Józef Ignacy Kraszewski - Barani kożuszek.pdf

(932 KB) Pobierz
Barani Kożuszek Opowiadanie historyczne z końca XVIII wieku- Józef Ignacy Kraszewski
Józef Ignacy Kraszewski
Barani KoŜuszek
Opowiadanie historyczne
z końca XVIII wieku
Tom
Całość w tomach
Polski Związek Niewidomych
Zakład Wydawnictw i Nagrań
Warszawa 1990
Tłoczono pismem punktowym dla
niewidomych w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Pap. kart. 140 g. kl. III_Bš1
Przedruk z wydawnictwa "Ludowa
Spółdzielnia Wydawnicza",
Warszawa 1966.
Pisała Katarzyna Jurczyk
Korekty dokonały
D. Jagiełło
K. Kopińska
Panu Wiktorowi
Łodzia_Brodzkiemu *1 w dowód
wdzięczności, przyjaźni i
wysokiego szacunku
przesyła Autor
Część pierwsza
Ulica przed pałacem, w którym
sławny swojego czasu (1790 r.)
pan Jan Marwani *2 sprawiał dla
bawišcej się Warszawy reduty, *3
jednego wieczora późnej jesieni
wcale ciekawym zabawić się mogła
widokiem.
Błoto po deszczu, który nie
przestawał, było ogromne. Ścisk
przybywajšcych na zabawę i tych,
co szczęśliwym pod oknami i
przy wysiadaniu przypatrywać się
mogli tylko, niesłychany, wrzawa
ogłuszajšca. Dwie niezbyt jasno
przyświecajšce latarnie, w
których grube łojówki topniały,
nie dosyć od wiatru obwarowane,
smugami bladymi rzucały na błoto
i wskazywały kałuŜe, bo w nich
się blask ich odbijał.
Najrozmaitszego autoramentu *4
powozy, poczynajšc od paradnych
karet i
karyklów, *5 aŜ do sznurkami
powišzanych fiakrów i wózków,
jedne po drugich cisnęły się do
ganku. Woźnice, łajšc, smagali
batami zbyt najeŜdŜajšcych,
dyszle stukały o pudła lub
gwałtownie zatrzymanym koniom
ponad łby się wysuwały. Z okien
powozów ukazywały się głowy
przybywajšcych gości,
przelękłych lub zagniewanych.
Ciemność panujšca dokoła, bo
oprócz dwóch latarni Marwaniego i
kilku maleńkich, z którymi
chłopcy biegali, innego światła
w ulicy nie było, zwiększała
jeszcze nieład i utrudniała
dostanie się do poŜšdanego
ganku. Tu pomimo świeŜo
postawionej, Ŝółtej jeszcze
bariery, która miała budowę
ochraniać od nacisku tłumu, stał
zastęp ciekawych tak zbity, iŜ
tylko głowy nadeń wystajšce
widać było.
Przypatrzyć się im godziło
zaprawdę, choć deszcz kropił
chłodny i gęsty. Takiego
zbiorowiska charakterystycznych
fizjognomij *6 trudno było gdzie
indziej znaleźć. Poczšwszy od
starców_Ŝebraków i Ŝebraczek,
którzy mimo spóźnionej pory
przywlekli się tu, rachujšc na
to, Ŝe zabawa i wesołość do
szczodrobliwości pobudzajš,
aŜ do czeladzi i sług, kapot
mieszczańskich, przyodziewków
rzemieślniczego gminu, śydów i
rzezimieszków, wszystkiego było
tu pełno. MłodzieŜ a starzy pod
gołym niebem i okapem, z którego
deszcz się lał długimi nićmi
srebrnymi, tak się tu zabawiali
wesoło jak ci, którym juŜ muzyka
w sali przygrywała. Słychać jš
było to ciszej, to głośniej, gdy
się drzwi przymykały lub
otwierały. Głuche burczenie
basetli wtórowało śmiechom
tłumu.
Chłopaki od szewców z gołymi
głowami, w skórzanych
fartuszkach, bosonogie, w
pantoflach ze starych butów
powykrajanych, rej wodzili
dowcipkujšc. Witali oni kaŜdego
wysiadajšcego i kaŜdš
przybywajšcš maskę jakimś
rubasznym dowcipem, od którego
zaraźliwe powstawało parskanie.
Porzšdku uchwycić nie było tu
komu. Dwaj dragoni, *7 najęci
przez antreprenera, *8 zajmowali
stanowisko waŜniejsze przy
kasie u drzwi, bo tu trzeba
było strzec rozsypanych
pieniędzy, po które drapieŜne
palce sięgnšć mogły.
Powozy zajeŜdŜały jak
najbliŜej ganku, do którego
suchy przystęp przez kałuŜę
gęstego błota zabezpieczały dwie
kładki; ale z dachu tu właśnie
najobficiej ciekło, a po bokach
dwie rynny drewniane strumieniami
tryskały.
Wysiadajšcy więc musieli, nim
się pod ochrończy dach dostać
mogli, prześlizgnšć się przez
kładkę, błogosławieni z góry od
deszczu, a potem przebyć ganek
dosyć długi, z obu stron gęsto
ciekawymi obstawiony. Nacisk do
tych pierwszych miejsc widowiska
był tak wielki, Ŝe bariery
trzeszczały, a ci, co przy nich
zajmowali stanowisko drogo
okupione, łokciami i nogami od
uduszenia bronić się musieli.
U samych drzwi, wiodšcych do
obszernych sieni, stała w prawo
budka, w której bilety wnijścia
sprzedawano, a z obu jej stron
dwaj dragoni wšsaci, dobrani
tak, aby wraŜali tłumowi
uszanowanie. Koło niej i tam,
gdzie słuŜba płaszcze i okrycia
zdejmowała, noszšc się z nimi
pod ścianami, ścisk był nie
mniejszy jak w ulicy. Lecz tu
lokaje najemni i pańscy więcej
juŜ z widowiskami podobnymi
obyci, nie okazywali ani tak
wrzawliwej ciekawości, ani
takiej uciechy z masek
przybywajšcych.
Znaczniejsza ich część, słuŜbš
znuŜona, cisnšć na ramionach
płaszcze i futerka, szukała sobie
wygodnego miejsca do spoczynku.
Niektórzy, mimo wrzawy i
dochodzšcej tu muzyki,
popychania i kułaków, pod
ścianami juŜ drzemać próbowali.
śwawsi między sobš, dla zabicia
czasu, zabierali się do gry
kartami zatłuszczonymi.
Reduty pana Marwaniego, tak
jak heca, *9 nie naleŜały do
zabaw wielkiego świata i tonu.
Towarzystwo tu zbierało się
najróŜnorodniejsze i nie
najlepsze, lecz ci, co się
bawili wówczas nieustannie, tak
pospolitymi zabawami znudzeni
byli, tak one im spowszedniały,
iŜ chętnie po kryjomu zabłškać
się byli radzi w najbrudniejszy
kšt, aby w nim znaleźć rozrywkę.
Ciekawość ta chorobliwa słuŜyła
wielu za wymówkę i tłumaczenie,
gdy niš jakš intrygę pokryć było
potrzeba.
Na takiej więc reducie łatwo
pod maskš spotkać było moŜna
najświetniejsze imiona i
osobistości głośne, jakich by
się tu spodziewać nie godziło.
Jaśnie pan Marwani, człowiek
pochodzenia zagadkowego, mówišcy
po polsku z cudzoziemska, mały,
czarny, z włosem drobniuchno
pokręconym na głowie,
szeplenišcy dla zbytniego
pośpiechu, bo ledwie gębš i sobš
starczyć mógł na wszystko,
ukazywał się u kasy, którš
trzymała otyła i wystrojona
kobieta, krzyczšca jak
przekupka, we drzwiach sali, po
róŜnych kštach sieni. Niknšł
czasem w jakichś przejściach i
drzwiach, dla niego tylko się
otwierajšcych, ale na
najmniejszy hałas, nad skalę
wrzawy powszedniej wyrastajšcy,
zjawiał się natychmiast
zaperzony. Miał biedaczysko co
robić i pomimo chłodu jesiennego
pot musiał cišgle ocierać z
czoła. Reduta obiecywała się
nadzwyczaj świetnš, gdyŜ
szczęściem dla niej, dnia tego
mniej niŜ zwykle zagraŜała jej
konkurencja pałaców i teatru.
Około kasy biletów nie moŜna
było nastarczyć; jejmość
odbierajšca pienišdze dwakroć
juŜ grube pończochy,
przygotowane na zsypanie ich,
pod swoje krzesło składała.
Napływ nie ustawał. Wprawdzie
maski były niezbyt wykwintne,
postacie dosyć pospolite,
domina *10 proste i lada jakie
płaszczyki przewaŜały, lecz
między tym tłumem oko wprawne
kasjerki wyróŜniało wcale piękne
stroje, ršczki białe w
pierścieniach i mankietki
koronkowe.
Pan Marwani znał dobrze świat
ówczesny, z którym miał do
czynienia, wiedział, Ŝe
elegancja ani przyborem świeŜym
nie moŜe walczyć z panami
wielkimi, Ŝe u niego nie szło o
przepych, ale o bezgranicznš
swobodę. Nie starał się więc ani
o sprzęt nowy, ani o oświetlenie
inne nad rurkowe łojówki, ani o
bardzo przedniš muzykę.
Sale były obszerne, otoczone
ławami wybitymi trypš *11 wytartš
i krzesłami nie pierwszej
świeŜości; muzyka na
podwyŜszeniu, złoŜona z
kilkunastu samouczków, podpita,
rznęła od ucha, raźno, nie
troszczšc się zbyt o czystość
tonów. Miała ona jednak w sobie
coś dzikiego, rozkiełznanego,
upojonego jak sami muzykanci i
wlewajšcego szał w słuchaczów.
ChociaŜ basy monotonnie, jakby
drzemišc, mruczały, skrzypce za
to, flet, klarnet, zele *12 i
bęben dokazywały okrutnie.
Najbardziej skostniałym nogom
tańcować się chciało. Zachodzšc
z boku orkiestry tej, moŜna było
dostrzec wypróŜnione piwa
butelki, które oŜywienie jej
tłumaczyły.
Skrzypek pierwszy, mšŜ wzrostu
okazałego, ubrany aŜ do zbytku
elegancko, z rękawami
zakasanymi, stał twarzš zwrócony
Zgłoś jeśli naruszono regulamin