Karol May - Cykl-W krainie Srebrnego Lwa (2) W lochach Babilonu.doc

(1517 KB) Pobierz
Karol May

 

 

 

Karol May

 

W lochach Babilonu


Pan i sługa

Bagdad!

Ile wspaniałych wizji budzi ta nazwa w duszy człowieka, który nie zna ani Bagdadu, ani jego stosunków, a wyobraża sobie słynne miasto jedynie na podstawie bajek z tysiąca i jednej nocy. Ludzie Wschodu nazywają Kair Bauwaabe esz Szark-wrota Wschodu, a Bagdad Nefs esz Szark - Dusza Wschodu. Określenie to było może słuszne przed laty, ale dziś straciło podstawy. Bagdad dzieli los wielu swych sio-strzyc, których sława i piękność należą do przeszłości. Nawet na to, co udało się uratować z dawnych czasów, należy patrzeć z daleka, z bliska bowiem wydaje się odrażające.

Dumna stolica kalifów, która była niegdyś ośrodkiem ruchu maho-metafiskiego, straciła, mówiąc słowami poety perskiego: „piękność twarzy, czerwiefi policzków, blask oczu, gibkość postaci i wdzięk linii”. Kiedyś otaczałją istny raj, dziś wznosi się wśród równiny, którą można porównywa~ do wszystkiego, z wyjątkiem niebiańskiego ogro-du. ‘liiż dokoła miasta jest trochę zieleni, ale o kilka kroków dalej rozpościera się kraj głuchy i wymarły. Przepływa przezeń Tygrys; nad rzeką wznosi się most długości jakichś dwustu metrów. Ruiny starego miasta i murów leżą po zachodniej stronie rzeki. Nowa i większa S część miasta mieści się na wschodnim brzegu. Trzeba przyznać, że dziś jeszcze miasto od strony rzeki wywiera niezłe wrażeńie; wystarczy jednak wejść w ulicę, a złudzenie pryska. Rozpadły się mury, otacza-jące miasto; po świetnych budowlach kalifów pozostały mizerne szczątki. Wszystkie okna murowanych domów wychodzą na podwó-rze; w krzywych, wąskich niebrukowanych ulicach widać tylko gołe ściany i wąskie zaryglowane drzwi. Najbardziej godne zwiedzenia są bazary; tworzą długie, sklepione krużganki, w których kupić można wszystko, co produkuje Wschód.

Latem jest tak gorąco, że mieszkańcy w dzień siedzą w chłodnych sardaubach, piwnicach, w nocy zaś sypiają na płaskich dachach do-mostw. Podczas stosunkowo chłodnej zimy, członkowie rodzin zbie-rają się dokała mangalu, kominka. Piece nie istnieją w ogóle.  Bagdad został założony przez A1 Mansura, drugiego kalifa Abba-sydów. Za czasów Haruna ar-Raszida miasto się powiększyło; zbudo-wano pierwszy most. A1 Monstasir ufundował Akademię Chemii i Medycyny, która kiedyś była wzorem dla wszystkich szkół mahome-tańskich; od szeregu lat stała się jednak punktem zbornym dla kara-wan. Jeszcze gorszy los spotkał miasto. Zburzył je chan mongolski Hulagu. Następców jego przepędził Timur, który zdobył Bagdad i zrównał z ziemią. Dla uczczenia zwycięstwa wzniósł szereg wież, używa;ąc jako fundamentów stu tysięcy głów pomordowanych miesz-kańców. Po latach zdobyli Bagdad Osmanowie. Później miasto prze-szło w ręce szacha perskiego Ismaela. Od czasu zwycięstwa sułtana Murada IV miasto znajduje się pod panowaniem tureckim.  Z wspaniałych czasów Haruna ar-Raszida nie pozostało niemal nic, z wyjątkiem pomnika żony jego Zobeidy, stojącego samotnie na wzgórzu na prawym brzegu rzeki. Niesłusznie nazwano ar-Raszida sprawiedliwym. Dziewięć razy pielgrzymował pieszo do Mekki, ale nie należy zapominać, że ułatwiał sobie te podrbże, każąc wyścielać całą drogę miękkimi dywanami i wznosząc na każdym postoju góspo-dę. Kupował poetów, opiewających sławę jego imienia, był jednak 6 znienawidzony przez poddanych. Nienawiść wzmogła się z chwilą, gdy własną siostrę, imieniem Abbasah, kazał wraz z dwojgiem dzieci zamurować żywcem. Ar-Raszid zdawał sobie sprawę z tej nienawiści.  Bał się jej do tego stopnia, że z początku przeniósł swą rezydencję do Rakki nad górnym Eufratem, potem zaś przesiedlił się na płasko wzgórze północnej Persji, gdzie go też pogrzebano w miejscowości Chorasan. Syn jego Mamum lubił się również popisywać bogactwami.  Na uroszystości jego zaślubin z Buran, córką wezyra Hassana Ibn Sahr, wweselnych salach płonęły tysiące świec z ambry, a setkom gości rozdzielono kule z piżma i ambry, zawierające kwity na drogie kamie-nie, domy i posiadłości ziemskie. Wspomnienia tych czasów żyją jedynie w ustach hakawatów, oficjalnych gawędziarzy. Powodem upadku miasta był długi spór między wyznawcami Alego a jego prze-ciwnikami, który rozbił świat mahometafiski na dwa wrogie, dziś jeszcze walczące ze sobą obozy sunnitów i szyitów.  Przybywszy do Bagdadu okazaliśmy na komorze celnej nasze pa-piery. Przed udaniem się w dalszą drogę, postanowiliśmy odwiedzić miejsce, w którym niegdyś, podczas ostatniej bytności leżeliśmy po-waleni zarazą. Trzeba było przede wszystkim pomyśleć o wyszukaniu mieszkania w mieście. W miejscu postoju karawan nie chciałem się zatrzymywać ze względu na brud i pluskwy; Halef uważał również, że będziemy jeszcze mieli dosyć sposobności do zapoznania się z „wdzię-kiem i czarem tych czworonożnych przyjaciół”. Europejczycy starają się zwykle korzystać w Bagdadzie z gościnności urzędników, przyby-łych z Europy. Uważam, że nie jest to wskazane. Komu nie chodzi jedynie o powierzchowne poznanie kraju i narodu, kto ma zamiar zapoznać się z wszystkim gruntownie, ten musi zbliżyć się do miesz-kaficów, musi żyć ich życiem. Dlatego unikałem i unikam podczas mych podróży wielkich, wydeptanych szlaków, odrzucam balast euro-pejskich nawyków i nie szukam Europejczyków. Wymaga to wielu wysiłków, znajomości języków, gruntownego przygotowania, rezyg-nacji z wygód, jako też pewnej dozy odwagi. Można wtedy jednak 7 osiągnąć szereg korzyści, nie dostępnych na szerokim, wygodnym szlaku. Złożenie wizyty paszy lub tutejszemu konsulowi załatwiłoby na miejscu sprawę mieszkania, gdyż imię Kara Ben Nemzi było dobrze znane w tutejszych sferach wojskowych i urzędniczych. Nie chciałem się jednak uzależniać od grzeczności innych i postanowiłem sam znaleźć odpowiednie lokum dla nas i dla naszych koni. Nic więc dziwnego, że przy tej okazji przypomniałem sobie Polaka, oryginała, u któregośmy swego czasu mieszkali. Wątpiłem, czy jeszcze żyje, a jeżeli tak, czy mieszka nadal w Bagdadzie i w tym samym domu, co przedtem.

Nie tylko ja przypomniałem sobie naszego miłego uprzejmego gospodarza. Gdyśmy sprowadzili konie z kelleku na brzeg, Halef rzekł:

- Tratwa nie przedstawia dla nas obecnie żadnej wartości. Nikt jej nie kupi. Najlepiej będzie tratwę zostawić tutaj; niech ją sobie bierze, kto chce. Dokąd zwrócimy się teraz, sidi?

- Chciałem spytać cię o to samo.

- Przyszła mi pewna myśl do głowy. Mam nadzieję, że ci się to spodoba. Pamiętasz, u kogośmy wtedy mieszkali?

- Oczywiście.

- Może by się tam zwrócić?

- Myślałem o ty samym. Cieszyłbym się bardzo, gdybyśmy odnaleźli tego człowieka.

- I jego sługę, którego był niewolnikiem - roześmiał się Halef.

Oczywiście pamiętałem grubasa - służącego, który w oryginalny sposób pełnił swą powinnoś~. Przypuszczałem, że nie żyje, gdyż już wtedy wykazywał z nadmiaru tuszy skłonności do apopleksji. Mieli-śmy dużo wolnego czasu, więc można było na wszelki wypadek odszu-kać dom, w którym kiedyś mieszkał Polak ze swym sługą i dowiedzieć się, kto go zamieszkuje obecnie. Dosiedliśmy więc koni i ruszyliśmy w kierunku domostwa. Stało w palmowym ogrodzie, w południowej części miasta. Mimo upływu lat, odnaleźliśmy je bez trudu. Tym g razem nie zatrzymaliśmy się przed wąską furtką, lecz przed bramą, mieszczącą się po drugiej stronie ogrodu. Zsiadłszy z koni, zaczęliśmy dobijać się do bramy. Po długim oczekiwaniu rozległy się powolne, ociężałe kroki. W bramie, którą po chwili otworzono znajdował się małyotwór. Przez ten otwór ujrzeliśmy długi, ostry, ostrzejszyjeszcze niż dawniej, nos i starą bladą twarz. Spod wielkich okrągłych okula-rów spojrzała na nas para wyblakłych oczu. Padło pytanie, wypowie-dziane cienkim, drżącym głosem:

- Czego tu chcecie?

Poznałem go od razu. To nasz były gospodarz, oficer turecki, polskiego pochodzenia. Nie nosił wtedy okularów. Od tego czasu bardzo się postarzał. Nie poznał mnie z pewnością, a ponieważ zapytał po arabsku, odpowiedziałem w tym samym języku:

- Mieszkasz sam w tym domu?

- Po co ci ta wiadomość potrzebna? - zapytał.

- Bo chciałbym tu zamieszkać.

- Nie mam miejsca dla obcych ludzi.

- Zapłacimy.

- Nie mam zamiaru wynajmować mieszkania. Widzę zresztą, że macie konie dla których nie ma u mnie pomieszczenia.

- W takim podwórzu? Pod dachem zmieszczą się więcej niż dwa konie.

- Do licha! Znasz to podwórze? W takim razie tym bardziej nie należy ci ufać.

Chciał zasłonić otwór. Wziąłem go za rękę i rzekłem:

- Możesz nam ufać. Jesteśmy uczciwi ludzie. Przynosimy ci po-zdrowienia.

- Pozdrowienia? Od kogo?

- Czy nie pamiętasz, że kiedyś mieszkał u ciebie pewien perski książe z dwiema żonami i orszakiem służby.

- Owszem - odparł pośpiesznie. - Był też pewien effendi z Niemiec wraz z towarzyszem Arabem.  9

- Ten effendi zwał się Kara Ben Nemzi?

- Tak. Znasz go?

- Znam i przynoszę od niego pozdrowienia.

- Żyje jeszcze? Bawił u mnie niedługo, ale polubiłem go bardzó.

Powiedz, gdzie teraz przebywa i jak mu się powodzi!

- Czy nie będzie lepiej, jeśli ci odpowiem w mieszkaniu?

- Oczywiście! Wejdźcie więc do ogrodu. Otworzę bramę.

Prawdopodobnie mieszcząca się po przeciwnej stronie furtka była częściej używana, niż brama. Musiał natężyć wszystkie siły słabych drżących rąk, aby przekręcić klucz w zamku. Gdy mu się to wreszcie udało, skrzydło bramy nie chciało ustąpić, więc musiałem je pchnąe.  Brama się wreszcie otworzyła. Ujrzeliśmy starca w tych samych co dawniej olbrzymich pantoflach i w wystrzępionym znoszonym kafta-nie. Zasunąwszy bramę, zaryglowałem ją i wręczyłem mu klucz.

- Chodźcie na podwórze! - rzekł i podreptał na swych cienkich nogach przez ogród w kierunku żłobów. Umieściwszy przy nich konie, udaliśmy się do sieni, z której prowadziły znane nam z dawnych czasów schody. Otworzył drzwi, mieszczące się po prawej stronie.  Weszliśmy do biblioteki, która wyglądała tak samo jak przed laty.  Wezwawszy nas do zajęcia miejsca na kanapie, klasnął w dłonie wschodnim zwyczajem. Czekałem z natężaniem, kto się zjawi na to wezwanie. Oczyma duszy ujrzałem potwornie grubego Ganimeda, który wypijał wino swego pana i wodą napełniał jego flachy. Gospo-darz musiał jeszcze kilka razy klasnąć w dłonie. Wreszcie, kiedym mu zawtórował otworzyły się drzwi i ujrzałem w nich ... Tak to był sługa we własnej osobie! Utył tylko niewiarygodnie. Policzki zwisały jal~ worki, pod oczami widniały krwią nabiegłe fałdy, tak że źrenic prawie-nie było widaE.

Podbródek okalający twarz, ważył na oko nie mniej, niż spore‘ prosię. Głowę okrywał fez usiany tłustymi plamami, z których po,.  wygotowaniu zebrałby się niechybnie funt baraniego łoj~u. Jedynyns~ ubiorem tej żywej beczki był podarty kaftan. Spod materii rysowały^ 10 się słoniowate ramiona i łapy. A brzuch? Biada! A nogi? Tkwiły te nogi w pantoflach podobnych do czółen. Ruchów, które wykonywał, nie można było nazwać chodem, raczej sztywnym przepychaniu się naprzód. Pot spływał mu z czoła, choć jedyną pracą, jaką wykonał było otwarcie najwyżej dwojga drzwi. Nic dziwnego, że sam gospodarz musiał nam otworzyć bramę. Grubas był jednak miłym, sympatycz-nym poczciwcem. Spytał przyjaznym, na pół poufałym, na pół uniżo-nym tonem:

- Czego chcesz, effendi! Znowu klaskałeś na mnie. Czy dasz mi kiedyć spokój? Rozkazuj jednak; spełnię, co karzesz.

- Kawy i tytoniu - brzmiała odpowiedź pana. - Widzisz prze-cież, mam gości.

- Kawy? Allah, Allah! - westchnął grubas, łypiąc oczyma.

- Czego stękasz? Ruszaj się! Istnieje przecież zwyczaj częstowa-nia gości kawą.

- Wiem o tym, effendi. Zwyczaj zwyczajem, ale trzeba mieć...  kawę!

- Przecież przedwczoraj wziąłeś ode mnie sześć piastrów na ku-pno kawy.

-Tak i przysięgam ci na wszystkich proroków i kalifów, żem kupił, co poleciłeś.

- Gdzież się ta kawa podziała?

- Wyszła.

- Wyszła? Przecież ze względu na stan mego wzroku nie wypiłem ani jednego łyku?

- Nie gniewaj się, effendi! Jestem niewinny, ale ja właśnie ze względu na stan mego wzroku muszę pić kawę; chodzi mi o doskona-lenie wzroku, bym ci mógł służyć sumiennie i wiernie.

- Sześć piastrów w ciągu dwóch dni?

- C6ż można dostać za sześć piastrów? Idąc po kawę, muszę dwa razy wstąpić do kawiarni, aby się pokrzepić. W drodze powrotnej to samo. W rezultacie, na kupno kawy pozostają tylko dwa piastry. Cóż można za to otrzymać? Widzisz, effendi, jestem niewinny!

- A jednak muszę swych gości poczęstować kawą!

- Tak, musisz. Daj mi więc sześć piastrów.

-O jazik! O biada! Jeżeli cię poślę, wstąpisz znowu cztery razy do kawiarni i wrócisz dopiero wieczorem z zakupem za dwa piastry.  Tracę głowę; nie wiem, co począć.

Ponieważ słowa te wypowiedziane były częściowo do służącego, częściowo do mnie, odrzekłem pojednawczo:

- Nie martw się, effendi! Zaopatrzyliśmy się w dostateczny zapas kawy; pozostało n.am jeszcze nieco w kulbakach. Towarzysz mój zejdzie na podwórze i przyniesie trochę kawy.

- Dzięki ci, panie! Zdejmujesz mi kamiefi z serca i ratujesz od hafiby, że nie mogłem swych gości poczestować brunatnym trunkiem gościnności. Za to będziesz mógł wypalić ze mną nieco najlepszego tytoniu, jaki mamy w Bagdadzie. Przynieś żywo tszibuki!  Grubas, do którego słowa te zostały wypowiedziane, łypnął znowu oczami i zawołał żałośnie:

-Tszibuki?Allah’lAllah! O tytoniu, tytoniu!

- Nie jęcz, zwijaj się!

- Proszę cię, effendi, zbierz zmysły! Po co mam się śpieszyć, jeżeli i tak nic nie poradzę. Tytoniu nie ma.

- Nie ma...? To niemożliwe! Jakże to? Przecież nie paliłem przez cały ostatni tydziefi!

- Ja również nie paliłem, effendi.

- Wszak przedwczoraj, gdyś chodził po kawę, miałeś także przy-nieść tytoniu. Dałem ci dziesięć piastrów.

- To prawda, otrzymałem dziesięć piastrów.

- No więc, gdzież jest tytofi?

- O tytoniu! Allahi, Wallahi, Tallahi!

- Gadaj! Muszę poczęstować mych go~ci tszibukiem.

- Racja, effendi, musisz! Proszę więc o dziesięć piastrów, a zała-twię sprawę.  12

- Jeszcześ nie kupił tytoniu?

- Nie.

- A gdzie pieniądze, które ci dałem?

- Effendi, wiesz dobrze, że palę rzadko, gdyż porcja naszul~ tabaki, jest mi milsza od fajki duchan, tytoniu. Ale byłem winien sprzedawcy tytoniu dziesięć piastrów za tabakę. Nalegał, groził, więc mu wreszcie spłaciłem dług.

- Tak? Zamiast nabić mi tszibuki, użyłeś tych pieniędzy dla swego nosa!

- Effendi, nie gniewaj się, pomyśl chwilę, a zrozumiesz, że jestem niewinny! Czyż mogłem dopuścić, aby sprzedawca tytoniu opowiadał po kawiarniach, że służący tak dostojnego pana, jak ty, nie jest w stanie płacić swych długów? Czy można było dopuścić, abyś się z tego powodu musiał rumienić przed ludźmi? Jeżeli przywołasz wszystkie siły swej mądrości, powiedzą ci one, że nie myślałem o szczęściu swego nosa, lecz jedynie o tym, aby opinia twoja nie została narażona na szwank. Jestem przekonany, że nie wątpisz już o mojej niewinności!  Spasione niewiniątko spojrzało na swego pana z takim wyrzutem, a pan obrzucił je tak bezradnym spojrzeniem, żem rzekł:

- Nie martw się o tytofi, effendi! Pod tym względem jestem również zaopatrzony. Twój służący... jakże mu na imię?

- Kepek.

- A więc niechże ten twój Kepek przyniesie tszibuki, a towarzysz mój pójdzie tymczasem po kawę i tytofi.

-Jakżeś łaskawy, o panie! ‘I~lko dzięki twojej uprzejmościjestem w stanie spełnić wobec was obowiązki pana domu.  Halef oddalił się, Kepek pozostał. Wzruszywszy kilka razy grubymi ramionami, opuścił dolną wargę i ukazał nam spod niej ostatni ze swych trzydziestu dwóch zębów.

- Czego chcesz jeszcze? - zapytał gospodarz.

- Mówisz o tszibukach, effendi, a zapominasz, że mamy tylko jeden i palimy z niego do spółki.  13

- Były przecież dwa!

- To dawne czasy. Jednego wszak używałem do rozdmuchiwania ognia w kominku, więc z czasem nieco się przypalił.

- Czy tszibuk powinien służyć za miech kowalski?

- Nie. Na dowód jednak swej niewinności muszę ci przypomnieć, że nie mogę się schylać; a tszibuk nie odczuwa żadnych bólów, gdy go trzymam nad ogniem. Zrozumiesz to chyba, effendi!

- Idź więc i przynieś fajkę!

Mogę chyba nie podkreślać, że ten stosunek między panem a służącym bawił mnie szczerze. Pobłażliwość pana musiała mieć pod-stawę. Przypomniałem sobie słowa gospodarza, wypowiedziane pod-czas naszej pierwszej bytności: shxżył u mnie, kiedy jeszcze byłem oficerem. Może opowiem wam kiedyś, dlaczego tak pobłażam temu człowiekowi. Wyświadczył mi wielkie usługi.

Kepek znaczy „koniczyna”. Doskonałe określenie! Przecież istnieją stworzenia, które się tuczy kepekiem. Przypomniałem sobie słowa, które kiedyś wypowiedział effendi: Sam wszystko zjada i wypija, a ja dostaję resztę. Nic więc dziwnego, że pan w przeciwieństwie do sługi był chudy, jak szczapa.

Zjawił się wreszcie Halef z kawą i tytoniem. Przyniósł również nasze fajki, wybawiając gospodarza z ostatniego kłopotu, gdyż w przeciwnym razie musielibyśmy wszyscy trzej palić z jednego tszibuka.  Po jakimś czasie zjawiła się znowu „koniczyna”. Sapiąc, jak miech kowalski, wręczył swemu panu fajkę. Dokonawszy tego ciężkiego dzieła, grubas ulotnił się, przymykając drzwi. Byłem przekonany, że stanął pod nimi, nie chcąc się przemęczać na wypadek, gdyby się panu zachciało znowu klasnąć w dłonie. Cóż się stało z kawą? Widocznie o niej zapomniał, wsunąwszy pod olbrzymi kaftan woreczek z ziarnami, przyniesionymi przez Halefa.

Nabiwszy tszibuki tytoniem i zapaliwszy je, były oficer rzekł:

- A więc przynosicie mi pozdrowienie od perskiego księcia, któ-rego zowią Hassan Ardszir mirza. Był to wielki, bogaty pan; może 14 należał nawet do rodziny szachinszacha.

Gruby Kepek wysunął głowę i rzekł:

- Tak, musiał to być wielki pan; wyjeżdżając, dał mi jako bakszysz trzy złote tumany.

Gospodarz, nie skarciwszy go ani jednym słowem, ciągnął dalej:

- Pewne powody skłaniają mnie do odmawiania gościny Persom.

Ale przed tym człowiekiem otworzyłem podwoje swego domu, ponie-waż sprowadził go Kara Ben Nemzi, którego polubiłem od pierwsze-go wejrzenia.

Grubas wsunął znowu głowę i zawołał:

- Mnie również bardzo się podobał, ponieważ dał mi bakszysz w wysoko~ci dwóch złotych tumanów.

Mówił prawdę. Opłaciła mu się wtedy gościnność, ponieważ Has-san Ardszir mirza obdarowywał wszystkich niezwykle hojnie.  Spasiona twarz zniknęła znów za drzwiami, a gospodarz ciągnął dalej:

- Dziwnym człowiekiem był też ów Anglik, Dawid Lindsay, który ustawicznie rozprawiał o wykopaliskach. Musiał być jednak niezwy-kle bogaty; słyszałem, że kupił cały ogromny majątek księcia.

W drzwiach zjawiła się znowu głowa Kepeka:

- Tak, był bardzo bogaty. Jako bakszysz zostawił mi złotego lira inglizi, za którego zapłacono mi sto dwadzieścia piastrów.

- A więc razem otrzymałeś trzysta sześćdziesiąt piastrów bakszy-szu. Czyś je dotychczas zachował? - zapytał pan.

- Nie.

- Gdzież są?

- Wyszły, ulotniły się z aromatem tabaki.

- Tyle pieniędzy na tabakę?

- Nie gniewaj się, effendi, nie wzruszaj się bez powodu! Jeżeli policzysz, ile czasu upłynęło od tej chwili, zrozumiesz, że jestem niewinny.

Po tych słowach znowu skrył głowę.

Halef, nie mogąc się opanowa~, zapytał gospodarza:

- Czy nigdy nie słyszałeś o tych, którzy u ciebie mieszkali?

- O Persach i o Angliku nic; o tamtych dwóch trochę. Żyję bardzo samotnie, rzadko opuszczam ten dom. Kepek jednak, wychodząc po zakupy, wstępuje do czterech kawiarni, o których niedawno opowia-dał. Bywalcy kawiarniani opowiadają tam sobie cuda o dawnych czasach. Gawędzą też często o wielkich wodzach i bohaterach. Toczą się również rozmowy na bieżące tematy, zwłaszcza jeżeli chodzi o sprawy, rozgrywające się w naszej okolicy. Kepek słyszał kilkakrotnie opowiadania o emirze i jego towarzyszu Arabie. Są to niezrównani strzelcy i najsławniejsi wojownicy, jak długa i szeroka Mezopotamia.  Przed ich walecznością, sprytem i bronią drżą wszystkie ludy, miesz-kające między granicą a pustynią. Kara Ben Nemzi posiada podobno zaczarowane strzelby, które strzelają bez naładowania. Mówią, że nigdy nie chybia. Uważam to za legendę. Fakt jednak powstania takiej legendy jest dowodem, że Kara Ben Nemzi i jego nieodstępny przy-jaciel to niezwykli ludzie.

Przy tych słowach na twarzy Halefa odmalował się wyraz zachwytu.

Oczy mu zajaśniały. Zapytał triumfującym głosem:

- Halef? To pełne imię? Nie znasz jego pełnego imienia?

- Owszem. O ile sobie przypominam, brzmi ono Hadżi Halef Omar.

- O nie, to tylko początek! Najsławniejszy ten wojownik pośród wszystkich plemion Haddedihnów zwie się Hadżi Halef Omar Ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawud al Gossarah. I to jeszcze nie wszystko! Ze względu na niezliczoną ilość przodków i praprzodków mógłby powiększyć to imię tak dalece, że sięgałoby od ziemi aż po niebo i od nieba po ziemię.

Starzec znał bez wątpienia beduifiską zasadę, według której należy szanować człowieka stosownie do długości jego imienia. Wiedział również z pewnością i o tym, że każdy, kto pragnie nadać swej osobie autorytet, zwykł nawet doczepiać do imienia tyle fikcyj nych imion, ile 16 tylko zdoła spamiętać. Z tego też powodu nie zdziwił się uwadze Halefa i rzekł:

- Chciałbym wiedzieć, czy to prawda, że ten Halef był kiedyś biednym, nieznanym człowiekiem i że dzięki waleczności awansował na naczelnego szejka Haddedihnów.

- Tak, prawda, mogę to nawet udowodnić - odrzekł Halef. - Czy poznałbyś tego zwycięzcę bohaterów, gdyby się znowu zjawił u ciebie?

- Wątpię. Wzrok mam wyczerpany.

.

- A po głosie? -

- Nie wiem. Trzeba długo z człowiekiem przebywać, aby jego głos zapamiętać, a ten Hadżi Halef Omar przebywał u mnie niezbyt długo.  Nie wpadł mi zresztą do tego stopnia w oko, aby twarz i głos j ego wryły mi się w pamięć.

- Nie wpadł ci w oko? Co słyszę! Pozwól, że nie będę krył się ze zdumieniem. Przecież oblicze niezrównanego szejka Haddedihnów cechuje tak niezbadana głębia wyrazu, że można nią obdzielie całą karawanę bohaterów. Wszyscy wojownicy wrogich plemion, wszy-stkie dzikie drapieżne zwierzęta gór znają rysy jego twarzy i uciekają, gdy go tylko ujrzą lub posłyszą. A ty, któremu przypadłwielki zaszczyt poznania go w tym domu i nasycenia się wspaniałością jego zalet, mogłeś o nim zapomnieć? Zdumiewa mnie to niezmiernie. Spójrz na sławnego emira Kara Ben Nemzi effendi! On powie ci również, że nawet słabość twej pamięci...

Gdy mały samochwał wymienił nieopatrznie me imię, gospodarz zdumiał się i przerwał:

- Powiedziałeś: emir Kara Ben Nemzi effendi. Czy dobrze zrozu-miałem?

- Allah, Wallah! - roześmiał się Halef nieco zakłopotany. - Istotnie, mój sidi wypadł mi z ust. Przypatrz mu się. Nie poznałeś go również!

-Maszallah! Bóg czyni cuda! Awięc to wy obaj?’Tyś Hadżi Halef Omar, a on Hadżi Kara Ben Nemzi?

- Tak, to my. Nie można nas z nikim pomylić.

- Witam was z całego serca i oświadczam, że wszystkie pokoje mego domu i wszystko, co posiadam, oddaję do waszej dyspozycji!  Podbiegł do nas, uścisnął nas za ręce. Radosne to powitanie było tym bardziej wzruszające, że za pierwszej bytności byliśmy jego gość-mi bardzo niedługo. Miałem więc wrażenie, że radość jego płynie z innych~jeszcze pobudek.

Po chwili drzwi otworzyły się na oścież; wszedł przez nie Kepek i pośpieszył do nas w największym tempie, na jakie mu tusza pozwalała.

Wyciągnąwszy ku nam obie ręce, zawołał tubalnym głosem:

- Hamdulillah za wielką radość, którą mi dziś zgotowaliście. Jak już słyszałeś, mój emirze, nie zapomniałem o dwóch złotych tuma-nach, któreś mi ofiarował. Weszły wprawdzie do mego nosa pod postacią tabaki, ale nie zginęły, o nie! Spłynęły aż do serca. Od tego czasu marzyliśmy, by was znowu ujrzeć i wtajemniczyć w pewną sprawę, nad którą na próżno się głowimy.

Awięcjest i specjalny powód do radości! Stosunek między panem, a służącym był tak serdeczny, żem bez wahania uścisnął ręce grubasa, co z powodu ich rozmiarów i zawartości tłuszczu nie łatwym było zadaniem.

- Tak, tak. - rzekł gospodarz. - Effendi, chcę cię prosić o radę.

Tyś jedyny człowiek, któremu mogę się zwierzyć.

- Chętnie ci służę. Ale dlaczego właśnie na mnie padł wybór?

- Uważam, że ty jeden potrafisz mi dopomóc. Wszystko, co mi o tobie opowiadano i czegom się dowiedział od Kepeka, utwierdza mnie w przekonaniu, że nie na próżno zwrócę się do ciebie. Uszczę-śliwia mnie wasze przybycie, ponieważ przywracacie mi utracony spokój serca.

-A mnie siłę zdrowego trawienia -dodał Kepek melancholijnie.

- Żołądek mój wchłaniał dawniej wszystko, czym go karmiono. Od pewnego czasu odmawia mi posłuszefistwa i z trudem zmuszam go

18 jedynie do pochłaniania nieodzownej dozy pokarmu. Czuję, że umie-ram powoli śmiercią głodową; jestem przekonany, że Allah przysłał cię do Bagdadu, emirze, po to, abyś mnie ratował.  Miałem ochotę odpowiedzieć śmiechem na jego skargi, ale opano-wałem się i nie zdradziłem nawet mrugnięciem oka. Pan, również nie okazując współczucia dla biadafi sługi, rozkazał:

; Musimy dowieść, jak bardzo obydwaj goście są nam mili i pożądani. Kepek, żywo, biegnij na jednej nodze i każ przygotować jadło! Godzina obiadu dawno już minęła.

„Żywo, biegnij na jednej nodze!” Świetne wezwanie pod adresem niepospolitego grubasa. Nie ruszył się z miejsca. Wskazał tylko ze zdumieniem na głowę i spojrzał z wyrzutem na swego władcę.

- No, na co czekasz? - zapytał pan. - Nie wiesz, co się robi, gdy do domu zawitają tak mili goście?

- Owszem, wiem doskonale.

- Śpiesz się więc i przygotuj posiłek!

- O Allahu, o Mahomecie! Śpieszyć się, gdy pośpiech nic zmienić nie może?!

- Dlaczegóż to?

-Z powodu zupełnego braku zapasów. Gdy nic nie ma, nie można nic ugotować.

- Nic nie ma? - zapytał ze zdumieniem.

- Nic, absolutnie nic!

- Przecież przedwczoraj, gdym cię posłał po kawę i tytofi, przy-niosłeś pół barana?

- Tak jest.

- I kurę?

- Nie, koguta. Delikatnego, smacznego kogucika.

- A ryż, masło, pomidory, korzenie?

- Tak.

- A mąkę?

- Także.

19

- W takim razie masz wszystko niezbędne do przygotowania smacznego obiadu!

- O effendi, raczysz żartować! Wszystko, coś dotychczas wyliczył, zjedzone.

- Nie może to być! Któż mógł tyle spałaszować?

- Ja.

- Ty? Przecież nie masz żołądka wieloryba!

Grubas przybrał tęskną minę i rzekł:

-Effendi, niechaj ci Allah przebaczy, że mnie porównujesz z tym potworem morskim. Czyś nie słyszał, com niedawno powiedział?  Sławny emir Kara Ben Nemzi i szejk Hadżi Halef Omar słyszeli mnie dobrze. Zaświadczą więc, że prawie nic nie jem, ponieważ biedny mój żołądek jest słaby i cienki, jak pęcherz, który każdej chwili może pę~ąE.

- Przy tej słabości żołądka pochłonąłeś pół barana, młodego koguta i kilo mąki? O tym, coś dla mnie zostawił, nie warto nawet mówić!

- Allah! Spowijasz mą duszę w zasłonę smutku. To, com uczynił, uczyniłem ze szczerej miłości do ciebie. Baran, który poniósł śmierć przed kilkoma dniami, zapachem swoim domagał się pogrzebu. Mia-łem pozwolić, abyś go jadł?

- Dlaczegoś kupił cuchnącego barana?

- Kiedy jeszcze nie cuchnął, nie było mnie u rzeźnika.

- Trzeba było kupić świeżą sztukę.

- Nie było innej. Wszystkie połcie mięsa w tej jatce cuchnęły.

- Dlaczegoś nie poszedł do innego rzeźnika?

Grubas łypnął znowu oczkami, rozejrzał się ze zdumieniem dooko-ła, złożył ręce, że aż huknęło, jakby kto palnął z sześciu moździerzy i rzekł:

- Niechaj mnie Allah chroni! Pójść do innego? Popatrz na mnie, effendi! Czy jestem chartem, że mi każesz gnać od rzeźnika do rzeźnika? Pomyśl o tym, że umrę, jeżeli mi oddechu zabraknie. Wiesz

20 równie dobrze, że musiałem pójść nie tylko do rzeźnika, ale i wstąpić do kilku sklepów. Skądże starczyłoby mi czasu na wszystko, skoro musiałem jeszcze wypić cztery filiżanki kawy?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin