David Ferring - Cykl-Konrad (2) Zrodzony z cienia.doc

(931 KB) Pobierz
Background color: black white

David Ferring   Zrodzony z cienia

 

 

Tom II trylogii Konrad

 

Rozdział pierwszy

 

Sigmar stał, niczym samotna skała, pośród zielonego morza goblinich łbów. Wywijał ogromnym bojowym młotem. Każdy cios rozgniatał na krwawą miazgę kolejną głowę. Ale gobliny wciąż nadchodziły — tylko po to, by paść ofiarą świętego oręża krasnoludów.

Krasnoludy nazwały ten legendarny młot Ghalmarazem — Rozbijaczem Czaszek. Tamtego dnia w pełni dowiódł prawdziwości swego imienia. Raz za ra­zem opadał w dół — przy każdym uderzeniu ginął kolejny z obrzydliwych wro­gów.

Przeznaczenie chciało, aby dzień ten okazał się punktem zwrotnym historii, dniem, w którym Sigmar, wódz Unberogenów, przywódca ośmiu zjednoczonych ludzkich plemion, stanie się znany jako Młot na Gobliny — Sigmar Młoto­dzierżca. W dniu tym położono podwaliny pod mury Imperium. Był to też dzień, w którym gobliny, orki i wszyscy ich bezbożni sojusznicy zostali wypędzeni ze znanego świata.

Gobliny były odwiecznymi wrogami krasnoludów. Rasy te długo i zaciekle walczyły o panowanie nad ziemiami położonymi między Morzem Szponów a Gó­rami Krańca Świata. Wydawało się, że gobliny, dzięki liczebnej przewadze, za­triumfują. Po wiekach walk krasnoludy zostały zepchnięte do swojej górskiej oj­czyzny. Wycofywały się przez Przełęcz Czarnego Ognia — odwrót miało osła­niać kilkuset walecznych ochotników. Wydawało się, że ta decyzja jest ostatnią nadzieją narodu krasnoludów, choć tylna straż żadnej nadziei na ocalenie mieć nie mogła. Przeznaczeniem ariergardy było umrzeć, składając życie w ofierze dla ratowania reszty ludu.

Ale armie goblinów nie zmiażdżyły stawiających im czoło bohaterów — za­miast tego same zostały unicestwione. Zablokowane pomiędzy krasnoludami a ich nowymi sprzymierzeńcami — młodą rasą znaną jako ludzie — zielone po­twory zostały zmasakrowane, ich poskręcane ciała zasiały całą przełęcz cuchną­cym dywanem ciał, ich cuchnąca krew na zawsze splamiła okoliczne skały.

To właśnie Sigmar poprowadził swoje oddziały do zwycięskiej walki prze­ciwko wspólnemu wrogowi. Gdy nacierał przez zwarte szeregi goblinów, jego potężny młot zbierał krwawe żniwo...

*   *   *

Ostrze broni zataczało szerokie łuki. Po każdym ciosie padała następna ofiara, wijąc się w męczarniach. Mózgi wypływały ze zdruzgotanych, zielonych czaszek...

Czuł się niezwyciężony. Nowa siła wypełniała jego ciało, duch nasycał się jakąś ogromną mocą, która wydawała się zawsze w nim tkwić, choć objawiła się dopiero teraz.

Gobliny wrzeszczały z bólu i usiłowały umknąć przed razami bezlitosnego topora. Bały się nie tylko ostrza. Próbowały również uciec przed gwałtowną ulewą światła, które nagle rozjaśniło ich podziemne leże — zasłaniały oczy przed błyskiem gromu, wypełniającego ich mroczne królestwo.

Konrad rozchylił wargi, wyszczerzając zęby w dzikim grymasie. Czuł prze­pływającą przez ciało żądze krwi, taką samą, jaka rozpalała jego prymitywnych pradziadów. Czuł także, że nie jest sam. Niezliczone pokolenia przodków przyna­glały, zmuszały do walki — stał się już tylko widzem czynionej przez siebie ma­sakry. Miał wrażenie, jakby jego własne ramiona należały do kogo innego, a topo­rem kierowała obca siła.

To była jego noc, a zabijanie piekielnych goblinów — jego misja. Zadawał ciosy odruchowo. Całe ciało stało się maszyną zniszczenia, wyzutą z jakichkol­wiek myśli. Potrzebował jedynie wyczucia i szybkich reakcji.

Zwłoki niezliczonych wrogów leżały porozrzucane na podłodze starożytnej świątyni krasnoludów, a ich krew płynęła obfitą strugą. Jak w rzeźni.

I nagle okazało się, że zabrakło przeciwników. Leżeli zmasakrowani — martwi lub umierający. Wszyscy, którym udało się przeżyć, wymknęli się w mrok. Konrad wreszcie przestał zabijać. Pozwolił rannym cierpieć, dał śmierci możliwość ogarnięcia ich dusz. Niech umierają powoli, czując ból.

Dysząc ciężko, oparł się na toporzysku i spojrzał na uczynioną przez siebie jatkę. Grymas morderczej furii przemienił się w pełen zadowolenia uśmiech. Otarł lepką posokę, pokrywającą twarz. Nie była to jego krew, a martwi nie będą jej już potrzebowali.

Powoli wychodził z morderczego transu. Spojrzał na źródło światła, które, rozjaśniając w pewnym momencie jaskinie, ocaliło mu życie. Stało się to akurat wtedy, gdy pośród sprzyjających goblinom ciemności podziemnego świata począł tracić siły.

Zdawał sobie sprawę, że owa przemiana nocy w dzień musiała być dziełem Anvili. Kurz w dalszym ciągu unosił się z kamieni, które spadły ze sklepienia, po raz pierwszy od tysiącleci wpuszczając światło do świątyni.

Konrad ruszył w stronę cierpiącego Wilka.

Konrad, Wilk i Anvila przybyli w te góry w poszukiwaniu zaginionej świątyni krasnoludów, gdzie miała spoczywać ukryta fortuna w złocie i kosztow­nościach. Zamiast tego znaleźli twierdzę goblinów — czy raczej to gobliny ich znalazły.

Rozdzielili się na czas poszukiwań. Wilk został schwytany i właśnie miano go złożyć w ofierze, gdy pojawił się Konrad. Teraz Wilk wisiał, powieszony za przeguby, nagi, pokryty krwią — własną, ludzką — czerwoną, a nie zieloną.

Konrad, idąc w kierunku towarzysza, uświadomił sobie nagle, że Wilk wy­gląda jakoś inaczej. Jego ciało było jakby zniekształcone, a kończyny — zdefor­mowane. Być może dlatego, że wciąż zwijał się z bólu, ale jego wytatuowana twarz również wyglądała niezwykle, zupełnie jakby miał wykręconą szczękę. I chociaż skórę pokrywała mu skorupa krwi, przebijał spod niej gęsty, zbity za­rost. Wilk przypominał pierwotne zwierzę. Konrad czuł, że sam też staje się po­dobną istotą...

Wilk spoglądał dziwnie, jakby nie poznawał Konrada i w dalszym ciągu oba­wiał się, że będzie torturowany, a w końcu złożony w ofierze.

— Czy nie słyszałeś, co ci rozkazałem? — zdołał zapytać słabym głosem. — Miałeś zabić mnie, a nie jego — splunął w stronę ciała czarownika-kapłana goblinów. Zabarwiona krwią ślina wylądowała na pokrytej rytualnymi szramami zielonej twarzy.

Wilk wydał ten rozkaz, gdy Konrad wszedł do ukrytej jaskini, i gdy zoba­czyli się z oddali w świetle płonącej pochodni. Konrad wykorzystał jedyną pozo­stała mu strzałę, aby zastrzelić szamana goblinów, torturującego bezbronną ludzką ofiarę.

— Nie można mieć zaufania do łuku, to chłopska broń — odpowiedział Konrad, powtarzając opinię wyrażoną przez Wilka w dniu ich pierwszego spotka­nia.

Oparł pokryty krwią młot o ścianę i sięgnął po nóż. A potem zatrzymał się, patrząc na broń, którą gromił wrogów. Przecież używał topora, a nie młota. Dla­czego więc pomyślał, że odstawia młot?

W głowie wciąż dudniły mu odgłosy walki i koszmarne wrzaski nie­przyjaciół. Słyszał też łoskot eksplozji i dudnienie spadających skał. Przesunął dłonią po twarzy, ścierając zalewający oczy strumyk krwi. To była jego własna krew. Raniono go kilkakrotnie i krwawił obficie z ran, ale właściwie tego nie za­uważał. Takie obrażenia zdawały mu się niczym.

Za pomocą krisa przeciął liny, którymi przywiązano Wilka do ściany świątyni. Gdy pękło ostatnie włókno sznura, ostrze noża rozsypało się na ka­wałki. Tę broń o falistej klindze Konrad posiadał przez połowę życia — wielo­krotnie ocaliła go od śmierci. Spojrzał na kościaną rękojeść, a potem upuścił ją na ziemię.

— Sądziłem, że masz zamiar poderżnąć sobie gardło, zanim cię wezmą do niewoli — powiedział. Wilk kiedyś przysiągł, że nie da się wziąć żywcem.

Gdy ściągał przyjaciela na ziemię, Wilk skrzywił się, odsłaniając szpiczaste zęby.

— Postanowiłem raczej poderżnąć parę ich gardeł — wychrypiał.

Chwilę później usłyszeli zbliżający się odgłos ciężkich kroków. Spojrzeli na drugi koniec jaskini — w stronę ciemnych tuneli, do których umknęły ocalałe stwory.

Konrad jedną ręką podtrzymywał Wilka, a drugą sięgnął po zakrwawiony to­pór. Stali z Anvilą ramię przy ramieniu, czekając aż wrogowie wyłonią się z czar­nych korytarzy.

Stąpanie zbliżało się, stawało coraz groźniejsze, dudniąc echem w zło­wieszczej ciszy. Musiała się tam znajdować cała armia goblinów — tym razem wędrowcy nie mieli żadnych szans.

— Gdzie są te wszystkie skarby? — spytała Anvila.

Kobieta-krasnolud stała w wyjściu z jednego z tuneli i rozglądała się po na­gich ścianach wysoko sklepionej świątyni, nie zwracając uwagi na martwe i umierające gobliny.

Wreszcie zapadła cisza. Ustały jęki umierających. Wszystkie zielone bestie nie żyły — albo były zbyt słabe, by prosić o pomoc. Zresztą wkrótce również i te dogorywające staną się martwe.

Konrad spojrzał na leżącego, nieprzytomnego Wilka. Jego rany w końcu się zagoją i o tej przygodzie będą przypominać jedynie nowe szramy.

Zmiany, które Konrad zaobserwował w Wilku, musiały wynikać z dozna­nych cierpień. Albo też zmysły samego Konrada uległy zaburzeniu pod wpływem bitewnego szału. Jak inaczej bowiem można wytłumaczyć złudzenie, że walczył młotem, a nie toporem?

Obserwował mroczne tunele, obawiając się, że hordy obrzydliwych gobli­nów lada chwila powrócą. Światło trzymało je na dystans, ale jak prędko prze­zwyciężą strach, jak prędko uświadomią sobie ilu naprawdę jest wrogów?

Gdy Konrad zagłębił się w podziemny labirynt, poszukując Wilka i tych, któ­rzy go pojmali, Anvila pozostała na powierzchni. Przy pomocy swych technicz­nych umiejętności sprowadziła w mroki podziemi światło dnia. Jasność.

— Krasnoludy oświetlały swoje świątynie układem soczewek, przenoszą­cych z powierzchni ziemi światło słoneczne — wyjaśniła Anvila — Na górze zna­lazłam soczewkę, ale była zasypana tonami skał. Wysadziłam je prochem.

— Mówiłem ci, że ona jest sprytna — mruknął Wilk, który na chwilę odzy­skał świadomość, po czym stracił przytomność.

Konrad zazdrościł mu stanu nieświadomości — sam marzył o śnie. Ale nie wolno mu odpoczywać, póki nie wydostaną się ze świątyni. Obserwował, jak Anvila bada otoczenie. Nie mogła przecież poszukiwać skarbu, na który liczył Wilk. Jeżeli w ogóle kiedyś były tu jakieś pozostawione przez krasnoludy kosztowności, dawno już zostały znalezione przez gobliny.

Anvila oglądała kamienie i rzeźby, badała kolumny przy wejściach do ko­rytarzy odchodzących ze środkowej części świątyni. Przesuwała palcem po śla­dach niektórych runów, próbując odczytać, co napisali przed wiekami jej praojco­wie.

Komnata musiała być wykuta w litej skale, a jej podłogę i ściany wyłożono potężnymi, kamiennymi blokami. Dolna część pomieszczenia była okrągła, zaś ściany wyginały się łukowato ku górze, tworząc potężną kopułę o ponad trzydzie­stometrowej wysokości.

— Kiedyś była tu świątynia krasnoludów — oświadczyła po powrocie Anvila — a teraz gobliny odprawiają w niej swe ohydne rytuały. Musieliście je zastać w trakcie odprawiania jakiejś ceremonii, związanej z ostatnim dniem wio­sny — uklękła przy Wilku i popatrzyła na miejsce, do którego był przywiązany.

— Czy jutro jest pierwszy dzień lata? — zapytał łagodnie Konrad.

Właśnie podczas pierwszego dnia lata odmieniło się jego życie.

Dokładnie pięć lat temu jego rodzinna wieś została całkowicie zniszczona. Konrad był jedynym, który ocalał.

Potrząsnął głową i zacisnął mocno powieki, starając się odgonić napływa­jące wspomnienia — przede wszystkim wyobrażenia o tym, co musiało dziać się wtedy z Elyssą.

Krew, która oblepiała kończyny i tors Konrada, obrzydliwie śmierdziała. Te­raz, kiedy Anvila była już przy Wilku, Konrad mógł w ruinach świątyni poszukać wody do umycia się.

W ostatnich latach zabił wiele goblinów, ale żaden z nich nie był tak odmie­niony, jak te napotkane tutaj. Życie pod ziemią musiało przyczynić się do zmiany ich wyglądu, uczynić je mniejszymi i bardziej zgarbionymi, sprawić, że ich skóra stała się bledsza, a oczy większe.

W przeciwieństwie do wielu zwierzołaków, których krew paliła jak kwas, posoka goblinów była stosunkowo niegroźna, ale należało jak najszybciej pozbyć się jej śladów z poranionego ciała.

Konrad nie znalazł wody w obrębie świątyni, ale za to odszukał miecz, zagu­biony w czasie walki. Odwracając się w stronę Wilka i Anvili, spojrzał do góry, na wielki szklany krąg, wbudowany w kamienną ścianę. Wyglądał jakby składał się z pierścieni o różnych wymiarach i grubości.

Już odwracał głowę, gdy dostrzegł w soczewce jakiś ruch. Patrzył dalej, ob­serwując, jak widoczny w niej kształt staje się coraz wyraźniejszy. Wreszcie uj­rzał jeźdźca, człowieka na wierzchowcu, człowieka, którego nie mógł nie rozpo­znać — wojownik ze spiżu!

Konrad nie wierzył własnym oczom. Minęło pięć lat od dnia, w którym ra­zem z Elyssą widzieli, jak rycerz ze spiżu przejeżdża przez ich skazaną na za­gładę wioskę — milcząca postać, sprawiająca wrażenie jakiejś nadnaturalnej istoty.

A gdy w dniu spotkania z Wilkiem, Konrad opisał mu jeźdźca, który zjawił się w przededniu zniszczenia wioski, ten odpowiedział, że jest to jego brat, brat bliźniak...

Konrad wciąż dokładnie pamiętał słowa Wilka: „On jest bardziej niż martwy...”

Od tej pory Wilk nie wspominał już swojego brata i Konrad nie myślał wię­cej o wojowniku ze spiżu. Nie sądził, że kiedykolwiek jeszcze go spotka.

Czy jeździec rzeczywiście wrócił, aby znów zakłócić spokój jego duszy — czy też był tylko iluzją?

— Anvilo! — wrzasnął Konrad, wskazując na szklany krąg. — Czy ty też go widzisz?

— Tak! — odkrzyknęła.

— Co to takiego?

— Odległy obraz, odbity i powiększony przez soczewki. Jedna z po­wierzchni musiała zostać uszkodzona i, dzięki jakiemuś fenomenowi przekazuje nam ten widok.

— Czy jest rzeczywisty?

— Tak. Zapewne znajduje się w odległości kilku mil, u stóp góry.

Ale w chwili, gdy wypowiadała te słowa, widmowy obraz rozpłynął się we mgle soczewek, po czym zniknął.

Konrad jeszcze przez jakiś czas wpatrywał się w szklany krąg, chociaż nic już nie było na nim widać, a potem odwrócił się i pospieszył do miejsca, w któ­rym znajdowali się Anvila i Wilk.

— Muszę iść za nim — oznajmił.

Kobieta-krasnolud spojrzała na niego, ale nie odezwała się ani słowem.

— Muszę iść. Takie jest moje przeznaczenie...

Anvila wzruszyła ramionami.

— Skoro tak uważasz — idź!

— A co z Wilkiem? Możesz się nim zaopiekować, pomóc mu się stąd wydo­stać?

— Oczywiście.

— A co z goblinami?

— Jestem krasnoludka. A to jest królestwo moich przodków. Wiem, jak sobie radzić z goblinami.

Konrad spojrzał na Wilka, którego oczy otwierały się powoli. Ból i cierpie­nie, które wciąż odczuwał, odbijały się w ich lodowatym błękicie. Utkwił wzrok w twarzy Konrada. Oblizał wargi i otworzył usta.

— Chaos — szepnął. Wziął płytki oddech, a potem powtórzył, ale tym ra­zem głośniej: — Chaos! — ostrzegł przyjaciela.

A potem zamknął powoli oczy i ponownie pogrążył się w nieświadomości, jakby te dwa słowa do cna go wyczerpały.

„Chaos...”

Było to określenie, które Konrad słyszał wielokrotnie, które często wyma­wiano na ziemiach pogranicza, którego sam używał, ale które każdy rozumiał ina­czej. Bez względu jednak na to, co naprawdę znaczyło, słowo to spowodowało, że Konrad poczuł zimny dreszcz, przebiegający po plecach.

Wilk znałby znaczenie tego terminu. Ale Wilk nie mógł odpowiedzieć na żadne pytanie.

Konrad chciał również dowiedzieć się paru rzeczy o bliźniaku towarzysza: co się z nim stało, w jaki sposób związał się z siłami ciemności. Odwrócił się do Anvili. Jak zwykle nie zareagowała i nie odezwała się ani słowem.

— Muszę iść — oznajmił.

— Już mówiłam. Jeżeli musisz — idź!

Konrad skinął głową i ruszył wolno, kierując się w stronę korytarza, którym Anvila weszła do świątyni. Niechętnie porzucał towarzyszy, ale krasnoludka była pewna, że zdoła bezpiecznie wyprowadzić rannego człowieka z legowiska goblinów, a potem z gór.

Wilk był drugim co do ważności człowiekiem w życiu Konrada, kimś, kto zmienił wiejskiego chłopaka w wojownika. Ale najważniejsza była Elyssa. Jego pierwsza, prawdziwa miłość, dzięki której zdobył osobowość, a nawet własne imię. Minęło już pięć lat od chwili, gdy została zamordowana, starta z po­wierzchni ziemi.

Pięć lat bez jednego dnia.

A teraz rycerz ze spiżu znajdował się w pobliżu, akurat w piątą rocznicę dnia, w którym Konrad i Elyssa go zobaczyli.

Wilk często powtarzał, że nie ma czegoś takiego jak przypadek — wszystko jest przeznaczeniem. I Konrad nauczył się wierzyć, że jest to istotnie prawda.

Musi odszukać jeźdźca. Dopiero wtedy będzie mógł odnaleźć własną osobo­wość i odkryć tajemnicę swojego życia.

Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na Anvile i Wilka, Konrad odwrócił się i wszedł do ciemnego tunelu, który miał wyprowadzić go na powierzchnie.

Korytarz był zbyt wąski, aby posługiwać się w nim toporem, wydobył więc miecz. Zapomniawszy, że stracił nóż, sięgnął po niego lewą ręką. Wypatrując lśnienia wrogich, czerwonych oczu, które ostrzegłoby go przed oczekującymi w zasadzce, zniekształconymi wrogami, wkroczył w ciemność.

*   *   *

Zamrugał, oślepiony nagłym światłem. Słońce stało w zenicie, płonąc ży­wym ogniem na bezchmurnym niebie. W zimie Kislev mógł być najchłodniejszym miejscem na ziemi, ale w lecie wydawał się najgorętszym.

Zrobił kilka głębokich oddechów, napełniając płuca czystym powietrzem i uwalniając nozdrza od przyprawiającego o mdłości gobliniego smrodu pod­ziemnego labiryntu. Skórę i ubranie wciąż miał poplamione zieloną krwią, której nie pozbędzie się tak łatwo, jak odoru z płuc.

Zrzucając większą część zabrudzonej odzieży, przypomniał sobie, kiedy po raz ostatni był pokryty taką ilością wrażej posoki. Był to ten sam dzień, kiedy zniszczono wioskę. Wtedy, dla bezpieczeństwa, przebrał się, zakładając skórę, ze­rwaną z zabitego zwierzołaka. Potem przyłączył się do szalonych napastników.

Splunął, próbując pozbyć się z ust smaku śmierci. Postanowił nie myśleć o przeszłości, ale to było trudne.

Wkrótce odnalazł wielką soczewkę, niegdyś oświetlającą podziemną świątynię krasnoludów. Była okrągła i miała przynajmniej pięć metrów średnicy. Szlifowana jak drogocenny kamień, spoczywała zagłębiona w zboczu góry. Anvila wysadziła skały, które od wieków przysypywały wielką taflę szkła. Teraz soczewka była w wielu miejscach popękana i pokruszona.

Kilku fragmentów brakowało i te zmiany musiały spowodować ów miraż, który ukazał mu wojownika ze spiżu. Odległy obraz, uchwycony przez jedną z brakujących płaszczyzn, został przekazany do soczewki na powierzchni i za po­średnictwem systemu mniejszych zwierciadeł do znajdującej się w dole jaskini.

Konrad podszedł do skraju urwiska i spojrzał w dół, starając się dostrzec położony poniżej teren. Chociaż jednak wychylał się na całą długość ramion, ni­żej znajdujące się szczyty przesłaniały widok. Z tak dużej odległości nie był w stanie określić, gdzie przebywał jeździec ze spiżu, i w którym kierunku po­dążał.

Tylko po odszukaniu właściwego odłamka soczewki mógł mieć szansę ustalenia, gdzie znajduje się rycerz. Fragment ten musiał istnieć, ponieważ dzięki niemu zobaczył obraz. Gdyby go odszukał, spojrzałby przez niego, jak przez oku­lar lunety, i być może zobaczyłby cel poszukiwań.

Eksplozja prochu użytego przez Anvile skruszyła skałę na tak wiele odłam­ków, że Konrad uświadomił sobie, iż jego poszukiwania niemal z góry skazane są na niepowodzenie. Ale musiał spróbować.

Prawie godzinę wspinał się po głazach, grzebał wśród pyłu i gruzu, wypatru­jąc kawałka szkła, ustawionego w odpowiednim miejscu lub zaklinowanego tak, że widać byłoby przezeń położony w dole teren. Odnalazł wiele fragmentów so­czewki, lśniących w słońcu jak drogocenne klejnoty, ale żaden z nich nie był tym, którego poszukiwał.

Wreszcie musiał przyznać się do porażki. A tymczasem, z każdą mijającą minutą, wojownik ze spiżu oddalał się coraz bardziej.

Konrad tym razem wyszedł na powierzchnię inną szczeliną, ale natychmiast zorientował się w terenie i skierował kroki w stronę dolnej części zbocza. Spoj­rzał na południe, na szlak, którym wspinał się z Anvilą. Rozpoznał znajome miej­sca, a potem popatrzył na mroczniejące pękniecie w skale, przez które wszedł do twierdzy goblinów.

Przez chwilę miał ochotę wrócić i pomóc Anvili w opiece nad Wilkiem, ale uświadomił sobie, że nie ma tam nic do roboty. Nie potrzebowali jego wsparcia. Wyszedł na powierzchnię, aby odnaleźć wojownika ze spiżu i to było teraz jego najważniejszym zadaniem.

Tym samym niebezpiecznym szlakiem, którym szedł na górę, teraz zaczął podążać w dół zbocza. Schodzenie wcale nie było łatwiejsze od wspinaczki, pod pewnymi względami sprawiało nawet więcej trudności. Wtedy nie obawiał się o siebie, ponieważ za wszelką cenę starał się odnaleźć Wilka — myślał tylko o ocaleniu towarzysza.

Wtedy przez cały czas widział przed sobą szczyt. Wracając — tylko prze­paść. Długo by spadał...

W końcu dotarł do miejsca, gdzie tuż przed świtem Anvila i Wilk wpadli w zasadzkę. Nie różniło się niczym od pozostałych odcinków tego trudnego szlaku, jeżeli nie liczyć zmasakrowanych goblinich trupów. Zdążyli zabić cał­kiem sporo wrogów, zanim Wilk został wzięty do niewoli, a Anvila wpadła w szczelinę. Wśród zwłok leżała również Północ — koń Wilka.

Między zapasami, które biały ogier wniósł na strome zbocze, Konrad znalazł bukłak z wodą. Zwilżył gardło. Pozwolił też, by woda spływała mu po twarzy, zmywając większą część zaschniętej krwi. Wytarł usta grzbietem dłoni. Potem za­brał się za wybieranie potrzebnego prowiantu.

Nie zabrał go zbyt wiele. Wilk i Anvila również będą potrzebowali jedzenia i wody. W jukach koni pozostawionych dalej, u stóp góry, znajdowało się więcej zapasów — oczywiście pod warunkiem, że nie znalazła ich jakaś banda goblinów albo innych istot zamieszkujących tę skalistą krainę.

Konrad wciąż czuł zmęczenie, ale nie zatrzymał się na długo. Musiał ruszać dalej. Podążył w dół poszarpanego zbocza, zbierając po drodze przedmioty, które poprzednio odrzucił, gdyż spowalniały wspinaczkę — futrzane nogawice, frag­menty zbroi. Wreszcie dotarł do miejsca, w którym spędził poprzednią noc.

Wszystko wyglądało tak samo jak w chwili, gdy dostrzegł, co przydarzyło się jego towarzyszom i rzucił się im na pomoc. Konie wciąż były uwiązane, ale Konrad zbliżał się do nich ostrożnie, z mieczem w dłoni. Bacznie obserwował skały i głazy. Jednak nigdzie nie zauważył wrogów.

Umył się i dopiero potem zabrał się za bandażowanie ran. Od czasu kiedy niemal utracił w walce prawą rękę, każda rana na niej goiła się o wiele szybciej niż reszta ciała. Przed paroma laty został ciężko ranny i wydawało się, że trzeba będzie ramię amputować. Jednak pewien elf, dysponujący uzdrowicielskimi mo­cami, opatrzył ranę i ocalił rękę.

Po zabandażowaniu wszystkich obrażeń, i po szybkim zjedzeniu posiłku, Konrad osiodłał konia. Zaczął się zastanawiać, w którym kierunku powinien się udać. Nie miał jednak specjalnego wyboru. Musiał kontynuować wędrówkę w dół zbocza. Szlak poniżej obozowiska nie był już tak stromy ani tak zdra­dziecki, ale nie można go było nazwać łatwym. Kiedy przemierzali tę część drogi, musieli prowadzić wierzchowce. Owinęli im też kopyta szmatami, w celu stłumienia odgłosu uderzania podków o kamienie. Poruszali się jedynie nocą, w obawie przed wykryciem.

Teraz jednak to Konrad był ścigającym. Szlak w świetle dnia wyglądał rów­nie paskudnie jak w nocy. Ale wojownik nie miał czasu, by prowadzić konia za wodze. Teraz najbardziej liczyła się szybkość. Musiał ryzykować, że zwierze po­tknie się i złamie nogę. Ale jeżeli nie będzie się spieszyć, rycerz ze spiżu zdoła uciec.

Po wydostaniu się z gór będzie musiał podjąć ostateczną decyzje, w którym kierunku powinien pojechać. Wciąż obserwował położony w dole teren, wypatru­jąc jeźdźca. Ale nikogo — ani niczego — nie zauważył. Podobnie było po­przednim razem — gdy przemierzali te drogę, nie dostrzegli najmniejszej oznaki bytności wrogich hord, od których przecież aż roiło się w tej części Kislevu. Już sam fakt braku wrogów powinien wzbudzić ich podejrzenia, ale trójka wę­drowcowi była wdzięczna bogom za każdą przebytą w spokoju milę.

Konrad, który wychowywał się w Lesie Cieni, gdzie wróg czaił się za każ­dym drzewem, wciąż nie mógł przyzwyczaić się do i otwartych przestrzeni gór. Na równinach widział wszystko w odległości wielu mil. Gdyby w pobliżu znajdo­wali się jakieś zwierzołaki, zapewne zauważyłby je, zanim one by go spostrzegli. Bez przerwy bacznie obserwował okolice, ale to nie napastników wypatrywał. Li­czył się tylko brat Wilka.

Wkrótce uświadomił sobie, w którą stronę powinien podążyć. Musiał jechać jedyną istniejącą drogą.

Pięć lat temu, wraz z Elyssą, po raz pierwszy ujrzał wojownika ze spiżu. A następnego dnia armia zwierzołaków zniszczyła wioskę i wyrżnęła wszystkich jej mieszkańców. Konrad ocalał jedynie dzięki temu, że opuścił dolinę przed roz­poczęciem ataku.

A jutro znowu nadejdzie pierwszy dzień lata, święty dzień Sigmara. Czy hi­storia się powtórzy? Czy dlatego znalazł się tu tajemniczy jeździec, zwiastun śmierci i zniszczenia?

Konrad obawiał się, że tak właśnie się stanie. Jeździec ze spiżu był tym, który wytycza szlak, zwiadowcą prowadzącym hordy ciemności do wyznaczo­nego celu.

Północny Kislev był pustynnym i niegościnnym miejscem. Obszar, wokół Przełęczy Belyevorota pozostawał słabo zamieszkany. Znajdowało się tu kilka niewielkich faktorii, parę małych, samotnych wiosek i fortów. Jedynym liczniej zamieszkanych miejsc była kopalnia — i to ona prawdopodobnie stanowiła obiekt ataku napastników.

Konrad popędził konia, kierując się z powrotem do miejsca, w którym żył niemal pięć lat. Tyle czasu bowiem wraz z Wilkiem bronili kopalni złota przed najazdami z północy, dowodząc oddziałem najtwardszych najemników, jacy kie­dykolwiek działali na przygranicznych ziemiach. W ciągu dwóch ostatnich lat udało im się odepchnąć napastników. Nie ograniczali się do obrony, przenieśli też działania wojenne na tereny przeciwnika.

A potem nastąpiło oblężenie Praag. Najeźdźcy walczyli wprawdzie zaciekle i z pogardą dla śmierci, ale napad ten sprawiał wrażenie pojedynczego, od­osobnionego. Jakby miał odwrócić uwagę Kislevitów od czegoś ważniejszego...

Konrad nie miał na to dowodu, jeszcze nie miał. Przepełniała go za to żar­liwa nadzieja, że się myli, choć w głębi duszy zdawał sobie sprawę ze słuszności swoich podejrzeń.

Jechał szybko, wracając tym samym szlakiem, którym wraz z dwoma towa­rzyszami podążał zaledwie kilka dni temu. Dawał kordowi odpoczywać tylko tyle, żeby nie padł, a potem znów poganiał zwierzę. Prowadził wyścig z czasem, lecz zachód słońca nastąpił o wiele za wcześnie, jak na jego potrzeby. Ciemność nie wpłynęła jednak na prędkość jazdy Konrada. Pędził przez noc, aż wreszcie ani on, ani jego wierzchowiec nie byli w stanie podążać dalej.

Był to długi, bardzo długi dzień. Wydawał mu się znacznie dłuższy od dnia, kiedy ocknął się przed świtem i ujrzał niebezpieczeństwo, z którym za chwilę mieli spotkać się Wilk i Anvila. A potem nastąpiła bitwa z goblinami, w której jego topór ściął łby dziesiątkom bestii.

Pogrążając się we śnie, Konrad rozmyślał o jeźdźcu ze spiżu. Czy rzeczywi­ście go widział? A może było to złudzenie, wywołane bitewną gorączką, podob­nie jak przekonanie, że walczył młotem? „Ale przecież Anvila również widziała zakutą w zbroję postać” — uświadomił sobie w chwili, gdy zmęczenie wzięło wreszcie górę i zaczął zasypiać.

Śniło mu się, że zabija gobliny, które próbowały uniemożliwić mu dotarcie do rycerza ze spiżu. A wśród zniekształconych stworów znajdowała się dowo­dząca nimi Elyssą. Rozkazywała zabić Konrada...

Ocknął się gwałtownie, zlany potem, usiłując dłonią chwycić nie istniejący już kris. Usiadł, patrząc na gwiazdy i dwa księżyce. Dopiero po pewnym czasie położył się znowu i zapadł w kolejny niespokojny sen.

O świcie siedział już w siodle, galopując po równinie, przez pustkę i ciszę, jakby był jedyną istotą na całym świecie.

Pięć lat temu bezbronna wioska uległa kompletnemu zniszczeniu. Przecież to nieprawdopodobne, by powtórzyły się wydarzenia które miały miejsce tak dawno w odległym Ostlandzie. Kopalnia była silnie ufortyfikowana i strzegli jej zahartowani w bojach, czujni żołnierze, którzy w niezliczonych potyczkach i wal­kach zwyciężali barbarzyńskie hordy z północnych Pustkowi. Obu tych sytuacji nie można było porównywać.

Bez względu na to, ilu najeźdźców ginęło, zawsze znajdował się następni, go­towi zająć ich miejsce. Jednak w czasie ostatnich dwóch lat nie wydawali się już tak liczni. Czyżby zbierali siły, przygotowując wielką inwazję?

Jednak w konfrontacji z zawodowymi żołnierzami sama liczebność napastni­ków nie wystarczała. W przeciwnym razie już dawno spustoszyliby Kislev. Zresztą raz udało im się dokonać podobnej sztuki. Dwa wieki temu opanowali cały kraj, ale zostali wyparci, gdy car Kislevu zawarł sojusz z cesarzem Impe­rium. Zjednoczonej armie dwóch narodów odrzuciły napastnika, zmuszając go do odwrotu w granice mrocznego królestwa.

Jedynym motywem kierującym nieprzyjaciółmi wydawała się być żądza za­bijania, jakby tylko owo barbarzyńskie uczucie uzasadniało ich istnienie. Pragnie­nie krwi zaspokajali zadając śmierć, zadając śmierć komukolwiek. Często odno­siło się wrażenie, że mordowali się nawzajem z taką samą ochotą, z jaką zabijali ludzi zagradzających im drogę do serca Kislevu i dalej, do Imperium.

Jednak w dniu, w którym zniszczona została wioska Konrada, zwierzołaki zjednoczyły się w swej barbarzyńskiej misji. Gdyby dzisiaj również połączyły siły, odsunęły na bok waśnie i spory, ludzie żyjący w okolicach kopalni byliby skazani na zagładę.

Gdy więc Konrad dostrzegł słup czarnego dymu, unoszący się daleko na ho­ryzoncie, wiedział już, że przybywa za późno.

 

Rozdział drugi [top]

 

Konrad pędził dalej i dalej, jeszcze gwałtowniej bodąc konia ostrogami, aż wreszcie wyczerpany wierzchowiec padł, zrzucając człowieka na ziemię. Zwierzę leżało, z sierścią pokrytą krwią i potem i dyszało ciężko, tocząc pianę z pyska. Jego tylne nogi kopały gwałtownie, jakby próbował galopować dalej. A potem wszelkie ruchy ustały. Koń był martwy.

Konrad zatrzymał się jedynie po to, aby podnieść miecz, hełm i tarczę, a po­tem pobiegł dalej, zmuszając obolałe mięśnie do wielkiego wysiłku.

Znajdował się już w odległości zaledwie dwóch, trzech mil od kopalni, czuł zapach dymu, widział płomienie. Chociaż biegł pod wiatr, niczego nie słyszał. Żadnych odgłosów walki, uderzeń stali o stal, bojowych okrzyków wojowni­ków... Ani przedśmiertnych wrzasków.

Kopalnia położona była w górzystej okolicy, choć przecież znajdowała się w odległości wielu mil od łańcucha szczytów, wyznaczającego granice Starego Świata, a biegnącego od Kislevu na dalekiej północy do Złych Ziem na południu. Miasteczko kopalniane leżało w dolinie, pomiędzy trzema piętrzącymi się, stro­mymi turniami, połączonymi solidnymi liniami fortyfikacji. Posiadało idealną po­zycję i strategiczną i obronną. W innym wypadku nigdy nie przetrwałoby tak długo i nie stałoby się centrum handlowym całego regionu.

Na każdej z trzech turni wzniesiono wieże strażnicze, z których obserwo­wano położone niżej równiny. Teraz wszystkie trzy wieże stały w ogniu, pożerane przez języki czerwonych płomieni. Dym wzbijał się spiralami z każdego szczytu, wyglądał jednak niepozornie w porównaniu z gęstymi, czarnymi kłębami unoszą­cymi się z obronnej osady. Konrad przypomniał sobie pożar, który napastnicy rozniecili, atakując jego rodzinną wieś. Podłożyli ogień pod świątynie Sigmara, składając w ofierze swym ciemnym bogom wszystkich, którzy się w niej modlili. Ale najlepiej zapamiętał nie płonącą świątynię, lecz ogień, który strawił dwór — i jego mieszkańców...

Pędził wtedy w stronę szczytu wzgórza w nadziei, że znajdzie tam Elyssę. Żywą. Zamiast tego ujrzał najstraszliwszy widok, na jaki natknął się w czasie tej koszmarnej próby. Pomimo wszystkich mordów, których był świadkiem podczas ataku, pomimo widoku ohydnych stworów, które napadły na wieś, najbardziej w jego pamięci zapisał się obraz człowieka kroczącego bez szwanku przez pło­nące piekło, niegdyś będące dworem. Obraz człowieka, którego nazwał Cza­szkolicym.

Wbrew swemu wyglądowi, nie mógł być istotą ludzką. Jak inne parodie życia, szalejące po wiosce, był on jedynie człekokształtny.

Konrad zdołał wówczas zabić z łuku wielu napastników. Każdy, którego trafił, umierał. Ale nie Czaszkolicy. Czarna strzała wbiła się głęboko w jego pierś, ale wyrwał ją bez trudu. Nie popłynęła krew nie było też śladu rany.

Nienaturalnie chudy Czaszkolicy był pierwszą spotkaną przez Konrada istotą niewrażliwą na śmiertelne rany. W ciągu następnych pięciu lat zetknął się z wieloma nieprawdopodobnymi bestiami, które nie chciały umierać, o ile nie zo­stały zabite na tuzin rozmaitych sposobów.

Uśmiercanie goblinów przychodziło bez trudu, ale przecież zaliczały się one do pośledniejszego rodzaju stworzeń zamieszkujących nieludzkie królestwa. Sta­nowiły część Starego Świata — jak krasnoludy, jak ludzie. Nie były odrażają­cym pomiotem Północnych Pustkowi, Pustkowi Chaosu...

Stamtąd właśnie wywodziły się wszystkie stwory znane pod nazwą zwierzo­ludzi. Nic naturalnego nie mogło tam istnieć, zupełnie jakby pustkowia były cał­kiem innym światem. Były to krainy, gdzie rodziło się jedynie zło.

Stwory, z którymi Konrad stykał się w młodości, były zdegenerowanymi istotami, potomkami tych, które przed dwoma wiekami najechały Imperium. Gdy agresja została odparta, ocalałe stwory uciekły w gęste lasy. Były słabe i wolne, łatwe do zabicia — oczywiście w porównaniu z tymi, z którymi Konrad miał do czynienia od chwili przybycia na kislevskie pogranicze.

Niemal każdy zwierzołak wyglądał inaczej i każdego trzeba było likwido­wać w odmienny sposób. Czaszkolicy przeżył trafienie strzałą w serce — albo w miejsce, gdzie u człowieka powinno się ono znajdować. Ale niektóre istoty z pustkowi miały po kilka serc i każde z nich należało zniszczyć. Inne potwory sprawiały wrażenie, że w ogóle nie posiadają tego organu...

Rana, która dla człowieka mogła okazać się śmiertelna, dla niektórych z tych piekielnych bestii była zaledwie draśnięciem. Odcięte w walce kończyny potrafiły żyć własnym życiem — odrąbana noga przekształcała się w groźnego węża, ręka trzymająca broń — w kolejnego wroga. Niektóre z potworów mogły nawet rozmyślnie dzielić się na dwoje — dwugłowy wróg stawał się dwoma jed­nogłowymi.

Konrada nigdy nie dręczyły senne koszmary, ponieważ bez względu na to, co mogła stworzyć jego wyobraźnia, w życiu codziennym miał do czynienia z o wiele gorszymi wrogami.

Aby zachować siły, przestał biec na złamanie karku i teraz podążał długimi, swobodnymi susami. Wkrótce poczuł piekielny żar. Patrząc na płomienie, zasta­nawiał się, co poza trupami znajdzie za objętą ogniem palisadą.

Poczuł odór palącego się ciała, ludzkiego ciała. Zwolnił na chwilę. Pomy­ślał — na co właściwie liczy? Nie mógł już nikogo ocalić — spóźnił się. Jedy­nymi żywymi istotami były zwierzołaki — jeżeli takie potwory można nazwać istotami żywymi.

Nie miał żadnego rozsądnego powodu, aby podążać dalej, ale nie była to kwestia rozsądku. Podobnie jak wioska, w której się wychował, okolice kopalni stały się jego domem. Był u siebie, a najeźdźcy — nie.

*   *   *

Odnalazł pierwsze zwłoki — zwierzołaków, zabitych strzałami obrońców. Im bliżej podchodził do umocnień, tym więcej ciał leżało na ziemi, skąpanych we własnej krwi. Było południe i napastnicy leżeli od wielu godzin, ale Konrad zwolnił kroku, ostrożnie posuwając się wśród trupów. Dobrze znał taktykę najpo­dstępniejszych wrogów rodzaju ludzkiego. Większość stworów była bezmózga, często dosłownie, ale inne mogły udawać trupy w nadziei na zaskoczenie nie­ostrożnej ofiary.

Dla niektórych z tych piekielnych istot samo słowo „śmierć” nie miało zna­czenia. W przeszłości zabijał bestie, które po chwili wstawały znowu, jak wypo­częci po drzemce ludzie.

Sam fakt przechodzenia obok nich żywej istoty mógł wywołać odruchową re­akcję potworów, skłaniając do ostatniego, wściekłego ataku. Były w stanie wy­czuć ciepłą, czerwoną krew człowieka, chociaż płyn, który płynął w ich żyłach na­wet wówczas, kiedy były potwornym odpowiednikiem żyjących istot, mógł mieć temperaturę krwi jaszczurki... I dowolną barwę.

Kształty tych, między którymi przechodził, były jak zawsze obrzydliwymi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin