Harris Joanne - Dżentelmeni i gracze.rtf

(1003 KB) Pobierz

Joanne Harris

DŻENTELMENI

I GRACZE

Przełożyła

Katarzyna Kasterka

Tytuł oryginału:

GENTLEMEN AND PLAYERS

Copyright ©Frogspawn Limited 2005.

Ilustracja na okładce:

Copyright © Stuart Haygrath

Redakcja: Magda Koziej

Redakcja techniczna:

Jolanta Trzcińska-Wykrota

Korekta:

Bronisława Dziedzic-Wesołowska

Łamanie:

Ewa Wójcik

ISBN 83-7469-343-6

Wydawca:

Prószyński i S-ka SA

02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

www.proszynski.pl

Druk i oprawa:

ABEDIK S.A.

61-311 Poznań, ul. Ługańska 1

Dla Dereka Frya

jednego ze Starej Gwardii Absolwentów

Każda szkoła to niekiedy niezła rzeźnia.

Geoffrey Willans, „Down with Skool!”

PIONEK

1

Ostatnich piętnaście lat nauczyło mnie jednego - morderstwo to żadne wielkie halo. To jedynie abstrakcyjna bariera: arbitralna i pozbawiona jakiegokolwiek znaczenia, niczym linia wyrysowana patykiem na piasku lub wielki napis: OBCYM WSTĘP SUROWO WZBRONIONY, wyma­lowany na tablicy wystrzelającej w powietrze na podobieństwo gigan­tycznego wartownika, ustawionej przed podjazdem prowadzącym do bramy szkoły imienia świętego Oswalda. Do naszego pierwszego spotka­nia doszło w parę miesięcy po moich dziewiątych urodzinach i tablica wydawała się wówczas górować nade mną złowieszczo, niczym okrutny dręczyciel.

OBCYM WSTĘP SUROWO WZBRONIONY

NIEUPOWAŻNIONE WTARGNIĘCIE POZA TĘ GRANICĘ

JEST POGWAŁCENIEM PORZĄDKU PUBLICZNEGO

I GROZI SANKCJAMI ADMINISTRACYJNYMI

Inne dziecko pewnie odstraszyłyby podobne słowa. We mnie nato­miast ciekawość wzięła górę nad instynktem samozachowawczym. Jakie sankcje? I jaka granica? Ale przede wszystkim - co się stanie, gdy ją jed­nak przekroczę?

Oczywiście szkoła była dla mnie obszarem zakazanym. Mieszkaliśmy w jej sąsiedztwie od sześciu miesięcy, a ta reguła należała do najważniej­szych na liście przykazań ustanowionych przez Johna Snyde'a i rządzą­cych moim dzieciństwem. Nie bądź mazgajem. Pilnuj swego. Pracuj cięż­ko, baw się na całego. Kilka głębszych jeszcze nikomu nie zaszkodziło. I, przede wszystkim: Trzymaj się z daleka od Świętego Oswalda, co niekie­dy przybierało bardziej kwiecistą formę: Trzymaj się, do cholery, z dala od szkoły, bo gorzko pożałujesz, gówniarzu. Powyższym przykazaniom towarzyszył często prawy bądź lewy prosty w ramię. Owe proste miały być kumplowskimi gestami, ale i tak bolały. Cóż, rodzicielstwo nie nale­żało do najmocniejszych stron Johna Snyde'a.

W każdym razie przez kilka pierwszych miesięcy nie przyszło mi do głowy, żeby wypowiedzieć posłuszeństwo i złamać zakaz. Ojciec był nie­bywale dumny z nowej pracy w charakterze Naczelnego Portiera. Powta­rzał, że Święty Oswald to taka wspaniała, wiekowa szkoła z tradycjami, o doskonałej reputacji, i że na dodatek zamieszkamy w Starej Wartowni, w której przed nami mieszkały niezliczone pokolenia portierów. W letnie wieczory mieliśmy popijać herbatę na trawniku, i w ogóle otwierało się przed nami nowe, piękne życie. Niewykluczone nawet, że mama do nas powróci, gdy się dowie, jak świetnie nam się teraz powodzi.

Jednak mijały tygodnie, a żadna z zapowiedzi się nie spełniała. Stara Wartowania okazała się budynkiem objętym nadzorem konserwatora, z niedużymi oknami przeszklonymi szybkami w kształcie rombów osa­dzonych w metalowych ramkach, które wpuszczały do środka bardzo mało światła. Wewnątrz zawsze cuchnęło wilgocią, a na dodatek nie po­zwolono nam zainstalować talerza do odbioru telewizji satelitarnej, bo obniżyłby estetykę budynku. Większość mebli była własnością Świętego Oswalda - ciężkie dębowe krzesła i zakurzone kredensy - przy których nasze własne meble, wyniesione z obskurnego, socjalnego mieszkania na osiedlu Abbey Road, wyglądały tandetnie i nie na miejscu. John Snyde całe dnie poświęcał pracy, więc jego dziecko w ekspresowym tempie mu­siało się usamodzielnić. Domaganie się czystej pościeli czy regularnych posiłków uchodziło za mazgajstwo. Do tego doświadczenie szybko mnie nauczyło, że w sobotnie wieczory zawsze trzeba zamykać się w pokoju na klucz i że pod żadnym pozorem nie należy zawracać ojcu głowy w week­endy.

Mama nigdy nie napisała ani jednego listu. A ponieważ jakiekolwiek wzmianki na jej temat także uchodziły za mazgajstwo, więc po pewnym czasie twarz mamy stała się w moich wspomnieniach niewyraźną, nie­określoną plamą. Ojciec trzymał pod materacem flakonik perfum, jakich zazwyczaj używała, i kiedy robił obchód terenu lub szedł do pubu z kum­plami, niekiedy udawało mi się zakraść do jego pokoju i tymi perfumami - nazywały się „Cinnabar” - spryskać swoją poduszkę. Potem łatwiej mi było sobie wyobrażać, że mama jest gdzieś blisko - siedzi w pokoju obok i ogląda telewizję albo na chwilę wyszła do kuchni, żeby przygotować dla mnie szklankę ciepłego mleka, i że kiedy wróci, poczyta mi na dobranoc. Głupie mrzonki, przyznaję - przecież mama nigdy tego nie robiła, nawet wtedy, gdy jeszcze mieszkaliśmy wszyscy razem. Tak czy owak pewnego dnia perfumy zniknęły spod materaca - ojciec pewnie je wyrzucił - toteż z czasem zapach mamy także się ulotnił z mojej pamięci.

Zbliżało się Boże Narodzenie zwiastowane paskudną pogodą i zwięk­szoną ilością pracy dla Portiera, więc popijanie herbaty przed domem, na trawniku,

pozostało tylko niespełnioną obietnicą. Mimo to moje życie nie należało do najgorszych. Takie przyzwyczajone do samotności dziec­ko jak ja - czujące się nieswojo w towarzystwie innych, niewidzialne w szkole - przez pierwszy semestr z nikim nie chciało się zaprzyjaźnić, trzymało się jak najdalej od domu, bawiło w śnieżnych lasach za Świętym Oswaldem i badało, cal po calu, obszar wokół szkoły, bardzo przy tym uważając, by pod żadnym pozorem nie przekroczyć zakazanej granicy.

Większość terenu należącego do Świętego Oswalda była osłonięta przed wzrokiem ciekawskiej gawiedzi. Główny budynek - szpalerem lip, teraz nagich, porastających obrzeża długiego podjazdu, natomiast boiska - murami lub wysokimi żywopłotami. Przez bramy dało się jednak popa­trzeć na trawniki - idealnie wypielęgnowane przez mojego ojca - a także na kawałek boiska do krykieta oraz kaplicę z wiatrowskazem na dachu i łacińskimi inskrypcjami wykutymi w kamieniu. Kawałek dalej rozpo­ścierał się świat równie mi obcy i niezwykły jak Narnia czy kraina Oz. Świat, do którego dzieci takie jak ja nie miały wstępu.

Moja ówczesna szkoła nazywała się Abbey Road Junior. Był to nie­wielki, przysadzisty budynek z dwoma wejściami, nad którymi, na sczer­niałej od brudu i sadzy kamiennej ścianie, wymalowano słowa: CHŁOP­CY i DZIEWCZYNKI, oraz z wyboistym, piaszczystym boiskiem leżącym na nierówno opadającym terenie. Ta szkoła nigdy nie wzbudza­ła mojego entuzjazmu, ale prawdziwe przerażenie ogarniało mnie dopie­ro na myśl, że już za rok znajdę się w Sunnybank Park - olbrzymim mo­lochu - moim rejonowym gimnazjum.

Od pierwszego dnia w Abbey Road widok uczniów z Sunnybank wzbudzał we mnie jak najgorsze uczucia. Chodzili w tanich, dresowych zielonych bluzach z logo szkoły nadrukowanym na piersiach, nosili książki w nylonowych plecakach, palili papierosy, a dziewczyny miały to­ny lakieru na głowie. Oni mnie znienawidzą na dzień dobry. Tylko raz rzucą na mnie okiem i natychmiast mnie znienawidzą - za mój niski wzrost, za moją chuderlawość i zamiłowanie do odrabiania prac domo­wych. To nie ulegało najmniejszej wątpliwości - Sunnybank Park pożre mnie żywcem.

-              Dlaczego? Dlaczego akurat Sunnybank? Dlaczego mam iść właśnie tam?

Ojciec jednak pozostawał niewzruszony.

-              Nie bądź mazgajem. Sunnybank to szkoła jak każda inna. Wszyst­kie cholerne szkoły są w gruncie rzeczy takie same.

O nie. Nawet wtedy, we wczesnym dzieciństwie, nie ulegało dla mnie wątpliwości, że to najzwyklejsze kłamstwo. Świadomość tego faktu po­budziła moją ciekawość, a jednocześnie gniew. I teraz, gdy wiosna nad­ciągała nad martwe pola, a na tarninowych żywopłotach pojawiały się białe pączki kwiatów,

tablica z napisem OBCYM WSTĘP SUROWO WZBRONIONY - wymalowanym pracowicie przez mojego ojca - za­częła mnie intrygować jak nigdy dotąd. Jakie sankcje? I jaka granica? A przede wszystkim: Co się stanie, gdy jednak ją przekroczę?

W pobliżu nie było żadnego ogrodzenia - żadnej widocznej bariery. Jedynie droga, tarninowy żywopłot na poboczach, a kilka jardów* dalej, po lewej - tablica. Stała tam arogancka, wyniosła, pewna swego autoryte­tu. Tuż za nią - przynajmniej w mojej wyobraźni - rozciągało się niezba­dane, niebezpieczne terytorium. Tam mogły czyhać na mnie najprzeróż­niejsze pułapki - miny, wilcze doły, uzbrojeni strażnicy, ukryte kamery.

* jard = 0,91 m (przyp. red.).

Na oko teren wyglądał niegroźnie: nie różnił się niczym od położo­nych obok. Ale przeczyła temu tablica. Za nią rozciągała się strefa PO­RZĄDKU nieznoszącego chaosu. Królestwo autorytetów. Każde naru­szenie owego porządku groziło karami tak srogimi, że aż strach było je sobie wyobrazić. To jedno nie ulegało dla mnie wątpliwości. Fakt, że owe kary pozostawały w sferze tajemnicy, nigdzie nie zostały wymienione, tyl­ko potęgował atmosferę grozy.

Z początku moje eksploracje ograniczały się do siedzenia na ziemi i obserwowania zakazanego terytorium. Pokrzepiająco działała myśl, że przynajmniej tam porządek jest świętą regułą. Przed Sunnybank Park często zajeżdżały policyjne radiowozy. Ściany szkolnych budynków zna­czyły niezliczone graffiti, a wyrostki z Sunnybank często obrzucały ka­mieniami przejeżdżające ulicą samochody i wyzywały nauczycieli wycho­dzących ze szkoły, a nad parkingiem dla personelu kłębiły się zwoje drutu kolczastego.

Kiedyś, na moich oczach, pięciu uczniów z Sunnybank dorwało któ­regoś ze swoich kolegów - chłopaka parę lat ode mnie starszego, ubra­nego porządniej niż większość dzieciaków z tej okropnej szkoły. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że nieźle mu przyłożą - chłopak niósł pod pachą książki z biblioteki. A przecież ogólnie wiadomo, że miłośni­cy literatury są zawsze zwierzyną łowną w miejscach takich jak Sunny­bank.

Święty Oswald to zupełnie inny świat. Świat bez graffiti, bez śmieci, bez aktów wandalizmu - najgorsze, co się mogło tu zdarzyć, to przypad­kowo wybita szyba. Tablica o tym zapewniała, i nagle ogarnęło mnie przemożne przekonanie, że to właśnie do takiego świata ja w rzeczywi­stości przynależę. Do miejsca, gdzie można śmiało posadzić młode drzewka, bo nikt za chwilę bestialsko nie wyrwie ich z korzeniami, gdzie nikogo nie porzuca się krwawiącego na ulicy, gdzie co rusz nie musi zja­wiać się policja i gdzie nie ma obwieszczeń nakazujących uczniom pozostawianie noży w domu. Świata Świętego Oswalda strzegli surowi wykła­dowcy w staromodnych czarnych togach; gburowaci portierzy w rodzaju mojego ojca; oraz smukli, wysocy prefekci. Tutaj ktoś, kto pilnie odra­biał lekcje, nie był kujonem, fiutem czy ciotą. Tutaj było bezpiecznie. Tu­taj czekała na mnie szczęśliwa przystań.

Moje sesje pod tablicą zawsze odbywały się w samotności - nikt inny nigdy nie zapuszczał się tak daleko. Co prawda ptaki wyprawiały się śmiało w głąb zakazanego lądu i nigdy nic im się nie stało. Pewnego dnia spod żywopłotu wylazł spasiony kocur, usiadł, wbił we mnie ślepia, po czym spokojnie zaczął lizać łapę. Jemu też nic się nie stało.

Najpierw starczyło mi odwagi, żeby przekroczyć linię wyznaczaną cie­niem tablicy, w kilka dni później - by usiąść pomiędzy słupkami, na któ­rych była umocowana. Mój własny cień znalazł się na zakazanej ziemi. Mój cień wdarł się do innego świata.

Przez jakiś czas to mi wystarczało. Wkrótce jednak pokusa wzięła gó­rę - było we mnie zbyt wiele z buntownika, by zadowolić się tak czysto technicznym złamaniem reguł. Zaczęło się nieśmiało - od przydeptywania stopą trawy po drugiej stronie, wzbudzającego we mnie rozkoszny dreszcz, niczym u dzieciaka pierwszy raz próbującego wejść do oceanu. Ogarniało mnie przekonanie, że oto zanurzam się w obcym mi żywiole, gdzie wszystko - ale to wszystko - może się zdarzyć.

Na razie jednak nic się nie wydarzyło.

Kolejny krok. I nadal nic. Tablica majaczyła nade mną niczym po­twór z nocnego horroru, ale pozostawała nieruchoma i lodowato wy­niosła, jakby głęboko oburzona bezceremonialnym złamaniem zasad. Jej znieruchomienie było moją szansą i nie wiedzieć kiedy nogi same mnie poniosły poprzez smagane wiatrem pole ku wysokiemu żywopło­towi. Gdyby ktoś teraz na mnie popatrzył, ujrzałby schylonego nisko, pędzącego galopem dzieciaka, szykującego się do niespodziewanego ataku. Nareszcie żywopłot i jego cień, w którym można się skryć. Strach wysysał mi oddech z piersi. Granica została pogwałcona. Teraz na pewno po mnie przyjdą.

Zaledwie parę metrów dalej w żywopłocie była niewielka wyrwa. Dzięki niej może jakoś przetrwam. Udało mi się do niej dopełznąć i wcis­nąć w wąską przestrzeń. Mogą nadejść z każdej strony, podchodzić mnie z kilku kierunków naraz. W takim wypadku jedynym ratunkiem byłaby ucieczka. Doświadczenie mnie nauczyło, że po jakimś czasie dorośli za­pominają, czym się ich wkurzyło. Więc jeżeli uda mi się szybko zwiać, to może nawet uniknę strasznej kary.

Czas mijał. Ściskanie w gardle powoli zanikało. Tętno zwalniało i zbliżało się do normy. Zaczęło do mnie docierać, gdzie się znajduję i ze bardzo mi niewygodnie. W plecy wbijały mi się ostre ciernie. Dobiegał mnie zapach potu, świeżej gleby i kwaskowy aromat tarniny. Gdzieś w pobliżu rozległ się świergot ptaka, a z oddali dochodziło dudnienie ko­siarki - lekko senne, przypominające brzęczenie owadów w trawie. I to wszystko. W pierwszej chwili ogarnął mnie błogostan - za złamanie za­kazu nie spotkała mnie żadna kara - który jednak wkrótce przeszedł w niezadowolenie, a potem w niemile łaskoczącą złość.

Gdzie są kamery? Gdzie miny? Gdzie strażnicy? Gdzie ten PORZĄ­DEK tak dumny, że aż zasługujący na wielkie litery na tablicy? A przede wszystkim - gdzie jest mój ojciec?

Może udało mi się zbyt dobrze zakamuflować - może muszę wstać i wyjść z cienia żywopłotu? Słońce uderzyło mnie ostro w twarz, niemal oślepiło. Osłaniając ręką oczy, eksplorator ruszył przed siebie.

Teraz już z pewnością nadejdą - nadejdą siły pilnujące PORZĄDKU, strzegące autorytetów. Jednak sekundy przechodziły w minuty i nadal nic się nie działo. Nikt się nie pojawił - ani nauczyciel, ani prefekt, ani na­wet portier.

Wówczas ogarnęła mnie panika - irracjonalny strach, który kazał mi wybiec na środek pola i wymachiwać rękami na podobieństwo rozbitka z bezludnej wyspy, usiłującego zwrócić uwagę przelatującego samolotu. Czy nikogo to nie obchodzi, że ktoś wtargnął na uświęcony teren? Prze­cież jestem tu intruzem. Czy nikt mnie nie widział?

-              Tutaj! - w moim histerycznym wrzasku pobrzmiewało oburzenie. - Jestem tutaj! Tutaj! Tutaj!

Nic. Ani śladu żywej duszy. Nie rozległo się choćby ujadanie psa ani dalekie wycie syreny ostrzegawczej. I wtedy do mnie dotarło, że to wszystko jest jednym wielkim kłamstwem. Kolosalną blagą. Wezbrał we mnie bunt i ogarnęła mnie piekąca furia - furia nabrzmiewająca jak bo­lący wrzód. Ta słynna granica to jedynie krecha wyrysowana na piasku, wyzwanie dla ludzkiej odwagi. Mnie starczyło śmiałości, by ją przekro­czyć. By zbuntować się przeciwko PORZĄDKOWI.

Ale jednocześnie gdzieś czaiło się przeświadczenie, że ten wspaniały świat mnie oszukał - oszukał tak samo, jak zawsze oszukiwał dzieci świat dorosłych, świat ich gróźb i zapewnień, które obiecywały tak wiele, a przynosiły tak żałośnie mało.

Oni kłamią, dzieciaku. W głowie odezwał się bełkotliwy od nadmiaru piwa głos ojca. Obiecują ci gwiazdkę z nieba, ale w gruncie rzeczy wszy­scy są tacy sami. Kłamią.

-              Nie! Nieprawda! Nie zawsze...

W takim razie ruszaj naprzód. No już, ruszaj przed siebie. Zobacz, jak daleko zdołasz zajść, dzieciaku.

A więc dzieciak ruszył - wzdłuż żywopłotu, w górę niewielkiego wzniesienia, aż do samotnej kępy drzew. Tam znajdowała się kolejna ta­blica: OBCYM WSTĘP SUROWO WZBRONIONY. Ale teraz już ta groźba nie zmusiła mnie do zwolnienia kroku.

Tymczasem za kępą drzew czekała mnie niespodzianka. Zgodnie z moim wyobrażeniem miała się tam znajdować droga, linia kolejowa, może rzeka - coś jasno wskazującego, że poza Świętym Oswaldem istnie­je jeszcze inny świat. Tymczasem wszystko, co udało mi się ogarnąć wzrokiem, należało do świata Świętego Oswalda: pagórek, zagajnik, kor­ty tenisowe, boisko do krykieta, słodko pachnące trawniki i wielkie poła­cie łąk rozciągające się poniżej.

Zza drzew wyłonili się również ludzie - całe rzesze chłopców. Chłop­ców w różnym wieku - niektórzy byli niewiele starsi ode mnie, niektórzy budzili już grozę swoją dorosłością. Część z nich miała na sobie białe stroje do krykieta, część - szorty i podkoszulki z nadrukowanymi nume­rami. W oddali, na pełnej piachu skoczni, jakaś grupa ćwiczyła skok w dal. A w tle, wyraźnie odcinający się od błękitu nieba, stał wielki bu­dynek z kamienia pokrytego patyną czasu, z rzędami łukowatych okien odbijających promienie słońca, z długim, łupkowym dachem upstrzonym świetlikami, z wysoką wieżą zwieńczoną miedzianym wiatrowskazem, z przybudówkami, z kaplicą i szerokimi schodami opadającymi wdzięcz­nie ku trawnikom, drzewom, rabatom kwiatowym oraz wyasfaltowanym dziedzińcom oddzielonym od siebie wysoko wysklepionymi podcieniami.

Tutaj też było pełno chłopców. Niektórzy siedzieli na schodach. Inni, pogrążeni w rozmowie, stali pod drzewami. Część z nich była ubrana w stosowne stroje sportowe, większość - w szare spodnie i granatowe ma­rynarki. Odgłosy, jakie wydawali - które dopiero po dłuższej chwili do­tarły do mojej świadomości - zdawały mi się trzepotem skrzydeł jakichś fantastycznych, egzotycznych ptaków.

Nie ulegało wątpliwości, że należymy do różnych ras. Ich wyzłacały nie tylko promienie słońca i odbity blask cudownej budowli, ale coś zdecydowanie mniej uchwytnego - jakaś gładka pewność siebie, we­wnętrzne lśnienie.

Później udało mi się oczywiście przejrzeć ten świat - zorientować się, że dostojna fasada skrywa gnicie i rozkład. Ale pierwsze zetknięcie ze Świętym Oswaldem było niczym dostąpienie łaski. Oto przede mną Xa­nadu, Asgard i Babilon w jednym. To tu, na rozległych, trawiastych prze­strzeniach wylegują się i swawolą bogowie.

W tym momencie uderzyła mnie również świadomość, że owa granica nie jest jednak zwykłą krechą na piasku. To bariera, której nie sposób sforsować dzięki szaleńczej odwadze czy pobożnym życzeniom. Nagle oblał mnie palący wstyd, bo dotarło do mnie, że mam na sobie brudne dżinsy i znoszone tenisówki i że moja twarz jest blada i chuda, a włosy -cienkie i bez życia. Poczucie, że oto dokonuję wielkiego, śmiałego odkry­cia, natychmiast mnie opuściło. Ja, zwykły szary człowiek, nie mam prawa przebywać w tym miejscu. Ta świadomość zredukowała mnie do wymiarów stworzenia niskiego i pospolitego - szpiega, ciury, małego brudnego podglądacza o wygłodniałych oczach

i lepkich palcach. I nie uchroni mnie już tarcza niewidzialności. Tak zawsze będą mnie postrze­gać. Ponieważ tym właśnie jestem. Dzieciakiem z Sunnybank.

Widzicie, to zaczęło się właśnie wtedy. Bo Święty Oswald wyzwala w ludziach najgorsze instynkty. Ogarnęła mnie piekąca furia. Furia roz­rastająca się niczym bolesny wrzód. I j...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin