Fiedler Arkady - Nowa Przygoda; Gwinea.pdf

(1220 KB) Pobierz
1093006333.001.png
Arkady Fiedler
NOWA PRZYGODA:
GWINEA
WARSZAWA 1962
1
Piloci
Nagle zbudziłem się w mojej kabinie na rufie. Po chwili
zrozumiałem, dlaczego: śruba statku obok kabiny przestała się kręcić i
zaległa głucha cisza. Dotarliśmy do celu. Zaczęła się nowa przygoda:
Afryka.
Wyskoczyłem z koi i spojrzałem przez bulaj: na dworze ciemności.
Zegarek wskazywał piątą czterdzieści pięć. Afryka jeszcze ukrywała się
przed nami.
Jak co dzień rano ogoliłem się starannie i ubrałem bez pośpiechu.
Turkot spuszczanej kotwicy świadczył o tym, że nasz s/s Szczecin
zatrzymał się na redzie.
O szóstej niebo było mniej ciemne, granatowe, ale na nim wciąż
tyle gwiazd i tak nie po naszemu roziskrzonych, jak gdyby czyjeś oczy w
gorączce wypatrywały świtu.
Gdy z rufy przeszedłem na śródokręcie i dostałem się na mostek
kapitański, niebo na wschodzie zardzewiało bliską jutrzenką i zaczęło
tłumić największe gwiazdy, inne całkiem wypłaszać. Znikały szybko jak
tancerki po przedstawieniu.
A potem poranek tropikalny roztoczył swe uroki. Niezmiernie
szybko niebo zaczęło jaśnieć, seledyn przetapiać się w fiolet, fiolet
przelewać w róż. Ale dziwiła nie szybkość zmian na niebie, lecz
przejmująca cisza, wśród której zmiany się odbywały.
Toż staliśmy u progu lądu, wstrząsanego konwulsjami przebudzenia, o
którym jeszcze niewiele lat temu mało kto śmiał marzyć. Od Dakaru do
Basutolandu czarny człowiek hardo
podnosił czoło. Nie chciał już być niewolnikiem — pragnął sobą rządzić.
Mówił to z taką siłą i z taką dojrzałością umysłu, że w istocie żelaza
zaczęły się kruszyć. Zakipiały na olbrzymich przestrzeniach liczne
narody i potęgi świata nie mogły uśmierzyć ich buntu. To, co rodziło się
na tym kontynencie, było jednym z największych przełomów w dziejach
ludzkości.
Stając więc u progu wrzącego lądu, przybysz mimo woli,
nawykiem jakichś niedorzecznych skojarzeń uczuciowych, oczekiwał
niepokoju także w przyrodzie. Nic podobnego. Nie było tego ranka
nawet chmurki na niebie, idealnie czystym od krańca do krańca, morze
zaś leżało jak lustro, w powietrzu ani drgnienia. Dokoła był pastel,
łagodność i cisza. A gdy na widnokręgu przed nami wyłaniał się z
mroku długi, cienki pas bielejących domków, wyglądających z daleka
jak niewinna dziecięca zabawka, któż by przypuszczał, że to Konakri,
dumna stolica wolnych Gwinejczyków, którzy przed rokiem zadali cios
2
kolonializmowi, a dziś w ciężkiej pracy wykuwali byt młodziutkiej
republiki?
Potem wyszło słońce zza morza. Zza morza, bo na wschód od nas
ciągnęła się olbrzymia zatoka. I słońce było niezwykłe. Tak blade, że
wcale nie raziło oczu. Nawet gdy się wzbijało, można było na nie
spokojnie patrzeć. Jakiś zaspany, bezbarwny krążek na niebie. Wtedy
uświadomiłem sobie, że to skutki niezmiernych warstw kurzu,
zawieszonych w powietrzu a przypędzonych przez harmattan, wiatr od
Sahary. Więc nawet słońce jak gdyby się uwzięło, żeby wyglądać
łagodnie.
Przyznam, że w tym osobliwym kontraście między sielankową
przyrodą a burzą, szarpiącą Afrykę, była jakaś urzekająca perwersja.
Swit szybko przemieniał się w jasny dzień, słońce szło w górę, ale
Konakri jak gdyby nadal drzemało. Z portu nikt do nas nie przypływał.
Daremnie wzywaliśmy pilota. I nasz oficer radiowy, i drugi oficer —
uroczy unikat całej naszej floty handlowej, młoda niewiasta, równie
miła jak energiczna — od chwili przybycia na redę obsypywali port
znakami świetlnymi, ale port był głuchy. Słońce już się wybiło ponad
warstwę kurzu i zaczęło przypiekać normalnie, po afrykańsku, a z portu
nikt nie wychylał nosa.
Zaciekawiłem się, jakiego pilota oczekiwaliśmy.
— Czy to będzie biały pilot? — spytałem marynarzy, obecnych na
mostku kapitańskim.
— Biały! — odrzekli. — Biały... oczywiście!...
Wiedzieli, jaka trudna i odpowiedzialna to była praca,
wymagająca wielu lat otrzaskania się z morskim fachem. Wszędzie w
koloniach czy w byłych koloniach pracowali dotychczas wyłącznie biali
Zgłoś jeśli naruszono regulamin