WILLIAM WHARTON
Historie rodzinne
Przełożył: Wojsław Brydak
SCAN-dal
I
Lat temu trzydzieści, kiedy z bólem osuwałem się w pobliże czterdziestych urodzin, napisałem pewną książkę, którą zatytułowałem Wołając wujku. Wystukałem ją na maszynie hermes baby, kupionej w Szwajcarii z okazji - tak to nazwijmy - półrocznego urlopu od zajęć. Pisałem na łóżku w maleńkiej sypialni w głębi mieszkania; okna wychodziły na ciemne podwórko. A mieszkaliśmy w Paryżu.
Malowałem bez wytchnienia jako malarz-artysta. Pisałem tylko wówczas, kiedy na dworze było zbyt ciemno lub zimno, by malować, bądź kiedy miałem do powiedzenia coś -jak to nazwać? - nienamalowywalnego; w każdym razie nienamalowywalnego przeze mnie.
Moje urodziny przypadają siódmego listopada. Zazwyczaj między siódmym a dziewiętnastym listopada (kiedy przypadają urodziny mojej żony) już widać wyraźnie, że ma się ku zimie, trudno i darmo. Nie tylko czuć ziąb, lecz kończy się nawet opadanie liści. W Paryżu, który leży na tej samej szerokości geograficznej co Nowa Fundlandia, światło pojawia się już późno, za to szybko pierzcha; niewiele dzieli ranki i wieczory. I tak oto zabrałem się do pisania tej książki. Pora nastała melancholijna, a ja sam, w nostalgicznym nastroju, byłem gotów uczcić mych wujów. I moje porażki.
Z początkiem maja - kiedy powraca światło potrzebne malarzowi - skończyłem tę książeczkę i puściłem ją w obieg między przyjaciół, jeszcze w czasach, w których nie słyszano o łatwo dostępnym kserografie i tak dalej. Przyjaciele musieli rozszyfrowywać zwykłą maszynową kopię wystukiwaną przez kalkę.
Przyjęli te kartki przychylnie, więc zastanawiałem się nad poszerzeniem książeczki, ale nieodwołalnie nadchodziła wiosna i ciągnęło mnie do pędzla.
Kiedy następnej jesieni znowu zabrałem się do pisania, pochłaniał mnie całkiem inny pomysł. Napisałem wówczas lwią część innej książki. Ta, zatytułowana Wołając wujku, wylądowała obok paru innych, cierpliwie czekających na kolejną porę mroku. A czekały w komodzie, ściślej, w jej dolnej szufladzie, gdzie trzymałem też bieliznę i skarpetki. Nie mieliśmy biurka. Bo też niewiele było miejsca w mieszkaniu, które miało dwadzieścia siedem metrów kwadratowych powierzchni, a które w pięcioro uważaliśmy za własny dom.
Teraz wyciągnąłem tę książkę i przeczytałem. Rozbawiły mnie myśli, które dawno temu zaprzątały mi głowę; chwilami czułem się nawet przyjemnie zaskoczony. Postanowiłem wdać się w dyskusję z samym sobą oddalonym o trzydzieści lat, pospierać się z ówczesnymi myślami, porozmawiać ze sobą z tamtych czasów, z owym młodym człowiekiem - jak mi się dzisiaj zdaje - wciąż się przeistaczającym i pełnym niepokoju.
No to zabierzmy się do rzeczy.
Żyłem dotychczas jak większość ludzi – jakbym nie wierzył, że kiedyś i mnie przyjdzie umrzeć. Wiedziałem, rzecz jasna, że wszyscy umieramy, ale śmierć rozumiana osobiście to inna sprawa. Czymś niewyobrażalnym była dla mnie ta śmierć, która wyklucza z życia właśnie mnie, która właśnie mnie odrywa od przyjaciół, właśnie mnie, samego jak palec, odcina od całej reszty, nie zważając na koleje mojego życia ani na to, ku czemu ono zmierza.
Po prostu nie byłem przygotowany do najważniejszego „dania za wygraną”; owego - w sensie biblijnym czy może szekspirowskim - „oddania ducha”.
Mam wrażenie, że stosunek do śmierci to niezła miara własnego rozwoju. Przynajmniej jeśli o mnie chodzi. Dla dziecka śmierć była ciekawym wydarzeniem, i to wszystko. To była jeszcze jedna historia ze świata dorosłych - jakoś spokrewniona ze świętem Hallowe'en - zdobna w swoiste rekwizyty: czarne wieńce, woalki, trumny, długie, lśniące samochody, nie mówiąc już o scenerii cmentarzy. Ogólnie rzecz biorąc, nie była ani bardziej, ani mniej interesująca niż seks i jego rekwizyty: jak ta książka na nocnym stoliku w pokoju rodziców, z obrazkami przedstawiającymi nagość, czy jak matczyny czerwony gumowy balon z cienkim czarnym trzpieniem z dziurką. Jasne, to były rzeczy dziwne, tajemnicze, niezrozumiałe, ale one też należały do całkiem innego wymiaru niż moje życie.
Później, po zgonie dziadków, ciotki Dorothy i po samobójstwie pana Hardinga mieszkającego przy tej samej ulicy zacząłem w związku ze śmiercią coś podejrzewać. Przede wszystkim chodziło o jej nieuchronność. Ale własną śmierć umiałem sobie wyobrazić tylko w oprawie skrajnie romantycznej, w stylu Tomka Sawyera, kiedy jakimś cudem sam patrzę na własny zgon, na własne martwe ciało i sam nad sobą się użalam. Natomiast wciąż jeszcze nie wykrystalizowało się we mnie pojęcie śmierci jako czegoś dla mnie osobiście ostatecznego, jako czegoś finalnego w moim własnym życiu.
To druga wojna światowa przybliżyła mnie do śmierci - bardziej, niżbym chciał. Wcale nie byłem przygotowany na taką zażyłość. Ta martwość martwych - moich dobrych przyjaciół - była wstrząsem nie do przetrawienia, czymś strasznym. 'To wtedy przerobiłem naukę, że ktoś dla człowieka ważny może się stać czymś w rodzaju odpadu, szczątkiem, który zaczyna cuchnąć. Straciłem w tym momencie grunt pod nogami. Straciłem zaufanie do istot ludzkich, mnie samego nie wyłączając. A bez tego zaufania właściwie nie sposób żyć. Po wojnie, kiedy już byłem bliżej trzydziestki, śmierć w mojej świadomości skurczyła się, cofnęła, stała się czymś niewygodnym, co było i pozostało niepojęte, owszem, ale czym nie warto zaprzątać sobie głowy. Nie da się jej uniknąć, fakt. Mimo to chciałem skończyć z odrętwieniem i zajmować się życiem.
Ożeniłem się. Zostałem ojcem. Czterokrotnie. Doniosłość i bliskość życia sprawiły, że umknęła mi sprzed oczu jego coda. To były dobre czasy. Dotknął mnie wówczas pewien idiotyzm - moja wina! - polegający na zapomnieniu o śmierci; zachłysnąłem się życiem, nie biorąc jej w ogóle pod uwagę.
Wyhodowałem w sobie złudzenie tak ogromne, że nie byłem w stanie dostrzec istoty życia. Oddawałem się czemuś w rodzaju „spędzania czasu”, „zabijania” go, zażywałem „beztroskiego upływu godzin”. Stałem się członkiem wielkiego amerykańskiego klubu DBJS - Dzięki Bogu Już Sobota. Byłem jak milioner, który usiłuje oszukać jakiś ogromny urząd skarbowy doglądający czasu i łamie sobie głowę nad znalezieniem luki, przez którą można by wyprowadzić czas z ewidencji, w ogóle go nie deklarować.
A potem nadeszła trzydziestka. Kiedy teraz oglądam się wstecz, nie jestem w stanie, odróżnić roku 1950 od 1952. Moje życie cechowała wówczas przytulna monotonia o właściwościach znieczulających. Ujmując rzecz architektonicznie moje życie stało się miłą, wielką poczekalnią. Z tym że nie miałem pojęcia, na co czekam.
Owszem, wyzbyłem się łatwego zaufania, natomiast zająłem się swego rodzaju marnotrawieniem życia. Miałem wrażenie, że tylko podtrzymuję coś, zachowuję, nie dając z siebie nic, nie przymuszając się do żadnego osobistego wyboru, nie wytyczając sobie żadnego kierunku.
Próbowałem pojąć, co się ze mną naprawdę dzieje. Otóż prawdziwy impuls, który mną powodował, popychał mnie ku indywidualizacji. Poprzez pracę i życie chciałem się jakoś wydostać z bagna tożsamości grupowej, i był to okres podniecający. Podjąłem zobowiązanie, wdałem się w konflikt. Gdybym musiał ulec, zawołać „wujku”, to cóż, w porządku, byłoby to okropne, ale i tak by wypadło lepiej niż łatwe wzruszenie ramionami i ciągłe odwracanie się od „życia, owej istoty ze steranym grzbietem”.
Pracowałem ciężko. Po raz pierwszy w życiu odkryłem wartość tego, co osobiste, jako przeciwieństwa osiągnięć ogólnie akceptowanych. Wszędzie taszczyłem ze sobą te moje wartości i ogrzewałem nimi moje wątłe ego. Cieszyło mnie wyczuwanie własnej integralności, tego, że nie jestem zestawem ocen w czyjejś kartotece, czymś, co się wyciąga na wierzch co roku w związku z ewentualnym awansem i rozważaniami na temat listy płac.
No cóż, a kiedy teraz groźnie zamajaczyły przede mną czterdzieste urodziny (dopadną mnie lada chwila, już się czają za kresem tego miesiąca), zacząłem zaznawać okresów względnego spokoju; w moich stosunkach z czasem nastały łagodniejsze klimaty. Wciąż niełatwo godzę się na ustępstwa, jak większość ludzi w moim wieku - ani jeśli chodzi o tę wielką porażkę, ani o liczne mniejsze. Ale boję się mniej.
Przyłapuję się na tym, że przesiewam i celowo sortuję to, co mi się zdarzyło. W ten sposób pogrążam się w rozmyślaniach bardzo przyjemnych, a niemal całkiem biernych. Tym, co sprawia, że są beztroskie, a nie frasobliwe, tym, co je różni od energicznych rozważań służących rozsupłaniu jakiegoś problemu, jest właśnie brak pędu do rozwiązań. Dostrzegam w sobie pewne przemożne uczucie, wyrażające się w serii nieprzerwanych i coraz mocniejszych wewnętrznych nacisków, nakłaniających do akceptowania. Częściowo polega to na wewnętrznym powrocie do tożsamości grupowej; w jakimś sensie jest to powrót do moich wujów i ciotek, do mojej rodzinnej „gromady”.
Moi wujowie i stryjowie w większości jeszcze żyją. Niemal wszyscy przekroczyli sześćdziesiątkę, paru ma już na karku siódmy krzyżyk. A teraz dopiero uświadamiam sobie, jak ważni są wciąż dla mnie. Na swój sposób ja sam jestem nimi. Wraz z ich ubywaniem ze świata, ubędzie czegoś i we mnie. Mam wrażenie, że dla mnie to początek autentycznego i osobistego doświadczania śmierci. Mówiąc prosto i może samolubnie, gdy ich zabraknie, to do kogo zawołam „wujku”?
Teraz, w trzydzieści lat po napisaniu tego prologu, jestem już znacznie bardziej obyty ze sprawami życia i śmierci. Część poglądów, którymi próbowałem się kiedyś dzielić, wydaje mi się dzisiaj trochę dziecinna, chociaż pewnie są stosowne u młodego człowieka, jakim jest czterdziestolatek. Nie żyją już moi rodzice, nie żyją obaj moi bliscy szkolni przyjaciele, nie żyje moja siostra.
A właśnie teraz, o czwartej po południu, straciliśmy naszą najstarszą córkę Kate, jej męża Billa i dwoje wnucząt.
W straszliwym karambolu, w którym zderzyło się dwadzieścia wozów, zginęło siedem osób, a rannych zostało trzydzieści pięć. Katastrofę spowodowało wypalanie pól, stary i już zanikający w Oregonie sposób oczyszczania rżysk.
Zwykłe szyki życia i śmierci wydają się nagle odwrócone. Nawet nie wiem, kiedy i jak przesądziłem, że moje dzieci i wnuki przeżyją mnie. Przecież to zwykła kolej rzeczy. A teraz wydaje mi się, że został pogwałcony cały porządek przyszłości i przeszłości. Moja żona i ja mamy wrażenie, że znaleźliśmy się w próżni, w jakimś czasie zmąconym, wyrzuceni poza jego właściwy bieg.
II
Teraz chcę napisać coś o uczuciach, które żywię wobec stryjów i wujów. I chociaż piszę to w pierwszej osobie liczby pojedynczej, to rzecz jasna mam wrażenie, że te myśli odnoszą się do czegoś szerszego; w przeciwnym razie nie przelewałbym ich na papier. W końcu są to rozważania mało znanego malarza i nie publikowanego autora, pisującego na prywatny użytek, i jako takie niewiele się liczą, chyba że tkwi w nich ogólniejszy sens. Jak zwykle ten maszynopis zobaczy tylko moja żona i może jeszcze paru przyjaciół, którym umiem się zwierzać. Jeżeli rzecz okaże się nieistotna z ogólniejszego punktu widzenia, to cóż, będą to tylko puste słowa rzucone na wiatr, a w najlepszym razie coś, co kiedyś dam wnukom, żeby się mogły pośmiać.
Oglądam się w przeszłość i mam wrażenie, że w dzieciństwie bardzo mnie zaprzątało szukanie czegoś solidnego, masywnego, na czym by można polegać i na czym by można budować własne życie. Wyglądałem idoli i ideałów, jakiegoś dowodu na własną tożsamość, przy czym nie tyle chodziło o wrażenie odrębności czy indywidualności, ale o wrażenie, że się jest częścią czegoś. Moja wewnętrzna świadomość to było coś pierwotnego i witalnego, ale i nieokreślonego.
Bardzo niewiele było wtedy we mnie wpatrywania się we własne wnętrze, więcej wychodzenia na zewnątrz, szukania - i wierzgania przeciw własnemu środowisku. To było tak: tu przylgnąć, tam się cofnąć, tego tknąć - a niemal we wszystkich przypadkowych i niesprecyzowanych próbach zaangażowania się czułem, że jestem tylko jakąś częścią. To było wprawdzie szukanie bohaterów i heroin, ale nie w roli wizerunków odrębnych, indywidualnych, lecz w roli symboli plemiennych, znaków orientacyjnych, dzięki którym mógłbym określić własną „istność”.
Kiedy podrosłem, zacząłem odnosić się do siebie inaczej. Nabrałem przekonania, że nie jestem częścią ani plemienia, ani rodziny. Pamiętam, kiedy zaczęły mnie drażnić te wszystkie uwagi na temat mego podobieństwa do ojca czy dziadka, te spostrzeżenia, że temperament mam po stryjku Joe, a talent artystyczny po ciotce Peg; albo, co jeszcze gorsze, te powiedzonka:
- Och, to mu przejdzie, chłopak przeżywa teraz taki okres.
Rozpaczliwie tęskniłem za oryginalnością. Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, co czuję: a tymczasem szaleńczo chciałem udowodnić, że kiedyś podrzucono mnie na próg i że tylko jakiś bardzo nieszczęśliwy zbieg okoliczności bądź klątwa sprawiły, iż skazany zostałem na życie z tymi ludźmi.
To wówczas najmocniej pragnąłem wyprzeć się ojca, odżegnać od matki, odciąć od siostry i oprzeć własną tożsamość na postaci Alberta, mego dawno zmarłego, niemal wyimaginowanego brata. Pragnąłem oświadczyć - nawet gdyby oświadczenie okazało się grubą i głupią przesadą - że zmuszani się często do czynów śmiesznych.
A teraz przyglądam się naszej trzynastoletniej córce - kiedy Kate musi nam uświadamiać, że jej wdzięk jest nieodparty, a kandydatura do stanu kobiecego nie do odrzucenia - i widzę, że ofiarą, którą najłatwiej przychodzi jej dosięgnąć, jest jej matka. Jeżeli spadający na nas dar młodości ma się rozwinąć, musi być wykorzystywany i okazywany. A jeśli chodzi o moje stosunki z ojcem w podobnym okresie, miałem wrażenie, że jakoś muszę zacząć wyzbywać się złudzenia, które można by nazwać płaszczem mocy.
Jeżeli chodzi o ojca, to moje pierwsze utożsamienia się z nim, dopełnienia i odrzucenia, są zbyt gęsto zamglone, zbyt głęboko ukryte, żebym mógł je teraz świadomie odtworzyć. Najwcześniejsze związane z nim uczucia odnosiły się do jego wielkości, do kręconych włosów, obrośniętych, włochatych ramion i gładkich, twardych mięśni; do zapachu ciała, szorstkości rąk, brudu wżartego w palce i pod skórkę nad paznokciami. To był zapach z ust, szorstkość brody. Wszystko, co różniło go od mamy.
To on był sędzią mego życia. Bo przecież mama mawiała:
- Poczekaj, powiem ojcu, kiedy wróci.
Ojciec nie mógł już być dla mnie tylko jakimś mężczyzną, jakąś tam wyodrębnioną postacią. Był trochę Bogiem, a trochę prawem, był naszym środkiem przetrwania, szafarzem sprawiedliwości, kochankiem matki. Był moim ojcem.
Musiałem rozeprzeć moją świadomość, rozciągnąć i wprowadzić do niej innych mężczyzn. Myślę, że tak samo sprawa się przedstawia dla większości innych istot rodzaju męskiego, przynajmniej w społeczeństwie zachodnim. Kiedyś przeczytałem, że w niektórych szczepach młodych mężczyzn wspierają bracia ich matek. A mnie los pobłogosławił obfitością wujów i stryjów. Matka miała czterech braci i trzy siostry, wszystkie zamężne. Ojciec trzech braci i cztery siostry, także mężatki. Uwzględniam w tej rachubie tylko tych, którzy w moim życiu odgrywali jakąś rolę.
A miałem jeszcze więcej szczęścia, bo większość z nich mieszkała w promieniu siedmiu mil od miejsca, w którym spędziłem dzieciństwo, i na ogół pozostawali w tak zażyłych stosunkach z moimi rodzicami, że nieunikniona była wymiana wpływów.
To stryjowie i wujowie posłużyli mi za wzory, pomogli formować moje wyobrażenie o tym, kim powinien być mężczyzna. To oni byli zewnętrznymi i widocznymi modelami mojej „mężności”, herosami wykutymi w spękanym marmurze, którym składałem prawdziwy, chociaż nie uświadomiony hołd - poprzez rywalizację.
Teraz próbuję zapisać, co jeszcze w związku z nimi pamiętam. Nie dałbym głowy - dzisiaj wieczorem, kiedy to piszę - że to wszystko prawda, przynajmniej według miar tego ponurego świata faktów i zdarzeń. Nie wdaję się w badania, zbieranie materiałów, nawet nie silę się, by sprawdzać, co tu jest legendą bądź koloryzowaniem i czy sam się tego nieświadomie dopuszczam, czy też to sprawka starszych.
A jednak są to najzupełniej prawdziwe obrazy tego, co zachowałem w sercu; opis wciąż jeszcze żywych wyobrażeń na temat tych ludzi.
Dzisiaj, 14 listopada 1997 roku, żyje tylko jeden spośród wszystkich moich wujów i stryjów, krewnych i powinowatych. Wichura śmierci dokonała w ciągu trzydziestu lat straszliwych spustoszeń. Tymczasem podczas czytania tego tekstu zorientowałem się, że mój stosunek do najróżniejszych moich wujów z czasem się zmienił. Bo czas przećwiczył swoje sztu...
Gnus