Karol May - Cykl-Wśród sępów (2) Upiór z Llano Estacado.doc

(993 KB) Pobierz
Karol May

Karol May

 

 

UPIÓR Z LLANO ESTACADO


1. BLOODY-FOX

Wzdłuż strumienia jechało dwóch konnych, biały i Murzyn. Biały odziany był dziwacznie. Jego nogi tkwiły w mokasynach, na sobie miał skórzane spodnie i mocno wytarty surdut z wyłogami, kiedyś zapewne ciemnogranatowy, z bufiastymi rękawami i wypolerowanymi mosiężnymi guzikami. Długie poły surduta, niczym skrzydła ptaka zwisały po obu bokach jego konia. Na głowie miał olbrzymie czarne sombrero, ozdobione imitacją strusiego pióra, żółtego koloru. Uzbrojony był ten mały szczupły mężczyzna w dubeltówkę, nóż i dwa rewolwery. Poza tym widać było jeszcze kilka przytroczonych do pasa woreczków, przeznaczonych zapewne na amunicję i rozmaite potrzebne drobiazgi. Teraz jednak woreczki te wydawały się prawie puste.

Murzyn był duży i barczysty. Obuty był również w mokasyny i miał na sobie jasne spodnie z impregnowanego płótna. Ubiór od pasa w dół nie odpowiadał wszakże strojowi górnej części jego ciała, którym była kurtka munduru francuskiego oficera dragonów. Kurtka ta znalazła się być może w Meksyku podczas najazdu francuskiego, a potem jakąś okrężną drogą zabłądziła na tułów Murzyna. Na jego ogromne ciało była za krótka i za ciasna. Nie dopinała się. Można więc było widzieć szeroką gołą pierś jeźdźca, który dlatego nie nosił koszuli, gdyż na Zachodzie nie ma praczek ani prasowaczek. Wokół szyi miał chustkę w biało-czerwoną kratę, zawiązaną z przodu na olbrzymią kokardę. Głowy nie osłaniał żadnym nakryciem, żeby można było podziwiać niezliczone małe, połyskujące tłuszczem loczki, w które sobie układał włosy. Uzbrojony był także w dubeltówkę, nóż, bagnet gdzieś znaleziony oraz pistolet, który pochodził zapewne z czasów króla Ćwieczka.

Obaj jeźdźcy mieli dobre konie. Z wyglądu zwierząt można było wnioskować, że przebyły dziś daleką drogę, a mimo to stąpały jeszcze tak krzepko i żwawo, jakby niosły jeźdźców zaledwie kilka godzin.

Brzegi strumienia okrywał niezbyt szeroki pas zieleni. Poza nim były już tylko suche juki, mięsiste agawy i trawa, porastająca prerie. Są to rośliny, których liście i łodygi potrafią oprzeć się wszelakiej suszy i spiekocie.

— Niedobra okolica! — zauważył biały. — Na północy było nam lepiej. Prawda, Bob?

— Tak — potwierdził zagadnięty. — Massa Frank mieć rację. Tu się masser Bobowi nie bardzo podobać. Żeby tylko wkrótce dojść do domu Helmersa, bo masser Bob być głodny jak wieloryb, który połyka dom.

— Wieloryb przecież nie może połknąć domu — wyjaśnił Frank Murzynowi. — Na to jego gardziel jest jednak za wąska.

— Może otworzyć gardziel tak, jak ją otwiera masser Bob, kiedy je! Jak daleko jeszcze być do fermy Helmersa?

— Tego dokładnie nie wiem. Według opisu, podanego nam dziś rano, powinniśmy być wkrótce u celu. Popatrz, czy to nie zbliża się jakiś jeździec?

Frank wskazał w prawo, na przeciwną stronę potoku. Bob wstrzymał konia, osłonił ręką oczy przed blaskiem nisko stojącego na zachodzie słońca, zgodnie ze swoim przyzwyczajeniem otworzył szeroko usta, jakby mu to pomagało lepiej widzieć i po chwili oznajmił: — Tak, to być jeździec, mały człowiek na dużym koniu. On przybywać tu do masser Boba i massa Franka.

Jeździec, o którym mowa, nadjeżdżał ostrym kłusem, nie zbliżał się jednak wprost do oczekujących, lecz zdawało się, że chce ich wyminąć. Zachowywał się tak, jakby ich nie widział. — Dziwak! — mruknął Frank pod nosem. — Tu na Dzikim Zachodzie każdy się przecież cieszy, gdy spotka drugiego człowieka. Temu tam jednak zdaje się wcale nie zależeć na spotkaniu z nami. Albo jest odludkiem, albo też nie ma czystego sumienia.

— Czy masser Bob ma na niego zawołać?

— Tak, zawołaj na niego! Twoją słoniową trąbę prędzej usłyszy aniżeli mój szemrzący głosik.

Bob złożył dłonie w trąbkę, przytknął je do ust i krzyknął z całej siły: — Halo, halo, stać, czekać! Dlaczego uciekać przed masser Bobem?

Murzyn miał rzeczywiście głos, zdolny obudzić człowieka w letargu. Jeździec osadził konia w miejscu. Biały i Murzyn starali się do niego podjechać.

Zbliżywszy się stwierdzili, że mają przed sobą nie tyle mężczyznę niskiego wzrostu, co młodzieńca, który zaledwie wyrósł z wieku chłopięcego. Na wzór kalifornijskich kowbojów cały był odziany w bawolą skórę, i to w taki sposób, że wszystkie szwy ubrania zakończone były frędzlami. Na głowie miał sombrero z szerokim rondem. Czerwona wełniana szarfa obejmowała zamiast pasa jego biodra i zwisała z lewego boku. W szarfie tej tkwiły dwa wybijane srebrem pistolety oraz krótki nóż myśliwski. Przed sobą ukośnie na kolanach trzymał ciężką strzelbę o dwóch lufach, a z przodu po obu stronach siodła przymocowane były na modłę meksykańską skóry ochronne dla osłony nóg przed strzałami lub pchnięciami lancą.

Twarz jego była mocno opalona oraz wysmagana deszczem i wichurą. Skośnie przez czoło od jego lewej górnej krawędzi aż do prawego oka biegło krwistoczerwone, na dwa palce szerokie zgrubienie. Dawało to twarzy bardzo wojowniczy wygląd. Jeździec w ogolenie robił bynajmniej wrażenia młodego, niedoświadczonego człowieka. Trzymając ciężki karabin lekko, jakby to była dudka ptasiego pióra, siedział dumnie i mocno na koniu, jak stary jeździec, i zdumionym spojrzeniem swych ciemnych oczu ogarnął przybyłych.

— Dzień dobry, chłopcze! — pozdrowił go Frank. — Czy pochodzisz z tych stron?

— Raczej tak — odparł młodzieniec, a na jego twarzy pojawił się ledwie widoczny ironiczny uśmieszek, zapewne dlatego, że pytający nazwał go chłopcem.

— Czy znacie posiadłość Helmersa?

— Tak!

— Jak długo jeszcze trzeba tam jechać?

— Im wolniej, tym dłużej.

— Do licha! Ależ jesteście nieuprzejmi, mój chłopcze!

— Ponieważ nie jestem pastorem mormonów.

— Ach tak! Wybaczcie! Pewnie się na mnie gniewacie, że was nazwałem chłopcem?

— Ależ skąd. Każdy może zwracać się do mnie jak chce, lecz musi się wtedy również godzić na moją odpowiedź.

— Pięknie! Doszliśmy więc do porozumienia. Podobacie mi się. Oto moja ręka, lecz odpowiedzcie mi proszę jak należy! Jestem tu obcy i muszę dotrzeć do domostwa Helmersa. Mam nadzieję, że nie wskażecie mi fałszywej drogi.

Frank wyciągnął rękę do młodziana. Ten uścisnął ją, a obrzuciwszy wzrokiem surdut i kapelusz Franka, uśmiechnął się lekko i odrzekł: — Nikczemnik to ten, który innych zwodzi! Jadę właśnie do zagrody Helmersa. Jeśli chcecie się ze mną zabrać, to proszę!

Mówiąc to, ruszył naprzód, a dwaj jeźdźcy podążyli za nim, oddalając się nieco od strumienia. Jechali teraz na południe.

— Mieliśmy zamiar posuwać się z biegiem potoku — zauważył Frank.

— Zaprowadziłoby was to też do starego Helmersa — wyjaśnił chłopak, ale nadłożylibyście drogi. Zamiast w ciągu trzech kwadransów, przybylibyście do niego za dwie godziny.

— No to szczęście, żeśmy was spotkali. Czy znacie właściciela tej zagrody?

— Nawet bardzo dobrze.

— Co to za człowiek?

Dwaj jeźdźcy wzięli młodzieńca między siebie. Ten skierował na nich badawczy wzrok i wyjaśnił: — Helmers rozpoznaje łatwo każde łotrostwo i zależy mu bardzo na dobrej opinii swego domu.

— To ładnie z jego strony. Nie mamy się więc czego lękać?

— Jeżeli jesteście porządnymi ludźmi, to oczywiście nie. Przeciwnie, jest wówczas bardzo uczynny.

— Słyszałem, że posiada sklep?

— Tak, lecz nie dla zysku, a tylko po to, żeby usłużyć westmanom, którzy do niego zajeżdżają. Ma w swoim sklepie wszystko, co jest potrzebne myśliwym i sprzedaje towar możliwie najtaniej. Jednakże ktoś kto mu się nie podoba, nie otrzyma od niego nic nawet za ciężkie pieniądze.

— Jest więc dziwakiem?

— Nie, ale stara się zawsze trzymać z dala od siebie wszelką hołotę, która zagraża spokojowi Zachodu. Poznacie go zresztą. Jedno tylko chcę wam o nim powiedzieć, czego naturalnie nie zrozumiecie i z czego może nawet będziecie się śmiali: On jest Niemcem, i to starej daty. To chyba wyjaśnia wszystko.

Frank podniósł się w strzemionach i zawołał: — Co? Tego miałbym nie rozumieć? Z tego miałbym się nawet śmiać? Co wam strzeliło do głowy! Cieszę się niezmiernie, że tu na krańcach Llano Estacado znajduję rodaka.

Oblicze przewodnika było bardzo poważne. Jego dotychczasowe zachowanie sugerowało, jakby w ogóle nie umiał się uśmiechać. Teraz spojrzał na Franka przychylnie i zapytał: — Jak? Jesteście Niemcem?

— Naturalnie! Czy tego zaraz po mnie nie poznaliście?

— Nie! Nie mówicie po angielsku jak Niemiec i wyglądacie jak wuj Jankes, wyrzucony przez okno przez wszystkich swoich bratanków i siostrzeńców.

— O nieba! Co wam strzeliło do głowy! Jestem Niemcem do szpiku kości, a kto temu nie wierzy, tego przebiję bagnetem!

— Do tego wystarczy także nóż. Ale jeśli tak się sprawa przedstawia, to stary Helmers się ucieszy, pochodzi bowiem z Niemiec i ceni wysoko swoją ojczyznę i swoją mowę ojczystą.

— Jestem o tym przekonany. Niemiec tak jednej jak i drugiej nie może zapomnieć. Teraz się cieszę w dwójnasób, że jadę do domu Helmersa. Właściwie powinienem wpaść na to, że jest Niemcem. Jankes byłby swoją posiadłość nazwał „rancho", lub podobnie. Ale dom Helmersa! Tą nazwą, z którą kojarzy się ognisko domowe, posłuży się tylko Niemiec. Czy mieszkacie w jego pobliżu?

— Nie. Nie posiadam ani rancha, ani domu. Żyję jak ptak w przestworzach lub jak zwierzę w lesie.

— Pomimo waszego młodego wieku? Nie macie rodziców?

— Ani żadnego krewnego.

— Hm. Jak się właściwie nazywacie?

— Nazywają mnie Bloody-Fox.

— Bloody-Fox? To wskazuje na jakieś krwawe wydarzenie.

— Tak, moi rodzice wraz z całą rodziną i wszystkimi im towarzyszącymi osobami zostali zamordowani na pustyni Llano Estacado. Tylko ja zostałem przy życiu. Znaleziono mnie z głęboką raną na głowie. Miałem wówczas mniej więcej osiem lat.

— Mój Boże! To z was rzeczywiście biedaczysko! Napadnięto na was, żeby was ograbić?

— Tak

— To nie pozostało wam nic prócz życia, nazwiska i okropnego wspomnienia!

— Nawet nie. Helmers znalazł mnie na piasku, wziął mnie na konia i zawiózł do siebie. Miesiącami leżałem w gorączce, a kiedy odzyskałem przytomność, nic nie pamiętałem, zupełnie nic. Zapomniałem nawet swoje nazwisko i do dziś nie mogę go sobie przypomnieć. Jedynie chwila napaści pozostała mi wyraźnie w pamięci. Wolałbym, żeby i ona się zatarła, wówczas nie gnałoby mnie przez tę straszną pustynię bezustannie gorące pragnienie zemsty.

— A dlaczego nazwano was Bloody-Fox?

— Ponieważ byłem zlany krwią i w gorączkowych majaczeniach często powtarzałem słowo ,,fox". Myślano więc, że to jest moje nazwisko.

— To wasi rodzice byliby Niemcami?

— Na pewno. Bo kiedy przyszedłem do siebie, mówiłem po angielsku i po niemiecku, lecz łatwiej posługiwałem się językiem niemieckim. Helmers opiekował się mną jak rodzony ojciec. Mimo to nie mogłem wytrzymać u niego. Wyrywałem się w pustkowie jak sokół, któremu sępy rozszarpały rodziców i który teraz krążyć musi wokół krwawego miejsca tak długo, aż mu się uda znaleźć morderców. Fox głośno zazgrzytał zębami i tak mocno ściągnął cugle koniowi, że ten stanął dęba.

— To tę bliznę na czole macie od owej napaści? — zapytał Frank.

— Tak — potwierdził ponuro młodzieniec. — Lecz nie mówmy już o tym! Denerwuje mnie to i mogłoby się zdarzyć, że popędzę w głąb pustyni, a wy będziecie musieli sami jechać do Helmersa.

— Tak, mówmy lepiej o właścicielu tej zagrody! Kim był właściwie w starym kraju?

— Urzędnikiem leśnym.

— Jak? Co takiego? — zawołał Frank. — Ja także! Bloody-Fox osłupiał ze zdziwienia, ponownie przyjrzał się dokładnie mówiącemu i powiedział: — Wy także? Ależ to radosne spotkanie!

— Tak. Jeśli jednak posiadał piękny zawód leśnika, to dlaczego go rzucił?

— Ze zmartwienia. Był nadleśniczym. Podległe jego pieczy lasy były prywatną własnością, a ich właściciel był dumnym, bezwzględnym i porywczym człowiekiem. Pokłócili się i Helmers otrzymał negatywne świadectwo, które udaremniło mu podjęcie jakiejkolwiek pracy w jego fachu. Wówczas postanowił wyjechać jak najdalej. Czy widzicie zagajnik czerwonych i czarnych dębów po tamtej stronie?

— Tak — skinął Frank głową, patrząc we wskazanym kierunku.

— Dojedziemy więc znowu do strumyka, a za tym lasem rozpoczynają się pola Helmersa. Dotychczas ja byłem przez was zasypywany pytaniami. Teraz chciałbym z kolei dowiedzieć się czegoś o was. Czy ten poczciwy Murzyn nie ma przypadkiem przezwiska „Sliding-Bob"?

Na to Bob uniósł się w siodle, jakby chciał zeskoczyć z konia. — Ach! Och! — zawołał. — dlaczego massa Bloody-Fox wymyśla dobremu, zacnemu masser Bobowi?

— Nie chcę ci wymyślać, ani cię obrazić — odrzekł młodzieniec uspokajająco. — Sądzę, że jestem twoim przyjacielem.

— Dlaczego więc nazywać masser Boba tak, jak go nazywali Indianie, ponieważ masser Bob wówczas ciągle ześlizgiwał się z konia? Teraz jednak masser Bob jeździć na koniu jak diabeł! — Na poparcie swego twierdzenia, spiął konia ostrogami i pogalopował w kierunku zagajnika.

Frank również był zdziwiony pytaniem młodziana. — Znacie Boba? To prawie niemożliwe!

— O nie! Znam również was.

— Czyżby! Jak się więc nazywam?

— Hobble — Frank.

— Zgadza się! Ale chłopcze, kto wam to powiedział? Nie byłem przecież w tej okolicy nigdy w życiu.

— Och — odparł młodzieniec z uśmiechem — zna się przecież takiego sławnego westmana.

Frank nadął się tak, że mu omal surdut nie pękł i zapytał:

— Ja? Sławny? O tym też już wiecie? Kto wam o mnie opowiedział?

— Mój znajomy, Jakob Pfefferkorn, znany powszechnie jako Gruby Jemmy.

— Patrzcież! Mój dobry przyjaciel! Gdzie go spotkaliście?

— Przed kilkoma dniami nad rzeką Washita. Powiedział mi, żeście się umówili na spotkanie w domu Helmersa.

— Istotnie. Przybędzie tam więc?

— Tak. Ja wyruszyłem wcześniej i przybywam prosto stamtąd, gdzieśmy się spotkali. On podąży wkrótce za mną.

— To wspaniale! A więc opowiadał wam o mnie?

— Opisał mi waszą podróż do Yellowstone. Gdy usłyszałem od was, że byliście również leśnikiem, wiedziałem natychmiast kogo mam przed sobą.

— W takim razie wierzycie teraz, że jestem porządnym Niemcem?

— Nie tylko to, lecz wiem, że jesteście w ogóle dobrym i zacnym człowiekiem — odparł młodzieniec z uśmiechem.

— Więc Gruby mnie nie oczernił?

— Nic podobnego. Jakżeby mógł szkalować swojego poczciwego Franka?

— Tak, wiecie, myśmy się nieraz sprzeczali o sprawy, do zrozumienia których nie wystarcza średnie wykształcenie. On jednak szczęśliwie przyznał, że się wzajemnie przewyższamy i dlatego na całym świecie nie może być lepszych, niż my dwaj, przyjaciół. Ale oto dogoniliśmy Boba i dotarliśmy do zagajnika. Jak teraz dalej?

— Trzeba przejechać na drugą stronę strumienia i przedrzeć się przez zagajnik. To jest prosta droga. Tacy dobrzy jeźdźcy jak Bob nie potrzebują przecież ubitego traktu.

— Słusznie! — powiedział Murzyn dumnie. — Massa Bloody-Fox widzieć, że masser Bob jeździć jak Indianin. Masser Bob umieć pokonać wszelkie trudy.

Przeprawili się przez rzeczkę, przejechali lasek, przedarłszy się przez zarośla, i minęli ogrodzone pola kukurydzy, owsa oraz kartofliska. Tu miejscami znajdował się żyzny, czarny grunt, który daje obfite plony. Strumień podnosił wartość farmy, przepływając tuż koło domu

mieszkalnego, za którym znajdowały się stajnie i budynki gospodarskie.

Dom mieszkalny zbudowany był z kamienia. Długi i na fundamentach, nie posiadał piętra, lecz ściany szczytowe mieściły po dwie niewielkie mansardy. Przed wejściem do domu daleko rzucały cień cztery olbrzymie dęby, pod którymi stało kilka prostych stołów i ławek. Można było od razu spostrzec, że po prawej stronie od wejścia znajdowała się część mieszkalna, a po lewej sklep, opisany przez Bloody-Foxa.

Przy jednym ze stołów siedział starszy mężczyzna, palił fajkę i przyglądał się badawczo trzem przybyłym. Był wysoki, mocno zbudowany, o twarzy zahartowanej na wietrze, okolonej gęstą brodą; prawdziwy westman, którego ręce świadczyły o tym, że wiele się już napracowały.

Kiedy rozpoznał przewodnika dwóch obcych przybyszów, wstał i już z daleka zawołał: — Witam cię, Bloody-Fox! Pokazałeś się nareszcie znowu? Są nowiny.

— Stąd? — zapytał młodzieniec.

— Stamtąd.. — Wskazał przy tym ręką na południe.

— Jakie nowiny? Dobre?

— Niestety. Prawdopodobnie na pustyni pojawiły się znowu „sępy".

Amerykanin mówiący po angielsku nazywa pustynię Llano Estacado: ,,staked plain". Obydwie nazwy mają to samo znaczenie: „wypalikowana równina".

Wiadomość podana przez Helmersa zelektryzowała wręcz Bloody-Foxa. Zeskoczył z konia, podszedł do starszego człowieka i rzekł: — Musisz mi to zaraz dokładniej opowiedzieć!

— Niewiele jest do opowiadania. Przedtem jednak może byłbyś tak uprzejmy i przedstawił mnie tym dwom dżentelmenom.

— To można również prędko załatwić. Jesteś mister Helmersem, właścicielem tej fermy, a ci panowie to mister Hobble-Frank i masser

Sliding-Bob, którzy chcieli cię odwiedzić, żeby ewentualnie coś u ciebie kupić.

Helmers przyjrzał się przybyłym i oznajmił: — Muszę ich wpierw poznać, zanim zacznę z nimi handlować. Nigdy ich jeszcze nie widziałem.

— Możesz ich spokojnie przyjąć. Są moimi przyjaciółmi.

— No to serdecznie witam. — Helmers podał rękę Frankowi i Murzynowi i poprosił, żeby usiedli.

— Najpierw konie, sir — powiedział Frank. — Wiadomo wam przecież, co jest pierwszym obowiązkiem westmana.

— Tak jest. Z waszej troskliwości o zwierzęta wnoszę, że jesteście porządnymi ludźmi. Kiedy macie zamiar znów wyjechać?

— Może będziemy musieli zatrzymać się tu kilka dni, ponieważ mamy się tu spotkać z dobrymi kompanami.

— To zaprowadźcie konie za dom i zawołajcie Murzyna Herkulesa! On wam we wszystkim usłuży.

Przybysze zastosowali się do życzenia gospodarza. Helmers patrzył za nimi, kręcąc głową i rzekł do Bloody-Foxa: — Dziwnych ludzi mi tu przyprowadziłeś! Francuskiego rotmistrza o czarnej skórze i dżentelmena sprzed pięćdziesięciu lat w kapeluszu ze strusim piórem. To nawet tu na dalekim Zachodzie rzuca się w oczy.

— Nie daj się zwieść pozorom, stary. Powiem ci tylko jedno nazwisko, a zaufasz mi. Ci dwaj są dobrymi znajomymi Old Shatterhanda, którego tu oczekują.

— Co ty mówisz? — zawołał farmer. — Old Shatterhand chce przybyć do zagrody Helmersa? Od kogo to wiesz? Od tych dwóch?

— Nie, od Grubego Jemmy'ego.

— Z nim też się widziałeś? Ja go tylko dwukrotnie spotkałem i chętnie bym go znowu zobaczył.

— Będziesz miał niedługo okazję. On i Długi Davy należą do kompanii oczekiwanej przez tych dwóch, których ci przyprowadziłem.

Helmers kilka razy szybko pociągnął z fajeczki, która przygasała. Potem z twarzą rozjaśnioną uśmiechem zawołał: — Co za radosna nowina! Muszę zaraz biec do swojej starej Barbarki, aby jej donieść, że...

— Stój! — przerwał Bloody-Fox farmerowi, chwytając go za rękę. — Najpierw pragnę usłyszeć, co się zdarzyło na pustyni.

— Naturalnie zbrodnia — odparł Helmers, zwracając się znów do niego. — Jak długo ciebie u mnie nie było?

— Prawie dwa tygodnie.

— Toteż nie widziałeś tych czterech rodzin, które chciały przejść przez Llano. Wyszły stąd przeszło tydzień temu, ale do celu jeszcze nie dotarły. Kupiec Wallace przybył z tamtej strony. Powinni się byli spotkać.

— Czy paliki były w porządku?

— Właśnie nie. Gdyby nie znał pustyni dokładnie od dwudziestu lat, byłby zgubiony.

— Dokąd się udał?

— Położył się w małej, górnej izdebce, żeby wypocząć. Kiedy przyszedł, ledwie się trzymał na nogach ze zmęczenia. Nie wziął nawet nic do ust, żeby tylko jak najprędzej móc się położyć spać.

— Skoczę na górę i obudzę go, bez względu na jego zmęczenie. Musi mi wszystko opowiedzieć.

Młodzieniec podenerwowany zniknął w drzwiach domu. Farmer usiadł z powrotem i dalej palił swoją fajkę. Pokręcił przy tym głową, zdziwiony wielkim pośpiechem Bloody-Foxa. W chwilę później jego oblicze przybrało wyraz błogiego zadowolenia, powodu którego można się było domyślić ze słów, jakie mruczał pod nosem: — Gruby Jemmy! Hm! I nawet Old Shatterhand! Hm...! I tacy mężowie przyprowadzają ze sobą tylko dzielnych ludzi! Hm! Całe towarzystwo przybędzie! Hm! Ale chciałem o tym przecież powiedzieć swojej Barbarce, żeby ...

Helmers wstał, aby tą radosną nowiną podzielić się ze swoją żoną, zatrzymał się jednak ponownie, gdyż właśnie zza węgła domu ukazał się Frank i zmierzał w jego kierunku.

— No co, sir, znaleźliście Murzyna? — zapytał Helmers.

— Tak — odparł Frank. — Bob jest u niego, więc mogę im spokojnie powierzyć konie. Musiałem przede wszystkim pospieszyć do was, żeby wam powiedzieć, jak bardzo się cieszę, że znalazłem kolegę po fachu. — Frank powiedział to po angielsku, gdyż dotychczas cała rozmowa toczyła się w ogóle w języku angielskim.

— Kolegę po fachu? — zapytał farmer. — Gdzie mianowicie?

— Tutaj! Was mam na myśli. Bloody-Fox opowiedział mi, że byliście nadleśniczym.

— To się zgadza.

— Więc jesteśmy kolegami, ponieważ ja także byłem adeptem leśnictwa.

— Ach! A gdzie mój drogi?

— W Niemczech, i to w Saksonii.

— Co? W Saksonii? To pan jest Niemcem? Dlaczego więc mówi pan po angielsku? Proszę się posługiwać swoim językiem ojczystym!

Ostatnie zdanie wypowiedział Helmers po niemiecku i Hobble-Frank podjął dalszy dyskurs w tym języku: — Z największą przyjemnością, panie nadleśniczy! Gdy chodzi o używanie mojego języka ojczystego, to natychmiast się zgadzam. Z dumą pana informuję: byłem pomocnikiem leśniczego w Moritzburgu pod Dreznem, wie pan tam, gdzie się znajduje zamek ze stawami karpia.

Helmers był w pierwszej chwili trochę zdetonowany sposobem wyrażania się małego Saksończyka. Uścisnął serdecznie ,,panu koledze" podaną przez niego rękę, poprosił go, żeby zajął miejsce i chcąc zyskać na czasie udał się do domu, by przynieść jakiś napój orzeźwiający. Wrócił z dwiema butelkami piwa i dwoma kuflami w ręku.

— Psiakość, to wspaniale! — zawołał Frank. — Piwo! To mi się podoba! Przy tym szlachetnym napoju z jęczmienia mężczyźni najłatwiej dają upust swej elokwencji. Czy tu w Teksasie także się już warzy piwo?

— Nawet w dużej ilości. Musi pan wiedzieć, że w Teksasie mieszka ponad czterdzieści tysięcy Niemców, a gdzie się Niemiec osiedli, tam na pewno warzy się piwo.

— Niech Bóg zachowa chmiel i miód! Czy pan sam trudni się warzeniem tego lubego daru Bożego?

— Nie! Sprowadzam sobie zapas przy każdej okazji z Coleman City. Na zdrowie, panie Frank!

Helmers napełnił kufle i trącił się z Frankiem. Ten jednak powiedział: — Panie nadleśniczy, proszę, niechże pan nie robi ceregieli i poniecha wszelkiej obawy! Jestem nader przystępnym człowiekiem. Dlatego proszę mnie nie tytułować „panie Frank", lecz mówić do mnie po prostu „panie kolego"! Tak będzie najlepiej dla nas obu.

— Zupełnie słusznie! — skinął Helmers głową z uśmiechem. — Pan mi się podoba.

— No to dobrze! Ale gdzież się właściwie podział nasz przyjaciel Bloody-Fox?

— Poszedł do jednego z gości, żeby się czegoś dowiedzieć. Gdzie go pan spotkał?

— Przy strumieniu, godzinę drogi stąd.

— Sądziłem, że byliście razem przez dłuższy czas.

— To bynajmniej nie jest konieczne. Mam w sobie coś tak przyciągająco sympatycznego, że zwykle szybko zaprzyjaźniam się z ludźmi. Ten młody człowiek powierzył mi już w najbardziej tajemniczy sposób cały swój życiorys. Czy nie wie pan o nim czegoś bliższego?

— Nie, jeżeli panu opowiedział cały swój życiorys.

— Z czego właściwie Fox żyje?

— Hm! Przynosi mi od czasu do czasu nuggety. Z tego wnioskuję, że gdzieś musiał odkryć złoże złotego kruszcu.

— To mnie cieszy, zwłaszcza że jak się zdaje, jest on Niemcem. To musi być straszne, jeśli człowiek nie wie, gdzie stała jego pierwsza kołyska.

W tym momencie Bloody-Fox wyszedł z domu i zbliżył się do rozmawiających. Wyglądał jeszcze poważniej niż przedtem i zwrócił się do Helmersa: — To przecież okropne, co mi Wallace opowiedział! Teraz mogę myśleć tylko o tych biednych ludziach, którzy zostali zamordowani na Llano Estacado.

— Ludzie zostali zamordowani? — zapytał dobroduszny Hobble-Frank pełen współczucia. — Na Llano? Kiedyż to było?

— Nie wiadomo. Wyruszyli stąd przed przeszło ośmiu dniami, lecz dotychczas nie zjawili się po przeciwnej stronie pustyni. Z tego wniosek, że zginęli.

— Może jednak nie. Zapewne pojechali w innym kierunku, niż początkowo zamierzali.

— Tego się właśnie obawiam. Stąd można jechać tylko w jednym kierunku, żeby przebrnąć przez pustynię. Jest ona tak samo niebezpieczna, jak na przykład Sahara lub pustynia Gobi. Na Llano Estacado nie ma żadnych źródeł, żadnych oaz, ani wielbłądów, które potrafią wiele dni obyć się bez wody. To sprawia, że ta pustynia jest tak niebezpieczna, jakkolwiek jest ona mniejsza od afrykańskiej i azjatyckiej. Nie ma tam żadnej drogi w znaczeniu szlaku komunikacyjnego. Dlatego w kierunku, w którym jazda jest możliwa, poutykane są paliki. Od nich pustynia wzięła swoją nazwę. Kto zapuści się poza te paliki, jest zgubiony. Musi umrzeć z wyczerpania. Żar i pragnienie działają ujemnie na mózg. Człowiek traci zdolność myślenia i jeździ tak długo w kółko, aż koń pod nim padnie, a on sam nie jest już w stanie zrobić ani jednego kroku. Tylko bardzo niewielu zna Llano tak dokładnie, że i bez palików da sobie radę. Co więc się dzieje, jeśli paliki wskazujące właściwą drogę zostaną wyjęte przez morderców i poutykane w fałszywym kierunku?

— Toż to szatański wymysł! — krzyknął Frank i zerwał się przerażony.

— Oczywiście — przyznał Helmers — a jednak to się zdarza. Istnieją bandy przestępców, które wyciągają paliki i wtykają je w fałszywym kierunku. Kierujący się nimi podróżni jadą prosto w pułapkę. W pewnym bowiem miejscu paliki się kończą, podróżny trafia w najokropniejsze okolice pustyni i nie znajduje już ratunku!

— Może przecież wrócić wzdłuż palików!

— Na to jest za późno, gdyż tkwi już wtedy tak głęboko w pustyni, że zmęczony i spragniony wlecze się resztkami sił i nie jest w stanie wrócić do miejsca porosłego zielenią. Rabusie nie potrzebują go wcale zabijać. Czekają po prostu aż zginie i obrabowują potem jego zwłoki. Tak się już często zdarzało.

— Ale czyż tych łotrów nie można unieszkodliwić?

Helmers już otwierał usta, żeby odpowiedzieć, kiedy jego uwagę przykuł człowiek, który właśnie wyłonił się zza narożnika domu. Miał na sobie ubranie z czarnego sukna, a w ręku trzymał małe zawiniątko. Był szczupły i chuderlawy, a twarz miał chudą i kanciastą. W czarnym ubraniu, wysokim cylindrze, zsuniętym głęboko na kark, i okularach, wyglądał jak duchowny.

Podszedł dziwnie skradającymi się krokami, dotknął lekko ronda kapelusza i pozdrowił: — Dzień dobry panom! Czy trafiłem do wielmożnego pana Johna Helmersa?

Helmers obrzucił przybysza wzrokiem, z którego można było wnioskować, że obcy mu się nie podoba i odpowiedział: — Nazywam się istotnie Helmers, ale tytuł „wielmożny pan" możecie spokojnie opuścić. Nie jestem sędzią pokoju i w ogóle nie lubię tego rodzaju uprzejmości. To są tylko kiepskie komplementy, którymi jak zgniłymi jabłkami dżentelmen niechętnie daje się obrzucać. Skoro znacie moje nazwisko, czy wolno mi poznać wasze?

— Dlaczego nie, sir! Nazywam się Tobias Preisegott Burton i jestem misjonarzem „Świętych Ostatnich Dni".

Obcy wypowiedział to zdanie tonem pełnym namaszczenia i pewności siebie, co jednak nie wywarło na farmerze wrażenia, jakiego przybysz oczekiwał, gdyż Helmers odparł, wzruszając ramionami:

— Jesteście mormonem? To bynajmniej nie jest dla was pochlebną rekomendacją. Nazywacie się „świętymi ostatnich dni". Brzmi to pretensjonalnie i butnie, a ponieważ jestem człowiekiem skromnym i nie podoba mi się wasz brak krytycyzmu, najlepiej będzie, jeśli się zaraz stąd oddalicie. Nie ścierpię w zagrodzie żadnego misjonarza.

Zostało to powiedziane dość wyraźnie, a nawet obraźliwie. Burton jednak zachował swój uprzejmy wyraz twarzy, sięgnął znów grzecznie do kapelusza i oznajmił: — Mylicie się, sir, jeśli sądzicie, że zamierzam nawracać mieszkańców tej błogosławionej farmy. Zaszedłem do was tylko, żeby wypocząć oraz zaspokoić głód i pragnienie.

— No, jeśli tylko o to wam chodzi, dostaniecie co wam potrzeba, pod warunkiem naturalnie, że możecie zapłacić. Mam nadzieję, że macie pieniądze.

Helmers obrzucił obcego ponownie wnikliwym, badawczym spojrzeniem, po czym skrzywił się, jakby zobaczył coś nieprzyjemnego. Mormon wzniósł oczy ku niebu, chrząknął i wyjaśnił: — Co prawda nie posiadam w nadmiarze skarbów tego grzesznego świata, za posiłek i nocleg mogę jednak zapłacić. Oczywiście nie liczyłem się z takim wydatkiem, gdyż mówiono mi, że ten dom jest bardzo gościnny.

— Kto wam o tym powiedział?

— Słyszałem o tym w Taylorsville, skąd przybywam.

— Powiedziano wam prawdę. Zapomniano jednak dodać, że z bezinteresowną gościnnością podejmuję tylko tych, którzy są przeze mnie mile widziani.

— To zapewne w moim przypadku tak nie jest?

— Właśnie.

— Ale ja przecież nie mam nic na sumieniu.

— Być może. Jednak gdy się wam dokładnie przyglądam, odnoszę wrażenie, że po was można się spodziewać tylko niemiłych rzeczy. Nie bierzcie mi tego za złe, sir! Jestem człowiekiem szczerym i mam zwyczaj mówić każdemu otwarcie, co o nim myślę. Wasza twarz mi się nie podoba.

Nawet teraz mormon nie wydał się obrażony. Po raz trzeci sięgnął do kapelusza i powiedział łagodnym tonem: — W tym życiu człowiek sprawiedliwy rzadko bywa doceniany. Nie odpowiadam za swoją twarz. Jeżeli wam się nie podoba, to nie jest to moja wina.

— Ale nie powinniście nikomu pozwolić tak mówić. Trzeba nie mieć za grosz poczucia honoru, żeby takie słowa przyjąć ze spokojem. Zresztą muszę przyznać, że właściwie nie mam nic przeciwko waszej twarzy jako takiej. Nie odpowiada mi tylko sposób, w jaki ją obnosicie po świecie. A poza tym wydaje mi się, że to wcale nie jest wasza prawdziwa twarz. Przypuszczam, że wasze oblicze przyjmuje zupełnie inny wyraz, kiedy jesteście sami. W dodatku jeszcze inne rzeczy mi się nie podobają.

— Czy mógłbym prosić o wyjaśnienie, o czym myślicie?

— Powiem wam niezależnie od waszej prośby. Mam wiele przeciwko temu, że przychodzicie z Taylorsville.

— Dlaczego? Czy macie tam wrogów?

— Żadnego. Ale wyjaśnijcie mi, dokąd zamierzacie iść!

— W górę, do fortu Elliot.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin