palce krótkie i połączone delikatną błoną. Ma bardzo ciemne oczy. Jest zaledwie około dziesięciu centymetrów niższa ode mnie, co sprawia, że jej wdzięk jest nie lada osiągnięciem, ponieważ ja mierzę sporo ponad metr osiemdziesiąt. Oczywiście, przy mnie każda kobieta odznacza się wdziękiem, proporcjonalnością i urodą, gdyż ja nie mogę się pochwalić żadnym z tych przymiotów: mój lewy policzek przypominał wtedy mapę Afryki w rozmaitych odcieniach fioletu, co było skutkiem zakażenia zmutowanym grzybem od spleśniałego płótna, kiedy odkopywałem Muzeum Guggenheima dla potrzeb Wycieczki po Nowym Jorku; moje włosy prawie stykają się z brwiami, a każde oko jest zupełnie inne. (Kiedy chcę zastraszyć ludzi, patrzę na nich groźnie zimnym, niebieskim okiem prawym; brązowe zaś oko lewe służy do spojrzeń otwartych i serdecznych.) Z powodu krótszej prawej nogi noszę wzmocniony but ortopedyczny.

Cassandry jednak nie potrzeba porównywać z nikim brzydszym. Jest po prostu piękna.

Poznałem ją przez przypadek, uganiałem się za nią zaciekle, poślubiłem wbrew własnej woli. (To ostatnie sama wymyśliła.) Sam właściwie wcale o tym nie myślałem - nawet w tamtym dniu, kiedy wprowadziłem kaik do portu i zobaczyłem ją, jak się opala niczym syrena obok platanu Hipokratesa, i zrozumiałem, że jej pragnę. Kalii kanzarosowie nigdy nie grzeszyli nadmiarem uczuć rodzinnych. Ja po prostu, że tak powiem, znów się wyłamałem.

Był wczesny poranek. Początek naszego trzeciego wspólnego miesiąca. Mój ostatni dzień na Kos - z powodu wezwania, które otrzymałem poprzedniego wieczora. Wszystko było jeszcze wilgotne od deszczu padającego w nocy. Siedzieliśmy na patio popijając kawę po turecku i jedząc pomarańcze. Na świecie budził się dzień. Co jakiś czas wiał wilgotny wiatr, który przyprawiał nas o gęsią skórkę pod obszernymi czarnymi swetrami, i zdmuchiwał parę znad kawy.

- Rodos dactylos Aurom... - powiedziała, wskazując na jutrzenkę.

- Tak - potwierdziłem potakując głową - jest naprawdę różanopalca i ładna.

- Rozkoszujmy się jej widokiem.

- Tak. Przepraszam.

Dokończyliśmy kawę i siedzieliśmy paląc.

- Czuję się nieprzyjemnie - odezwałem się.

- Wiem - powiedziała. - Niepotrzebnie.

- Nie mogę nic na to poradzić. Muszę wyjechać i zostawić cię, i to jest nieprzyjemne.

- To może potrwać zaledwie kilka tygodni. Sam mówiłeś. A potem wrócisz.

- Mam nadzieję. Jeżeli jednak sprawa się przeciągnie, przyślę po ciebie. Jeszcze nie wiem, dokąd wyjadę.

- Kto to jest Cort Myshtigo?

- Yegariski aktor, dziennikarz. Ważniak. Chce napisać o tym, co pozostało z Ziemi. Więc muszę mu pokazać. Ja. Osobiście. Niech to diabli!

- Jeżeli ktoś urządza sobie dziesięciomiesięczne wakacje żeglarskie, to nie może narzekać na przepracowanie.

- Ja mogę narzekać. I będę to robić. Moja praca z założenia ma być intratną posadką.

- Dlaczego?

- Głównie dlatego, że sam tak to urządziłem. Przez dwadzieścia lat ciężko harowałem, żeby doprowadzić Departament Sztuki, Zabytków i Archiwów do obecnego stanu, a dziesięć lat temu udało mi się wyszkolić personel tak, że sami mogą się zajmować prawie wszystkim. Tak więc przeniosłem się na łono natury, wracałem od czasu do czasu, żeby podpisywać dokumenty, a tymczasem robiłem co mi się żywnie podobało. A teraz - ten lizusowski gest! - zmuszanie komisarza, żeby zabrał jakiegoś vegańskiego pismaka na wycieczkę, którą mógłby poprowadzić każdy przewodnik z personelu! Przecież Yeganie nie są bogami!

- Chwileczkę - przerwała. - Dwadzieścia lat? Dziesięć lat?

Stropiłem się.

- Przecież jeszcze nie masz nawet trzydziestki na karku.

Stropiłem się jeszcze bardziej. Odczekałem. Otrząsnąłem się z przygnębienia.

- Eee... jest coś, o czym, cóż, z powodu mojej powściągliwości nigdy ci nie wspominałem... Właściwie to ile ty masz lat, Cassandro?

- Dwadzieścia.

- Aha. No cóż... Jestem mniej więcej cztery razy starszy od ciebie.

- Nie rozumiem.

- Ja też nie. Ani lekarze. Po prostu zatrzymałem się gdzieś miedzy dwudziestką i trzydziestką, i tak pozostało. Przypuszczani, że to, no cóż, wynika z mutacji w moim konkretnym przypadku. Czy to ci sprawia jakaś różnicę?

- Sama nie wiem... Tak.

- Nie przeszkadza ci moje kuśtykanie, moja nadmierna włochatość czy nawet moja twarz. Dlaczego miałby cię martwić mój wiek? Jestem młody, to co trzeba robię z młodzieńczym zapałem.

- To po prostu nie to samo - zawyrokowała autorytatywnie. - A co, jeżeli nigdy się nie zestarzejesz? Przygryzłem wargę.

- To musi nastąpić, prędzej czy później.

- A jeśli później? Kocham cię. Nie chcę być starsza od ciebie.

- Dożyjesz stu pięćdziesięciu lat. Istnieje kuracja S-S. Zastosujesz ją.

- Ale nie zachowam takiej młodości jak ty.

- Ja właściwie nie jestem młody. Urodziłem się stary. To też nie poskutkowało. Zaczęła płakać.

- Masz przed sobą jeszcze długie lata - pocieszałem ją. - Kto wie, co może się zdarzyć w ciągu tych lat?

Rozpłakała się jeszcze bardziej

Zawsze byłem impulsywny. W myśleniu jestem zazwyczaj dość dobry, ale zwykle najpierw mówię, a dopiero potem myślę, a wtedy rozmowa na ogół już się nie klei.

Miedzy innymi w związku z tym właśnie mam wykwalifikowany personel i dobre radio, i prawie cały czas robię to, na co mam ochotę.

Są jednak sprawy, których po prostu nie można załatwić przez osoby trzecie.

Tak wiec powiedziałem:

- Słuchaj, tobie też się dostała pewna dawka Promieniowania. Czterdzieści lat trwało, nim uświadomiłem sobie, że nie mam czterdziestu lat. Może z tobą jest tak samo. Jestem tylko dzieciakiem z sąsiedztwa...

- Czy znasz jakieś inne przypadki podobne do twojego?

- No cóż...

- A więc nie znasz.

- Nie znam.

Pamiętam, jak żałowałem, że nie jestem z powrotem na pokładzie mojego statku. Nie wielkiej łodzi ogniowej, tylko mojej starej łajby, "Golden Yanitie", wpływającej do portu. Pamiętam, jak żałowałem, że nie podprowadzam jej jeszcze raz do przystani i następuje ten wspaniały moment, kiedy po raz pierwszy dostrzegam Cassandre i mogę rozpocząć wszystko od nowa - i albo od razu wyjawiam jej całą prawdę, albo robię wszystko po staremu aż do chwili wyjazdu i nic nie mówię o swoim wieku.

To było przyjemne marzenie, ale, do diabła, miesiąc miodowy należał już do przeszłości.

Zaczekałem, aż przestanie płakać i znów poczułem na sobie jej wzrok. Odczekałem jeszcze chwilę.

- Już ci lepiej? - zapytałem w końcu.

- Tak, dziękuję.

Chwyciłem jej rękę i podniosłem ją do ust.

- Rodos dactylos... - wyszeptałem, a ona powiedziała:

- Może to dobry pomysł... twój wyjazd... w każdym

razie na jakiś czas...

Znów dmuchnął wilgotny wietrzyk rozwiewający parę, przyprawił nas o gęsią skórkę i spowodował drżenie ręki - nie byłem pewien czy jej, czy mojej. Potrząsnął też liśćmi, z których posypały się krople wody na nasze głowy.

- Czy wyolbrzymiłeś swój wiek? - zapytała. - Choćby troszeczkę?

Ton jej głosu sugerował, że najmądrzej będzie odpowiedzieć twierdząco. Odparłem więc szczerze:

- Tak.

Wtedy uśmiechnęła się, nieco pokrzepiona tym, że jestem normalnym człowiekiem.

Ha!

Tak wiec siedzieliśmy trzymając się za ręce i obserwowaliśmy poranek. Po pewnym czasie Cassandra zaczęła nucić smutną, bardzo starą pieśń. Była to ballada opowiadająca historię młodego zapaśnika o imieniu Temokles, którego nikt nigdy nie pokonał. W końcu zaczął się uważać za największego żyjącego zapaśnika. Zadufany w swą siłę rzucił wyzwanie ze szczytu góry. Stąd było blisko do domu bogów i ci szybko zareagowali: następnego dnia do miasta przyjechał młody kaleka na grzbiecie olbrzymiego opancerzonego psa. Mocowali się przez trzy dni i trzy noce, Temokles i chłopiec, i w czwartym dniu chłopiec przetrącił mu kręgosłup, po czym pozostawił go na polu. Wszędzie, gdzie tylko kapnęła krew pokonanego, wyrastał "strigefleur", jak go nazywa Emmet, kwiat krwiopijca bez korzenia, który pełza w nocy poszukując zaginionego ducha zwyciężonego mistrza w krwi swoich ofiar. Ale duch Temoklesa opuścił Ziemię, więc te kwiaty skazane są na wieczne pełzanie i szukanie. To opowieść prostsza od wersji Ajschylosa, ale z drugiej strony jesteśmy prostszymi ludźmi niż dawniej, zwłaszcza mieszkańcy Kontynentu. A poza tym to nie tak się naprawdę odbyło.

- Dlaczego płaczesz? - zapytała mnie nagle.

- Myślę o wizerunku na tarczy Achillesa - odparłem - i o tym, jakie to straszne być wykształconym zwierzęciem. I wcale nie płaczę. To krople deszczu padają na mnie z liści.

- Zrobię jeszcze kawy.

Podczas gdy ją przygotowywała, umyłem filiżanki. Powiedziałem jej, żeby podczas mojej nieobecności zajęła się "Yanitie", i żeby kazała przyholować statek do suchego doku, jeśli po nią poślę. Powiedziała, że dopilnuje tego.

Słońce podniosło się na niebie i po pewnym czasie z podwórza starego Aldonesa, trumniarza, dobiegł odgłos uderzeń młotka. Obudziły się fiołki alpejskie, a lekki wiatr przywiał do nas ich woń znad pól. Wysoko nad głową, niczym mroczny omen, nietoperz pająkowaty prześlizgnął się po niebie w kierunku stałego lądu. Zapragnąłem zacisnąć teraz palce na kolbie strzelby, pohałasować trochę i popatrzeć na upadek stwora. Jednak jedyna broń palna, o której wiedziałem, znajdowała się na pokładzie "Yanitie", mogłem wiec jedynie obserwować, jak nietoperz znika z widoku.

- Mówią, że nie pochodzą one z Ziemi - powiedziała Cassandra, obserwując lecącego stwora - i że sprowadzono je tu z Tytana, do ogrodów zoologicznych...

- To prawda.

- ...I że wydostały się na wolność podczas Trzech Dni, i zdziczały, i że tutaj osiągają większe rozmiary niż kiedykolwiek na własnym świecie.

- Pewnego razu widziałem jednego o rozpiętości skrzydeł sięgającej dziesięciu metrów.

- Mój dziadek stryjeczny opowiedział mi kiedyś historię zasłyszaną w Atenach - przypomniała sobie - o człowieku, który zabił takiego stwora bez broni. Nietoperz porwał go z mola w Pireusie, a ten człowiek skręcił mu kark gołymi rękami. Spadli z wysokości mniej więcej trzydziestu metrów do zatoki. Ten człowiek przeżył.

- To było dawno temu - dodałem - zanim Biuro rozpoczęło kampanię na rzecz wytępienia tych stworów. Było ich wtedy znacznie więcej i zachowywały się zuchwałej. Teraz stronią od miast.

- O ile dobrze pamiętam, tamten człowiek miał na imię Konstantin. Czy to mogłeś być ty?

- Nazywał się Karaghiosis.

- Czy jesteś Karaghiosisem?

- Jeśli chcesz, żebym był... Dlaczego?

- Ponieważ później pomógł założyć w Atenach organizację Propagatorów Powrotu Radpol. A poza tym ty masz bardzo silne ręce.

- Czy jesteś Propagatorką Powrotu?

- Tak. A ty?

- Pracuję dla Biura. Nie zajmuję się polityką.

- Karaghiosis bombardował kurorty.

- Zgadza się.

- Czy żałujesz, że je bombardował?

- Nie.

- Chyba niewiele o tobie wiem, prawda?

- Możesz wiedzieć wszystko. Wystarczy zapytać. Naprawdę jestem dość nieskomplikowany. Nadlatuje moja , taksówka powietrzna.

- Nic nie słyszę.

- Zaraz usłyszysz.

Po chwili pojazd ześlizgnął się z nieba w kierunku wyspy Kos, kierując się w stronę radiolatarni, którą ustawiłem na skraju patia. Podniosłem się i pomogłem Cassan-drze wstać, podczas gdy pojazd zbliżał się z cichym szumem. Był to ślizgowiec Radsonu: sześciometrowa muszla, przezroczysta i odblaskowa, z płaskim dnem i tępym czubem.

- Czy chcesz coś wziąć ze sobą? - zapytała.

- Wiesz co, ale nie mogę.

Ślizgowiec wylądował i otworzyły się jego boczne drzwi. Pilot w goglach odwrócił głowę.

- Mam przeczucie - powiedziała - że znajdziesz się w jakimś niebezpieczeństwie.

- Wątpię, Cassandro.

Na szczęście ani nacisk, ani osmoza nie przywrócą Adamowi utraconego żebra.

- Żegnaj, Cassandro.

- Żegnaj, mój kallikanzarosie.

Wsiadłem do ślizgowca i wyskoczyłem w niebo, modląc się szeptem do Afrodyty. Pode mną Cassandra machała ręką. Za mną słońce zacieśniło swoją sieć światła. Popędziliśmy na zachód. Lot z wyspy Kos do Port-au-Prince trwał cztery godziny: szara woda, blade gwiazdy i ja w stanie obłędu. Obserwowałem kolorowe światła...

W sali roiło się od ludzi, wielki tropikalny księżyc świecił tak intensywnie, że wydawało się, iż zaraz pęknie, a ja widziałem to wszystko dzięki temu, że w końcu udało mi się zwabić Ellen Emmet na balkon, natomiast drzwi, przytrzymywane magnetycznymi kołkami, były otwarte.

- A więc znów zmartwychwstałeś - przywitała mnie z nieznacznym uśmieszkiem. - Nie było cię prawie przez rok i nawet nie przysłałeś kartki z życzeniami zdrowia z Cejlonu.

- Chorowałaś?

- Mogłam być chora.

Była mała i - tak jak wszyscy, którzy nie lubią światła dziennego - miała cerę z domieszką barwy śmietankowej. Przypominała mi misterną lalkę mechaniczną z wadliwym mechanizmem - pełna wdzięku połączonego z oziębłością i skłonna kopnąć człowieka w goleń w najmniej oczekiwanym momencie. Miała masę pomarańczowo-brązowych włosów zaplecionych w skomplikowaną fryzurę, przypominającą węzeł gordyjski, którego rozplątywanie w myśli doprowadzało mnie do frustracji. Oczy miała koloru takiego, jaki jej się podobał akurat w danym dniu - już nie pamiętam, ale gdzieś w ich głębi kryje się błękit. Nosiła tylko brązowo-zielone stroje i to z takiej ilości materiału, że starczało na kilkakrotne opasanie jej i upodobnienie do bezkształtnego chwastu, co było wierutnym krawieckim szalbierstwem - chyba że znów była w ciąży, w co wątpiłem.

- Zatem życzę ci zdrowia - powiedziałem - jeśli ci go potrzeba. Nie dotarłem do Cejlonu. Większość czasu spędziłem nad Morzem Śródziemnym.

Wewnątrz rozległy się oklaski. Ucieszyłem się, że jestem na zewnątrz. Aktorzy właśnie skończyli przedstawienie Misterium Demeter Grabera, który napisał je pentametrem na cześć naszego vegańskiego gościa. Sztuka trwała dwie godziny i była kiepska. Phil był wykształcony, miał rzadkie włosy i odpowiedni wygląd, ale prawda jest taka, że w dniu, w którym go wybraliśmy, brakowało nam kandydatów na stanowisko nadwornego poety. Phil Graber hołdował poematom Rabindranatha Tagore'a i Chrisa Is-herwooda oraz strasznie długim epikom metafizycznym; dużo rozprawiał o Oświeceniu i codziennie na plaży ćwiczył oddychanie. Poza tym był całkiem przyzwoitym człowiekiem.

Oklaski ucichły i usłyszałem dźwięki telinstry podobne do brzęku szkła oraz narastający gwar głosów.

EHen oparła się tyłem o balustradę.

- Słyszałam, że od niedawna jesteś żonaty

- To prawda - potwierdziłem. - A także jestem nękany. Po co mnie wezwali?

- Zapytaj swojego szefa.

- Już to zrobiłem. Powiedział, że będę przewodnikiem. Chcę jednak wiedzieć d l a c z e go? Chcę znać prawdziwy powód. Bez przerwy myślę o tym i jest to dla mnie coraz większą zagadką.

- Skąd ja miałabym wiedzieć?

- Ty wiesz wszystko.

- Przeceniasz mnie, mój drogi. Jaka ona jest? Wzruszyłem ramionami.

- Jak syrena. Dlaczego pytasz?

- Z ciekawości. Jak mnie opisujesz innym?

- W ogóle cię nie opisuję.

- Obraziłam się. Można mnie jakoś opisać, chyba że jestem jedyna w swoim rodzaju.

- Taka właśnie jesteś.

- Wiec dlaczego nie zabrałeś mnie ze sobą w zeszłym roku?

- Ponieważ jesteś osobą towarzyską, a najlepszym środowiskiem dla ciebie jest miasto. Możesz być szczęśliwa tylko tutaj w Port.

- Ale n i e jestem tutaj szczęśliwa.

- Jesteś tutaj mniej nieszczęśliwa niż byłabyś gdziekolwiek indziej na tej planecie.

- Mogliśmy spróbować - powiedziała i odwróciła się do mnie plecami. Popatrzyła wzdłuż zbocza w dół, w kierunku portowych świateł.

- Wiesz - odezwała się po jakimś czasie. - Jesteś tak cholernie brzydki, że aż pociągający. O to właśnie chodzi.

Zatrzymałem rękę w odległości kilku centymetrów od jej ramienia.

- Jesteś - ciągnęła swoim matowym, beznamiętnym głosem - koszmarem w ludzkiej postaci. Opuściłem rękę, stłumiłem chichot w piersi.

- Wiem - - przyznałem. - Przyjemnych snów. Chciałem się odwrócić, lecz ona chwyciła mnie za rękaw.

- Zaczekaj!

Spuściłem wzrok na jej dłoń, spojrzałem jej w oczy, po czym znów na jej rękę. Puściła mnie.

- Wiesz, że nigdy nie mówię prawdy - oświadczyła, po czym zaśmiała się krótko i niepewnie. - I p r z y s z ł o mi do głowy coś, o czym powinieneś wiedzieć na temat tej podróży. Jest tu Donald Dos Santos i przypuszczam, że on też jedzie.

- Dos Santos? To absurd.

- Jest teraz w bibliotece, z George'em i jakimś wielkim Arabem.

Odwróciłem od niej wzrok i spojrzałem w dół na port, na cienie, które podobnie do moich myśli przemieszczały się ciemnymi zaułkami, mroczne i powolne.

- Wielkim Arabem? - powtórzyłem po chwili. - Z pokiereszowanymi rękami? O żółtych oczach? Nazwiskiem Hasan?

- Tak, zgadza się. Znasz go?

- Pracował kiedyś dla mnie na, zlecenie - przyznałem. Choć wieść ta zmroziła mi krew w żyłach, uśmiechnąłem się, bo nie lubię, kiedy ludzie wiedzą, co myślę.

- Uśmiechasz się - powiedziała. - Powiedz, co myślisz.

Właśnie taka jest Ellen.

- Myślę, że traktujesz sprawy poważniej, niż myślałem.

- Bzdura. Mówiłam ci wiele razy, że jestem straszną kła mc/uchą. Właściwie przed chwilą też ci to powiedziałam, a odnosiło się to tylko do drobnej potyczki w wielkiej wojnie, l masz rację, że tutaj jestem mniej nieszczęśliwa niż gdziekolwiek indziej na Ziemi. Wiec może mógłbyś porozmawiać z Georgełem, skłonić go, żeby przyjął pracę na Talerze lub Bekabie. Co ty na to?

- Tak - odparłem. - Jasne. Czemu nie? Ot tak, po prostu, mimo że tobie nie udaje się to już od dziesięciu lat. Słuchaj, jak tam jego kolekcja owadów?

Uśmiechnęła się.

- Powiększa się wielkimi skokami. A także bzyczy i pełza. Niektóre z tych pełzaczy są radioaktywne. Mówię mu "George, czemu nie zajmiesz się kobietami, zamiast spędzać cały czas z tymi insektami?" Ale on tylko potrząsa' głową i przybiera minę pasjonata. Wtedy mówię mu "George, pewnego dnia jedno z tych obrzydlistw ukąsi cię i będziesz impotentem. Co wtedy zrobisz?" A on mi wówczas wyjaśnia, że to niemożliwe, i robi mi wykład z owadzich jadów. Może w rzeczywistości sam jest wielkim owadem, w przebraniu? Przypuszczam, że czerpie jakąś seksualną przyjemność z obserwowania, jak te robaki chodzą sobie w pojemnikach. Nie wiem, cóż innego...

Wtedy odwróciłem się i spojrzałem w głąb sali, bo na twarzy Ellen zaszła jakaś dziwna zmiana. Kiedy chwilę później usłyszałem jej śmiech, odwróciłem się z powrotem i ścisnąłem jej ramię.

- W porządku, teraz już wiem trochę więcej. Dziękuję. Do zobaczenia wkrótce.

- Czy mam czekać?

- Nie. Dobranoc.

- Dobranoc, Conrad. I odszedłem.

Przejście przez pokój może być kłopotliwą i czasochłonną czynnością: zwłaszcza jeżeli ten pokój jest pełen ludzi, jeżeli ci wszyscy ludzie cię znają, jeżeli wszyscy oni trzymają szklanki w ręku i jeżeli nawet nieznacznie kuśtykasz.

Dokładnie tak właśnie przedstawiała się sprawa w tym przypadku, wiec...

Uważnie posuwałem się zatem po trochu wzdłuż ściany, okrążając ludzi, aż po przejściu około sześciu metrów dotarłem do enklawy młodych kobiet, które zawsze skupiają się wokół starego kawalera. Graber miał brodę cofniętą do tyłu, bardzo wąskie usta i łysinę. Żywość goszcząca niegdyś na jego twarzy już dawno temu przeniosła się do ciemnej otchłani jego oczu i kiedy mnie dostrzegł, pojawił się w nich błysk uśmiechu kryjącego nadchodzące oburzenie.

- Phil - powitałem go kiwając głową - nie każdy potrafi napisać takie misterium. Słyszałem, że to wymierający gatunek sztuki, ale teraz wiem, że to nieprawda.

- A wiec jeszcze żyjesz - powiedział młodzieńczym głosem, który przeczył jego podeszłemu wiekowi - i jak zwykle się spóźniasz.

- Bardzo przepraszam, ale zostałem zatrzymany na przyjęciu urodzinowym pewnej siedmioletniej damy w domu jednego z moich starych przyjaciół. (Co było prawdą, ale nie ma nic wspólnego z niniejszą historią.)

- Wszyscy twoi przyjaciele są starzy, prawda? - zadał mi cios poniżej pasa, tylko dlatego, że kiedyś znałem jego prawie zapomnianych rodziców i zabrałem ich do południowej części Erechtejonu, żeby im pokazać Portyk Kariatyd i to, co lord Elgin zrobił z resztą, niosąc przez cały czas ich jasnookich wyrostków na ramionach i opowiadając im historie znacznie starsze od zabytków, po którym ich oprowadzałem.

- I potrzebuję twojej pomocy - dodałem, ignorując drwinę i przepychając się delikatnie przez niewieści krąg, od którego bil zapach perfum, - Całą noc mi zabierze przedostanie się do miejsca, gdzie Sands i Yeganin czynią honory domu - przepraszam, panienko - a nie mam aż tyle czasu. Przepraszam panią. Tak więc chcę, żebyś pomógł mi tam dotrzeć.

- Pan jest Nomikosem! - wybuchnęła namiętnie jakaś urocza dziewczyna, patrząc na mój policzek. - Zawsze chciałam...

Chwyciłem jej dłoń, przycisnąłem ją do ust, zauważyłem, że ma różowy pierścionek Camille na palcu, i powiedziałem:

- I zły Kismet, hę?

- Więc jak będzie? - zapytałem Grabera. - Zaprowadź mnie tam jak najszybciej, zachowując się wytwornie tak jak ty to potrafisz i prowadząc ze mną rozmowę, której nikt nie śmie przerwać. Dobrze? Ruszajmy.

Skinął energicznie głową.

- Przepraszam, drogie panie, zaraz wracam.

Ruszyliśmy przez pokój, omijając grupki ludzi. Wysoko nad głową żyrandole przesuwały się i obracały jak szlifowane satelity z lodu. Poszczególne dźwięki pieśni granej na telinstrze, zmyślnej harfie Eola, unosiły się w powietrzu; niczym okruchy kolorowego szklą. Ludzie bzykali i snuli się bez celu jak niektóre owady George?a Emmeta, a my unikaliśmy tych rojów, nie przystawając ani na chwilę i hałasując po swojemu. Nie wpadliśmy na żadną grupkę stłoczonych ludzi.

Noc była ciepła. Większość mężczyzn miała na sobie lekkie jak piórko, czarne mundury galowe, które zgodnie z przepisami Personel musi zakładać na takie okazje. Ci, którzy byli ubrani inaczej, nie należeli do Personelu.

Niewygodne pomimo swojej lekkości, Czarne Uniform - my są mocno ściągnięte po bokach, a przez to gładkiej z przodu, gdzie wysoko na lewej piersi widnieje zielono - 1" niebiesko-szaro-białe insygnium Ziemi o średnicy mniej więcej ośmiu centymetrów; poniżej każdy nosi symbol swojego departamentu, a za nim oznaczenie swego stopnia; po prawej stronie przypina się najwymyślniejsze bzdurne znaczki mające dodać godności - ich twórcą jest obdarzone bujną wyobraźnią Biuro Odznaczeń, Nagród, Insygniów, Symboli i Heraldyki (w skrócie BONISH - jego pierwszy dyrektor bardzo sobie ceni swoje stanowisko). Kołnierz takiego uniformu - przynajmniej mojego - po pierwszych dziesięciu minutach przywodzi na myśl ciasną obrożę.

Kobiety z Personelu także były ubrane w zgrabnie opinające ciało Czarne Uniformy z krótkimi spódniczkami, lecz znośnymi kołnierzami. Pozostałe nosiły, co im się podobało, zwykle stroje w jaskrawych lub pastelowych kolorach. Niektóre nie miary takiej swobody w wyborze kreacji, dzięki czemu można było nieco łatwiej odróżnić, która jest wolna, a która nie.

- Słyszałem, że przyjechał Dos Santos - powiedziałem.

- Tak.

- Po co?

- Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi.

- No, no, no. Gdzie się podziała twoja cudowna świadomość polityczna? Wydział Krytyki Literackiej zawsze wychwalał cię za nią pod niebiosa.

- W moim wieku zapach śmierci staje się coraz bardziej niepokojący za każdym razem, kiedy go napotykam.

- A Dos Santos tak pachnie?

- Cuchnie.

- Słyszałem, że zatrudnił naszego dawnego współpracownika, jeszcze z czasów Sprawy Madagaskarskiej.

Phil przechylił głowę i obdarzył mnie kpiącym spojrzeniem.

- Dość szybko wieści docierają do twoich uszu. Ale z drugiej strony jesteś przyjacielem Ellen, Tak, Hasan też przyjechał. Jest na górze z Donem.

- Komu pomoże zrzucić ciężar ludzkiej egzystencji?

- Już powiedziałem, nie wiem i nic mnie to wszystko nie obchodzi.

- Może spróbujesz zgadnąć?

- Nie mam ochoty.

Wkroczyliśmy do części sali, gdzie było niewielu ludzi. Przez cały czas podążał za nami mechanicznie opuszczany barek. Nie mogąc już dłużej oprzeć się pokusie, by się napić, przystanąłem i wcisnąłem guzik w kształcie żołędzia umieszczony na końcu zwisającego sznurka. Barek opuścił się posłusznie, ochoczo otworzył i ukazał skarby swojego oszronionego wnętrza, a ja wziąłem drinka z rumem.

- Co za radosny widok! Postawić ci drinka, PhiI?

- Myślałem, że się spieszysz.

- Tak, ale chcę się trochę rozejrzeć.

- No dobrze. Napiję się sztucznej coli.

Spojrzałem na niego spod przymkniętych powiek i podałem mu napój. Gdy chwilę później odwrócił się, podążyłem za jego wzrokiem w kierunku foteli ustawionych we wnęce, którą z dwóch stron tworzył północno-wschodni narożnik pokoju, a z trzeciej duża telinstra. Na instrumencie grała starsza kobieta o rozmarzonych oczach. Dyrektor Ziemi Lorel Sands palił fajkę...

Fajka to jeden z bardziej interesujących aspektów osobowości Lorela. To prawdziwa fajka z lulką z pianki morskiej, a niewiele ich zostało na świecie. Jeżeli chodzi o pozostałe cechy charakterystyczne Lorela, można go przyrównać do antykomputera: podaje mu się najróżniejsze starannie gromadzone fakty, liczby i zestawienia, a on zamienia je w śmiecie. Ma bystre ciemne oczy, którymi wpatruje się w człowieka podczas rozmowy, przy czym mówi powoli, a jego głos jest dudniący. Rzadko kiedy gestykuluje, lecz jeśli już mu się to zdarzy i przecina powietrze szerokim wymachem ręki lub szturcha wyimaginowane kobiety swoją fajką, robi to powoli i ostrożnie. Ma ciemne włosy, na skroniach już posiwiałe, wysokie policzki, cerę zbliżoną kolorystycznie do swojego garnituru z tweedu (starannie unika noszenia Czarnego Uniformu) i ciągle stara się trzymać szczękę nienaturalnie uniesioną i wysuniętą. Został mianowany na stanowisko przez Rząd Ziemi na Talerze i traktuje swoją pracę bardzo poważnie, nawet do tego stopnia, że demonstruje swoje poświęcenie okresowymi atakami bólów wrzodowych. Nie jest najinteligentniejszym człowiekiem na Ziemi. Jest moim szefem. A także jednym z moich najlepszych przyjaciół.

Obok niego siedział Cort Myshtigo. Prawie czułem, jak Phil go nienawidzi - od bladoniebieskich sześciopalczastych stóp aż po łączący skronie wianuszek włosów w różowym kolorze, przynależnym wyższym sferom. Byłem pewien, że nienawidzi go nie tyle za odmienność, co dlateg...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin