Carr Jayge - Pajęczarka.rtf

(43 KB) Pobierz

Jayge Carr

 

Pajęczarka

 

Przełożył Zbigniew A. Królicki

 


Wieczysta Sekunda skończyła się; jeszcze raz wyszłam z tego cało.

Na stacji oczekiwał komitet powitalny. Nie na mnie – na to, z czym przybyłam. Zanim zdążyłam zrobić dwa kroki do wyjścia, otoczyło mnie kilkanaście osób z niepokojem w oczach.

– Lewe udo – powiedziałam.

Odwróciłam do nich lewy bok i trzej mężczyźni klęknęli z takim pośpiechem, że zderzyli się ze sobą. Nacisnęłam przycisk ukryty pod skórą brzucha i moje lewe udo pękło równo i bezboleśnie. Niecierpliwe palce zagłębiły się w odsłoniętej jamie o ściankach z organisyntetyku. To, czego szukali, było tam; przenoszenie w udzie to naprawdę b e z p i e c z n y sposób, chociaż szalenie uciążliwy dla przenoszącego.

Gdyby to coś-czego-potrzebowali miało mniejsze rozmiary, użyłabym do transportu ust. Należę do tych, którzy umieją trzymać usta zamknięte w czasie jazdy.

Wyjęli cztery nietłukące fiolki i umknęli w pośpiechu. Reszta komitetu powitalnego zajęła się ściskaniem moich rąk i wpychaniem mi kielichów z nieznanymi napojami oraz półmisków z równie egzotycznym jadłem, mamrocząc jednocześnie podziękowania z szybkością tysiąca na sekundę.

Jestem leworęczna, więc wystawiłam prawe ramię.

– Odżywka. Natychmiast – takie było moje trzecie i czwarte słowo na tej planecie, której nigdy przedtem nie widziałam i pewnie więcej nie zobaczę, kiedy mnie odwołają.

Byli powiadomieni. Medyk – niewysoka, lecz szykowna ona o spojrzeniu pt. „Chodź-się-zabawić” – przycisnęła mi nieznanego typu aparacik do ramienia. Poczułam, jak coś się w nie wbija, naruszając integralny obszar mego ciała, by wprowadzić odżywkę. Metoda była prymitywna, lecz szybka. Czułam, jak opuszcza mnie zmęczenie i wszędzie rozchodzi się miłe ciepło.

– Dzięki – powiedziałam. – Dobra rzecz.

– Zawsze do usług, szanowna Pajęczarko. Jestem medyk Miyoshi Alnasr. Jeśli podczas pobytu na naszej planecie będziesz potrzebowała mojej pomocy...

Przycisnęła nie większy od paznokcia mini hologram swojej głowy do mojego przegubu. Przylepił się mocno.

– Wystarczy zedrzeć pierwszą warstwę, by uaktywnić wzywacz. Dyżuruję – dodała ciszej – dwadzieścia osiem godzin na dobę.

Groupie, pomyślałam, ale nie zerwałam wzywacza z przegubu. Turismus to chroniczna choroba pajęczarzy; prawdopodobnie będę jeszcze potrzebowała fachowej opieki lekarskiej. A jeśli chodzi o inne sprawy... Jej oczy, tak samo jak oczy wszystkich pozostały, zdradzały nieomylnie, że dopóki to, co przywiozłam, nie spełni swojego zadania, może zażądać połowy ich świata – i otrzymać ją.

Jednak jej oczy mówiły więcej. Widniała w nich nie tylko chciwość, jaką widywałam o wiele za często. Udzielanie pomocy pajęczarce było zaszczytem i powodem do dumy – im więc częściej tym lepiej – a w jaki sposób, to już znaczyło dla niej tyle, co zeszłoroczny śnieg.

Pajęczarze przyzwyczajają się do tego – i do zazdrości. Pajęczarzom nigdy nie pozwala się zapomnieć o tym, że są prawdziwą elitą, nielicznymi, którzy mogą wejść na stację na jednej planecie i wyjść – żywi! – na innej. Dla reszty pozostają tylko macice statków wolniejszych od światła oraz miesiące i lata podróży nawet biorąc pod uwagę efekt relatywistyczny – z jednego świata do innego.

Nasza jest nie tylko wolność gwiazd, ale i niewypowiedziana chwała jazdy po sieci. Wieczysta Sekunda. Najpełniejsze przeżycie.

Jazda. Pływanie wśród gwiazd niczym iskry płomieni przelatujące przez ręce, które nie są rękami; psychiczne Ja związane z Ja fizycznym będącym zaledwie wzorem przesuwającym się po pajęczynie sieci; utrzymywane razem i egzystujące tylko dzięki sile woli pajęczarza. Żeglowanie w zamierających powiewach myśli przez kosmiczne prądy energii i materii, od jednego wątłego pasma sieci do drugiego. Uczucie rozdarcia, gdy wzór twego Ja rozprasza się na parseki przestrzeni, rozmazuje wśród gwiazd; a mimo to boska euforia zaznawania tych gwiazd, wyczuwania psychicznymi „oczami” całego widma czasoprzestrzeni, tak że światło pulsarów jest jak bicie serca Wszechświata...

Nasza jest chwała, a cena, jaką za nią płacimy, to między innymi groupie.

Nie żebym się martwiła lekarką; ona należała do bezpiecznego rodzaju groupie. Tylko takich miejscowy rząd mógł i chciał dopuścić do pajęczarza. Chciwych, lecz samolubnych; chcących być blisko, żeby otrzeć się o czar – ale nie za blisko, żeby przypadkiem nie zaryzykować swojej cennej skóry.

Niebezpieczni są groupie innego rodzaju – p r a w d z i w i groupie. Tacy, którzy zrobią wszystko, aby dostać się na sieć. Niezwykle groźni dla pajęczarza, dla spokoju jego umysłu – tak niezbędnego do bezpiecznej jazdy. Próbują niepostrzeżenie zbliżyć się do pajęczarza i...

Och, groupie są potrzebni. Inaczej skąd bralibyśmy rekrutów? Jednak trzeba ich trzymać z dala od pajęczarzy, ponieważ to zbyt bolesne, kiedy traci się kogoś, kto stał się nam bliski. Podwójnie bolesne dla mnie, bo moja siostra i ja też kiedyś byłyśmy groupie. Ja teraz jeżdżę, lecz nasze drzewo straciło nas obie. Ona, tak podobna do mnie jak hologram, jest teraz chmurą atomów rozrzuconych w Galaktyce. Opłakuję tę stratę na nowo ze śmiercią każdego niedoszłego pajęczarza – a tak wielu z nich ginie.

To inna cena, jaką płacimy. A oni, mieszkańcy planet, próbują nam to wynagrodzić, zapominając, że coś nieskończenie cennego na jednej planecie, na drugiej może być równie powszechne jak tlen. Zresztą i tak nie mogłabym niczego ze sobą wziąć. W udzie lub ustach przenoszę to, czego gdzieś rozpaczliwie potrzebują. Dla siebie – nigdy.

Są inne korzyści; rzeczy, których nie trzeba przenosić. W otaczającym mnie tłumie ludzi gadających gorączkowo lub czekających, aż wypowiem swoje zdanie, były co najmniej cztery osoby umieszczone specjalnie, abym mogła sobie wybrać. Muskularny siłacz; najśliczniejszy chłoptaś, jakiego kiedykolwiek widziałam; superszykowna babka przyćmiewająca urodą lekarkę o kilka rzędów wielkości; wspaniała nimfetka. Sama śmietanka – według kryteriów tego świata. Co w tym wypadku oznaczało „niski, przysadzisty, bezogoniasty, niebieskoskóry o białym, prawie bezbarwnym futrze porastającym drobnymi kłaczkami każdy nieosłonięty ubraniem skrawek ciała – czyli prawie wszystko! – z wyjątkiem okolic oczu i ust”. Widziałam brzydszych, o wiele, a poza tym prawdopodobnie wydawałam się im stworzeniem równie dziwnym, jeżeli nie dziwniejszym.

Jestem hetero, a muskularny wyglądał na nieźle obdarzonego tym, co taki chłop powinien posiadać – jego strój nie pozostawił wiele dla mojej bogatej wyobraźni – więc nie tracąc czasu wzięłam go w posiadanie: położyłam mu rękę na ramieniu i poprosiłam, żeby się nie zmywał. Jednocześnie uprzejmie dałam do zrozumienia pozostałej trójce, że z pewnością wybrałabym ich, gdybym gustowała w takich specjalnościach.

Nimfetka nadęła się, lecz siłacz zmierzył mnie bardzo nieprofesjonalnym spojrzeniem, w którym odczytałam trochę zadowolenia z tego, że został wybrany, ale w większości nie wypowiedziane „mniam-mniam, będzie radocha!”

Bardzo mi to wszystko pochlebiło.

Mój Liściu, jak ten tłum dookoła mnie gadał i gadał. Pajęczarz potrzebuje dwóch rzeczy, by odnowić swoje siły psychofizyczne po jeździe; jak na razie, dostałam tylko jedną z nich. Kiedy kolana zaczęła się pode mną uginać, pozwoliłam na to. Złapał mnie z łatwością i wziął na ręce jak dziecko, chociaż byłam o głowę od niego wyższa. Owinęłam go ogonem w talii.

– Medyka – zawołał głosem przepojonym troską. – Ciebie – powiedziałam i uśmiechnęłam się.

Dotarło do niego; chwytny ogon przydaje się czasem. Przedarł się przez tłum niosąc mnie w ramionach, jakbym nic nie ważyła, jakbym była tylko pustą czarną dziurą w sercu Galaktyki. W zupełności mi to odpowiadało.

Miał miejsce dziwny incydent. Jakaś babka – starsza, jeżeli zmarszczki i przerzedzone futro oznaczały to, co zwykle oznaczają – dostrzegła mojego siłacza i jej twarz przybrała głęboko niebieską barwę.

– Malachi – syknęła, lecz mój siłacz nie zwolnił kroku.

W myślach wzruszyłam ramionami: krewna czy kochanka, odzyska go z powrotem, jak tylko odlecę.

W pełni zregenerowałam swoje siły psychofizyczne.

Był też miłym rozmówcą, chętnie opowiadającym o swoim egzotycznym – dla mnie – świecie płytkich mórz i nie kończących się łańcuchów wysp. To nie jego wina, że nieostrożnie napomknąwszy o swojej rodzinie przypomniał mi znów o mojej utraconej siostrze. Czując, jak zamykam się w sobie, roześmiał się i zmienił temat nie pozwalając mi wspominać dzieciństwa spędzonego wśród gałęzi gigantycznych drzew, ani utraty więcej-niż-siostry. Nie przestając mówić zaprowadził mnie na balkon o przezroczystej podłodze, zawieszony nad kryształowymi wodami laguny, pełnymi ruchliwych pstrągów śmigających po dziwacznych labiryntach głazów.

Szybko potwierdził, że nazywa się Malachi. Czułam, że coraz bardziej interesuje go moje imię. Chętnie bym mu wyjawiła, ale... Nie mam żadnego...

Gałązka nie może przybrać imienia, dopóki nie jest zapylona lub nie wypuści pączków (stare zwyczaje mają długie życie teraz rodzimy dzieci tak jak inni ludzie, choć zawsze seriami bliźniaczych osobników, lecz identyfikujemy się według naszych drzew, na przykład...). Ja jestem – a raczej byłam – gałązką drzewa zwanego Tamaryszkiem, z 243 generacji urodzonej w cieniu Jego listowia. Jednak przychodząc do sieci nie zdążyłam wypuścić pączków – byłam na to za młoda – i muszę bez pączków pozostawać, dopóki nie umrę lub z jakiegoś powodu spadnę z sieci, co wychodzi prawie na to samo. Pączkując nie można jeździć po sieci, a ja jestem pajęczarką, ja muszę jeździć.

W rejestrach sieci noszę imię „Gałązka Tamaryszku z Sekwoi Górnej”, lecz to tylko dla wygody innych. Nigdy nie wybrałam sobie imienia i nigdy tego nie zrobię.

Powiedziałam mu, żeby nazywał mnie „Gałązką”. Obrzucił mnie spojrzeniem i stłumił śmiech. Sądzę, że dla kogoś tak szerokiego w barach jak on naprawdę wyglądałam jak chodząca gałąź.

Gestem wskazał niebo i zamglone słońce, próbując odwrócić moją uwagę i zapanować nad wyrazem twarzy. Z tyłu dosłyszałam jakiś szmer; przygryzłam wargę. Mieliśmy być sami, ale maniaków można spotkać na każdej planecie. Wypaczone umysły, nienawidzące wszystkiego i wszystkich. Fanatycy atakujący najdogodniejsze lub najwybitniejsze cele.

Nic nie powiedziałam. Cokolwiek to było, Malachi również mógł być w to zamieszany. Po prostu odeszłam trochę dalej, jakby chcąc lepiej przyjrzeć się widokowi, jaki mi pokazywał. W końcu Malachi również usłyszał ten dźwięk...

Intruz nie miał żadnych szans. Bez broni, o szczupłych ramionach i smukłym ciele dorastającego chłopca, został zaskoczony gwałtownym atakiem. W ciągu sekundy Malachi obalił go na podłogę, wykręcił ręce na plecy i zaczął rozglądać się za czymś, czym można by go związać. Przybysz szamotał się rozpaczliwie, lecz daremnie, aż w końcu udało mu się odwrócić głowę i nasze spojrzenia spotkały się. Twarz miał jeszcze młodszą niż wciąż dorastające ciało, a niebieskie oczy mocno podpuchnięte; ich źrenice tylko trochę ciemniejsze od błękitu białek.

– Pajęczarko, proszę – rzekł błagalnie.

Znałam ten wyraz twarzy w jego oczach, wszyscy pajęczarze się z tym spotykają.

– Puść go, Malachi.

– Nie powinien tu przychodzić. Może chciał zaatakować... Słowa te dowodziły, że na tej planecie także słyszano o pewnych sprawach.

– Nie, Malachi, to groupie. Nieprawdaż, kolego?

– Nie wiem, co to jest groupie – odparł ponuro.

– Chcesz sam jeździć po sieci, czy tylko o tym posłuchać i o innych światach?

Każdy kłaczek futra miał związany wstążką innego koloru. Otworzył szeroko usta ukazując czarne (może pomalowane?) zęby – i wiedziałam, że zgadłam.

– Skąd wiesz?

Roześmiałam się.

– Czyżbyś myślał, że jesteś jedynym? – wyciągnęłam jedną rękę do Malachiego, a drugą do chłopca, pomagając im się podnieść. – No dalej, rozluźnijcie się, odprężcie. Jak...?

Z przyzwyczajenia chciałam zapytać, jak się nazywa jego drzewo, ale opanowałam się w porę.

– Jak masz na imię, kolego?

Malachi pozwolił mu wstać, lecz wciąż przyglądał się podejrzliwie; chłopiec odpowiadał ponurym spojrzeniem.

– No więc – mówiłam sadowiąc się na barierce balkonu i pozwalając ożywczym podmuchom wiatru rozwiewać moją sierść – czy mamy cię nazywać Incognit, bracie?

– Inco... jak?

– Incognit. To znaczy „nieznany” w jednym z kilku języków systemu Ascety. Nawet nazwali tak jedną z planet, stąd znam to słowo. Dziwne miejsce; grunt wygląda solidnie, ale jeżeli będziesz tak głupi, że staniesz na nim, to wpadniesz po uszy – albo jeszcze głębiej. Cała powierzchnia planety – przynajmniej w pobliżu stacji – jest taka. Myślę, że to widok waszej piaszczystej plaży – wskazałam ruchem głowy na złotą łachę otoczoną falującym błękitem – przypomniał mi tamtą planetę i włożył w usta „Incognit”.

– Chcesz powiedzieć – jego ogromne oczy wpatrywały się we mnie z hipnotyczną intensywnością – że istnieje zamieszkała planeta bez skrawka stałego gruntu?

– Zgadza się.

Byłam głupia i wiedziałam o rym. Tylko to rozrzewniające uwielbienie, ta straszliwa nadzieja w błękitnych oczach. Może jeśli podkreślę negatywne strony...

– Nawet więcej niż jedna. Planety lotnych piasków jak Incognit i planety pokryte wodą. Byłam na takiej, którą całkowicie pokrywała woda, lecz stało na niej tyle budynków na fundamentach z pali wpuszczonych w dno, że można się było o tym przekonać dopiero wtedy, kiedy się zeszło kilkaset pięter niżej. Są światy, na których nie ma żadnej różnicy między powierzchnią a wnętrzem oprócz zmiany gęstości stopniowego wzrostu ciśnienia w miarę opadania w dół, do jądra planety. A i ono można uznać za ciało stałe tylko wtedy, jeżeli uznamy za takie supersprasowaną materię bez struktury krystalicznej. I są planety...

– A jak ludzie mogą żyć na takiej planecie bez stałego lądu?

– Dzięki tratwom.

Uporczywe swędzenie między łopatkami, na lewo od grzywy, zmusiło mnie do wyciągnięcia ogona i podrapania się chwytnym koniuszkiem.

– Wielkim i małym tratwom – ciągnęłam uśm...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin