McDevitt Jack - Priscilla Hutch Hutchins 01 - Boża maszyneria.pdf

(821 KB) Pobierz
tytuł: "Boża maszyneria"
tytuł: "Boża maszyneria"
autor: Jack Mcdevitt
tytuł oryginału: "The Engines of God"
przełożyła: Kinga Dobrowolska
Pruszyński i S-ka
WARSZAWA 1997
Copyright 1994 byjack McDewitt
Projekt okładki: Zombie Sputnik Corporation
Ilustracja na okładce: Piotr Łukaszewski
Redaktor prowadzący serię: Dorota Malinowska
Redaktor merytoryczny: Lucyna Łuczyńska
Redaktor techniczny: Barbara Wójcik
Korekta: Maria Kaniewska
Łamanie komputerowe: Klara Łacisz
ISBN 83-7180-650-7
Fantastyka
Wydawca: Prószyński i S-ka SA, 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 Druk i oprawa:
Wojskowa Drukarnia w Łodzi 90-520 Łódź, ul. Gdańska 130
* * *
Dla Maureen -z wyrazami miłości
Chciałbym wyrazić podziękowanie za techniczną pomoc okazaną mi przez panów
Jamesa H. Sharpa i Geoffa Chestera z Planetarium im. Alberta Einsteina przy
Smithsonian Institution; panom Davidowi Steitzowi i Charlesowi Redmondowi z
NASA; a także panu George'owi B. Hyndsowi, Jr. z GBH Fabricating & Packaging,
Inc. oraz doktorowi Charlesowi Stanmerowi, którzy uzupełnili moje istotne braki
w dziedzinie chemii. Cennym źródłem wiedzy w tym zakresie okazała się również
książka The Great Waves Dou-glasa Mylesa (McGraw-Hill, 1985). Mam nadzieję, że
wszystko pojąłem jak należy. (Patrick Delahunt miał absolutną rację.) Bob Me-
lvin i Brian Cole przychodzili mi z pomocą zawsze w najwłaściwszej chwili. Mark
Van Name zawsze był na miejscu, kiedy najbardziej go potrzebowałem. Dzięki
składam także Ralphowi Yicinanzy, Ginjer Buchanan i Carol Lowe. Wdzięczny jestem
ponadto za zrozumienie i zachętę, jakich nie szczędziły mi moje dzieci - Merry,
Scott i Chris - którym musi się czasem zdawać, że ich faktycznym ojcem jest
Lamont Cranston. Wszystkie daty zostały zapisane przy użyciu standardowych dat
ziemskich - a to z respektu dla zdrowych zmysłów czytelnika.
* * *
Na ulicach Hau-kai czekamy.
Noc schodzi, nadciąga wiatr
I stygną światła świata.
W trzysetnym roku od Bilata wzejścia
Przyjdzie ten, co wędruje do świtu,
Stopami rozgniata słońce,
Osądzić przyjdzie ludzkie dusze.
Stąpać będzie nad dachami domów,
Rozpłomieni Bożą maszynerię.
Uraniczna Księga Psalmów (Quraqua)
(Przełożyła Margaret Tufu)
Prolog
lapetus, sobota, 12 lutego 2197, 8.46 czasu Greenwich
To Coś zostało wyrzeźbione w lodzie. Sterczało z niezmąconym spokojem pośród
równego, pokrytego śniegiem pustkowia -postać jak z koszmaru: zakrzywione
szpony, surrealistyczne oczy i pełna gracji figura. Wypukłe wargi lekko
rozchylone - niemal zmysłowo. Priscilla Hutchins nie była pewna, dlaczego
Monument napawają niepokojem. Nie tylko to, że postać sprawiała wrażenie
mięsożercy, nie tylko długie, groźne w bezruchu szpony czy księżycowy blask
ukradkiem pobłyskujący na tylnych kończynach. To nawet nie ledwo uchwytna
agresywność w postawie ani nawet ustawienie - w samym centrum tego absolutnego
pustkowia zalanego październikowym światłem pierścieni wokół Saturna. Chodziło
chyba raczej o wrażenie, że postać całą swoją uwagę kieruje ku pierścieniom
świata zamrożonego na zawsze ponad linią niewysokich wzgórz na zachodzie. Rysy
jej twarzy zastygły w wyrazie, który nazwać by można tylko filozoficzną
dzikością. - Ciągle tu wracam. - W słuchawkach Hutchins zabrzmiało echo
przepełnionego ekscytacją głosu Richarda. - Ze wszystkich Monumentów ten właśnie
był pierwszy, no i jest też punktem centralnym. Stali na rusztowaniu, zbudowanym
po to, by zachować ślady tamtej pierwszej wyprawy. Właśnie tutaj stał Terri
Case, a tam - Ca-JACKMcDEVITT thie Chung. Ślady ciężkich buciorów, które biegły
dookoła rzeźby, należały do samego Steinitza. (Wiedziała o tym, bo w
nieskończoność oglądała stare zapisy wideo, przyglądając się astronautom brnącym
niezgrabnie w swych niewygodnych kombinezonach.) Uśmiechnęła się do tego
wspomnienia i wepchnąwszy ręce w kieszenie, przypatrywała się Richardowi
Waldowi, odzianemu w swoje szare dżinsy, biały sweter i niby-ludowy irlandzki
kapelusz, wciśnięty zbyt głęboko na czoło. (Nie pasował do kształtów
energetycznej bańki, która zapewniała przestrzeń konieczną do oddychania.)
Widziała go niezbyt wyraźnie - obraz trochę zniekształcało pole Flickingera.
Zresztą ubiór był nawet w jego stylu. Richard należał do czołówki największych
nazwisk światowej archeologii. Pamięć o nim pozostanie tak długo, jak długo
ludzie będą się interesować własnymi korzeniami, tak długo, jak będą wysyłać
ekspedycje badawcze. A jednak tkwił tu, tak samo jak ona zdjęty nabożnym
podziwem - w obliczu tego Czegoś na moment znów stał się dzieckiem. Na krajobraz
dookoła opadła cisza i pustka. Hutchins na pierwszy rzut oka zdawała się należeć
do tych drobnych kobietek o delikatnych rysach twarzy, które znacznie bardziej
pasują do wytwornego salonu niż do niegościnnych księżycowych krajobrazów. Miała
ciemne, wesołe oczy, z których powodu przy pierwszym spotkaniu można by ją uznać
za osobę miłą i towarzyską, lecz o niezbyt bogatym wnętrzu. A przecież jej oczy
umiały zapłonąć żarem. Czarne włosy nosiła krótko obcięte. Wystawały teraz spod
szerokiego ronda kapelusza safari. Wszyscy, którzy ją znali, wierzyli, że to
właśnie drobna postura była bodźcem i paliwem, które napędzało przeróżne jej
ambicje. Uganiała się za mężczyznami, za zawodowymi sukcesami, aż w końcu
pognała w gwiazdy, a wszystko to, żeby zrekompensować sobie niedostatek wzrostu.
Ona sama wiedziała, że to nieprawda, w każdym razie mocno w to wierzyła.
Rzeczywistość przedstawiała się o wiele prościej, ale nie miała ochoty nikomu
się tłumaczyć - po prostu ojciec wziął ją kiedyś, ośmioletnią, na Lunę, a tam
wiekowość miejsca wywarła na 10 BOŻA MASZYNERIA
niej potężne wrażenie. Zajęło ono stałe miejsce w jej snach i zawładnęło niemal
zupełnie jawą. W duszę głęboko wsączyło poczucie własnej przemijalności. „Żyj,
póki możesz, i nurzaj się w uczuciach. Spraw, niech się liczą". Uśpiona w niej
burza ożyła na nowo, kiedy patrzyła na emocje zastygłe w rysach lodowej postaci.
W końcu zdołała je nazwać. Richard Wald splótł ręce na piersiach i przycisnął je
mocno do siebie, jakby zmarzł pomimo swej energetycznej powłoki. Był wysokim
mężczyzną i prezentował sobą ten typ świadomej szlachetności, jaki spotyka się u
ludzi, którzy, choć osiągnęli pewien stopień sławy, nie bardzo się z nią
oswoili. Mimo sześćdziesiątki, Richarda cechowała podziwu godna żywotność. A
także wylewność. Znany był z tego, że lubi dobre trunki i udane przyjęcia;
uwielbiał przebywać w towarzystwie kobiet. Jednakże z Hutchins - swoim pilotem -
starannie unikał wszelkich pozazawodowych związków. W jego wyglądzie dopatrzyć
się można było podobieństwa do starotestamentowych proroków: gęsta grzywa siwych
włosów, srebrne wąsy, wysoko sklepione policzki, obezwładniające spojrzenie
błękitnych oczu. Ale ten surowy wygląd to tylko fasada. Ku swemu rozbawieniu
Hutchins dawno odkryła, że Richard był równie groźny co domowy kotek. Bywał tu
już wcześniej. I tu - w pewnym sensie - się narodził. To właśnie był Pierwszy
Monument, ten zupełnie nieprawdopodobny pseudokontakt, który przeszło dwa wieki
temu zwrócił ludzkości uwagę na fakt, że prawdopodobnie nie jest jedyną rozumną
rasą. Badacze odnaleźli później pomiędzy gwiazdami trzynaście innych - o
najróżniejszych kształtach. Richard wierzył, że jest ich ogółem kilka tysięcy.
Wielkie Monumenty to była jego największa życiowa pasja. Ich podobiznami zdobił
ściany swego domu w Maine: obłoczna piramida orbitująca na skalistym światku
wokół niebiesko-białego Sy-riusza, czarny zlepek krystalicznych kuł i stożków
wzniesionych pośród śnieżnych połaci na biegunie południowym bezludnego Ar-misa
V, przejrzysty stożek na orbicie Arktura. (Mikrofon na gar-11 JACKMcDEYTTT
dle Hutchins był w rzeczy samej zręcznie wykonaną miniaturką Arkturiańskiego
Klina.) Najpiękniejszy zabytek stanowił obiekt przypominający amfiteatr z
kolumnami i schodami, wycięty w zboczu górskim na zniekształconym asteroidzie w
systemie Procjona. („Wyglądało to tak - powiedział jej kiedyś Richard -jakby
tylko czekali na przyjazd jakiejś orkiestry".) Hutchins jak dotąd znała je tylko
ze zdjęć, jeszcze nie zwiedziła żadnego z tych magicznych miejsc. Ale miała taki
zamiar. Pewnego dnia stanie w obliczu każdego z nich i poczuje dotyk dłoni ich
twórców tak, jak czuje go tutaj. Samej trudno byłoby jej tego dopiąć -jest wielu
pilotów, a niewiele ekspedycji. Ale Richard od razu rozpoznał w niej pokrewną
duszę. Chciał, żeby obejrzała z nim Monumenty, ponieważ w jej reakcjach odżywały
jego dawne uczucia. Poza tym była cholernie dobra w swoim fachu. Spośród tych
wszystkich dzieł tylko w figurze z lapetusa można się dopatrywać autoportretu.
Miała do połowy zwinięte skrzydła. Sześciopalce, opatrzone szponami dłonie
wyciągały się w stronę Saturna. Wyraziście żeńska, spoglądała gdzieś ponad
Richar-dem, z wyciągniętymi ramionami, lekko podkurczonymi nogami, pochylała się
nieco do przodu w pozie niemalże erotycznej. Niewidzące oczy wpatrywały się
daleko przed siebie. Usadowiono ją na bryle lodu, trzy razy mniejszej niż ona
sama. Na tym postumencie wyryto trzy linijki ostrych, białych znaków. Dla
Hutchins pismo to miało lekkość i elegancję arabskich wersetów. Charakteryzowało
je mnóstwo pętelek, półkoli i krzywych. A kiedy słońce przesuwało się na niebie,
litery chwytały jego promienie i zdawały się ożywać w ich świetle. Nikt nie
wiedział, co znaczy ów napis. Cokół był półtora rażą szerszy od Hutchins z
rozłożonymi na boki ramionami. Samo stworzenie zaś było wysokie na trzy i pół
metra. Domyślono się, że to autoportret, ponieważ ekspedycja Stei-nitza
odnalazła na równinie ślady pasujące do stóp wyrzeźbionego stwora. Pomost
zaprojektowano tak, by zwiedzający mogli wszystko dokładnie zobaczyć, a niczego
nie zniszczyć. Richard stał teraz zamy-12 BOŻA MASZYNERIA
słony tuż przed cokołem. Przycisnął do niego dłonie, pokiwał głową i odczepił
lampę od paska. Włączył i pomachał nią przed napisem. Znaki rozświetliły się,
wydłużyły, drgnęły. - Bardzo ładne - odezwała się Hutchins. Każdy Monument miał
taki napis. Ale wśród nich nie było dwóch takich samych systemów pisma. Istniała
teoria, że owe obiekty to rzeczywiście pomniki, ale że wzniesiono je w różnych
epokach. Hutchins wpatrzyła się w niewidzące oczy. - Był tu Kilroy - rzuciła.
Wiedziała, że wszystkie Monumenty datuje się w przedziale pięciu tysięcy lat, a
okres ten kończy się gdzieś około 19 000 p.n.e. Ta figura należała do
wcześniejszych. - Zastanawiam się, dlaczego przestali - dodała po chwili.
Richard popatrzył na gwiazdy. - Kto wie? Pięć tysięcy lat to bardzo długo. Może
im się znudziło. - Podszedł bliżej i stanął obok niej. - Kultury się zmieniają.
Nie możemy zakładać, że będą robić coś w nieskończoność. I nie wypowiedziane
pytanie: „Czy nadal istnieją?" Jaka szkoda, że się nie spotkaliśmy" - myślał
każdy, kto tu stanął. „Byliśmy przecież o włos. Kilka tysiącleci - cóż to znaczy
wobec kosmicznych połaci czasu." Ekspedycja Steinitza zostawiła tu jeden ze
swoich ładowników: szary, niezgrabny pojazd, z flagą dawnych Stanów
Zjednoczonych wymalowaną niedaleko otwartego luku ładowni. Stał o jakieś
dwieście metrów od nich, na drugim krańcu pomostu. Zagubiony fragment straconego
już świata. W kabinie pilota płonęły wesołe światła, a znak przy wejściu
zapraszał turystów do zwiedzania wnętrza. Richard jeszcze raz przyjrzał się
napisowi. -Jak, myślisz, co tu jest napisane? - zagadnęła.
- Czyjeś imię i data. - Odsunął się do tyłu. - Myślę, że dobrze odgadłaś. „Był
tu Kilroy". Oderwała na chwilę oczy od posągu i przesunęła wzrokiem po równinie
- nieskazitelnie białej, porytej kraterami. Przy krań-13 JACKMcDEWTT
cach równina wznosiła się stopniowo, aby przejść w pasmo wzgórz, bladych w
upiornym świetle gigantycznej planety. (lapetus jest tak mały, że stojąc na nim
czuje się wyraźnie, że to kula. Odczucie to nie męczyło jej zbytnio, ale
wiedziała, że kiedy minie ekscytacja Ri-charda, da mu się ono we znaki.) Postać
patrzyła wprost na Saturna. Planeta, obecnie w trzeciej kwadrze, wisiała nisko
nad horyzontem. Dokładnie w tej samej pozycji, kiedy była tu tamta, i będzie tu,
kiedy minie następne dwadzieścia tysięcy lat. Była nieco spłaszczona na
biegunach, trochę bardziej owalna niż Księżyc. Pierścienie, wychylone lekko do
przodu i ucięte ostro cieniem planety, stanowiły prześliczną panoramę błękitów i
zieleni. Richard zniknął teraz za posągiem. W głośnikach zatrzeszczał jego głos:
- Ona jest wspaniała, Hutch. Kiedy zakończyli inspekcję, wycofali się do wnętrza
pojazdu Steinitza. Z radością porzuciła księżycowy krajobraz i wyłączyła pole
siłowe (które nieodmiennie wywoływało nieprzyjemne uczucie leciutkiego
mrowienia), z przyjemnością też pozbyła się ciężarków i smakowała teraz
bezpieczną pewność ścian i sztucznego oświetlenia. Pojazd był utrzymywany przez
obsługę Parku mniej więcej w tym samym stanie, w jakim tu przybył dwa wieki
wcześniej - z dodatkiem kompletu fotografii zespołu Steinitza. Richard, wyraźnie
podekscytowany, powoli sunął od fotografii do fotografii. Hutch napełniła dwa
kubki kawą, po czym wzniosła swój w toaście. - Za Franka Steinitza. - I jego
drużynę.
Steinitz - sam dźwięk tego nazwiska wywoływał podniecenie. To on wyruszył w
pierwszą daleką wyprawę kosmiczną - na pięciu Atenach lecieli na Saturna.
Wyprawa miała być próbą zwrócenia powszechnej uwagi na zamierający już niemal
program badań kosmicznych. Mieli zbadać dziwny obiekt sfotografowany przez Voya-
14 BOŻA MASZYNERIA
gera na lapetusie dwadzieścia lat wcześniej. Wrócili nie uzyskawszy żadnych
konkretnych odpowiedzi, za to z tą wyrzeźbioną postacią, której pochodzenia nikt
nie umiał wyjaśnić, i z siatką śladów dziwnych stóp na zamarzniętej powierzchni
Księżyca. Misja pochłonęła niewyobrażalnie duże pieniądze, co szczególnie
zaintrygowało twórców politycznych dowcipów rysunkowych, a także przyczyniło się
do upadku prezydentury w Stanach Zjednoczonych. W wyniku tej wyprawy ucierpiała
także trwale ekipa Steinitza -ponad wszelką wątpliwość wykazali na własnym
przykładzie niszczycielski wpływ długotrwałego przebywania w stanie nieważkości.
Rozluźniły im się ścięgna i wiązadła, z mięśni zrobiła się galareta. U kilku
astronautów wystąpiły zaburzenia w pracy serca, a wszyscy ucierpieli z powodu
nabytych tam neuroz. Był to pierwszy znak, że istotom ludzkim niełatwo będzie
się przystosować do życia poza Ziemią. Fotografia Steinitza zajmowała poczesne
miejsce. Dobrze znany obrazek: agresywny mężczyzna z lekką nadwagą, bez reszty
oddany swej misji - człowiek, który sfałszował swoją datę urodzenia, kiedy NASA
na chwilę odwróciła wzrok. - Ale najgorsze w tym wszystkim jest to - odezwał się
z powagą Richard, spoglądając przez okno na lodową figurę - że już nigdy ich nie
spotkamy. Zrozumiała, że ma na myśli Twórców Monumentów. - To właśnie powiedział
Steinitz - ciągnął - kiedy ją pierwszy raz zobaczył. I miał absolutną rację. -
Miał rację w swoich czasach. Ale niekoniecznie w naszych. -Właściwie nie bardzo
wierzyła w to, co mówi, bo Twórców Monumentów najwyraźniej już nie było. Ale to
właśnie należało teraz powiedzieć. Przyjrzała się swemu kubkowi z kawą. -Jestem
zdumiona, że udało im się włożyć tyle siły wyrazu i tyle szczegółów w bryłę
lodu. - Co o tym sądzisz? - zapytał. - Nie mam pojęcia. Jest niepokojąca. Prawie
przygnębiająca. Sama nie wiem, jak mam ją opisać. - Obróciła się z krzesłem,
żeby nie patrzeć na równinę. - Może to ta pustka dookoła. 15 JACKMcDEWTT
- Powiem ci, co ja myślę - wtrącił. - To jej ślady. Są tylko jedne. Hutch nie
bardzo rozumiała. - Była tu sama.
Postać została wyraźnie wyidealizowana. Obserwowała Saturna z niewątpliwym
zainteresowaniem, w jej kształcie było wiele szlachetności i gracji. Hutch udało
się wyczytać coś jeszcze w miejscu, gdzie dziób łączył się ze szczęką i w
kącikach oczu: jakiś amalgamat arogancji i nieufności, przepleciony stoicyzmem.
Nieustępliwość. Może nawet strach. - Napis - odezwała się - to pewnie jej imię.
- Taką teorię przedstawił Muncie. A jeżeli to w rzeczywistości tylko dzieło
sztuki i nic innego, może to być jego tytuł. „Obserwator". „Placówka". Albo coś
w tym rodzaju. - Albo - dodała Hutch - imię jakiejś bogini. - Być może. Jeden z
członków tej pierwszej wyprawy twierdził, że to może być znak własności. -Jeśli
tak, to niech sobie wezmą głaz. - Chyba mieli na myśli raczej cały system
słoneczny. - Przed nimi rozciągała się płaska, sterylna równina. Na niebie
pierścienie błyszczały jak ostrza noży. - Gotowa do spaceru? Poszli pomostem na
równinę. Po jednej stronie widzieli odciski butów astronautów. Około półtora
kilometra na zachód pojawiły się ślady tamtej. Dwa szlaki, prowadzące każdy w
przeciwnym kierunku. Nie nosiła obuwia, a długość stóp i kroków mierzona
względem anatomicznej budowy lodowej figury wskazywała, że istota ta mierzyła
około trzech metrów. W każdym ze śladów widać było wyraźnie sześć palców, co
także zgadzało się z wizerunkiem. - Wygląda to tak - odezwała się Hutch -jakby
zeskoczyła z postumentu i poszła na spacer. Poczuła dreszcze. Oboje obejrzeli
się. 16
BOŻA MASZYNERIA
Jedne ślady prowadziły na zachód, w kierunku wzniesień.
Ten drugi szlak zataczał krąg po całej równinie, zdecydowanie na północ od
posągu. Przy każdym z tropów biegły ślady astro-nautów oraz pomosty. Richard i
Hutch zwrócili się na północ. - Wystrzeliła do góry tak po prostu, na bosych
stopach - rzucił Richard. - A teraz ty i ja, gdybyśmy zechcieli, moglibyśmy
powtórzyć tę sztuczkę. Po jakichś dwustu pięćdziesięciu metrach ślad urywał się
gwałtownie wśród śniegu. Oba tropy, tam i z powrotem. - Tutaj musiał stać statek
- domyśliła się Hutch. - Najwyraźniej.
Za urwanym tropem śnieg pozostał nietknięty.
Pomost otaczał kręgiem całe to miejsce, wyznaczając zamkniętą przestrzeń
wielkości baseballowego diamentu. Richard przeszedł cały ten okrąg, przystając
od czasu do czasu, żeby przyjrzeć się bliżej jakiemuś fragmentowi powierzchni. -
Widać tu dziury - powiedział pokazując ręką. - Statek musiał stać na jakichś
szczudłach. Ślady pokazują, gdzie to stworzenie zeszło na ziemię. Poszło -
poszła - drogą, którą tu przyszliśmy, i wspięła się na wzgórza. Tam wycięła ze
zbocza bryłę skały i lodu. Pójdziemy na to popatrzeć. Wymodelowała postać,
załadowała na pokład i poleciała z nią na tamto miejsce, gdzie jest teraz. -
Obejrzał się w kierunku lodowego posągu. - Tam też są takie dziury. - Ale po co
w ogóle go tam wlokła? Dlaczego nie pozostawiła na wzgórzach? - Kto wie?
Dlaczego umieszcza się coś tam, a nie tutaj? Może to byłoby za łatwe. - Postukał
w pomost czubkiem buta. -Jesteśmy w dolinie. Trudno to dostrzec, bo jej boki są
dość niskie, a powierzchnia tak bardzo się zakrzywia. Ale to dolina. A lodowa
figura zlokalizowana jest dokładnie w samym jej środku. Zawrócili, idąc za
tropem w stronę wzgórz. Pomost zanurzał się w głębokim śniegu, to znów zawisał
nad rozpadlinami. Ślady zaś dwukrotnie podchodziły do pionowej ściany i urywały
się/. - Wyżej znów się pojawiają - oznajmił Richard.-17
* *
JACRMcDEWIT
Zgłoś jeśli naruszono regulamin