Clifford Francis - Trzecia Strona Medalu.rtf

(593 KB) Pobierz
Francis Clifford

Francis Clifford

 

 

 

Trzecia strona medalu

Przełożyła Krystyna Jurasz-Dąmbska


Rozdział pierwszy

Parę minut po trzeciej w sobotnie popołudnie - które zdaniem Anthony’ego Pascoe’a miało być jeszcze jednym typowym sobotnim popołudniem - jakiś człowiek, przecisnąwszy się przez ciżbę ludzką w górnej hali budynku pasażerskiego nr 1 na lotnisku londyńskim, podszedł do stoiska całego ze szkła i tekowego drzewa, gdzie mieściła się filia Banku Zachodnio-Centralnego. Oznajmił, że właśnie przyleciał z Zurychu i bardzo się śpieszy. (“Urodziny mego najmłodszego. Będę się miał z pyszna, jeżeli nie zdążę na tort ze świeczkami - wie pan, jak to jest.”) Chodziło mu o głupstwo: we czwartek leci znowu do Genewy i chciałby podjąć równowartość stu funtów we frankach szwajcarskich. Czy mogliby mu to przygotować? Żeby już czekały?

- Oczywiście - odparł Pascoe odruchowo. Urzędnicy banku pracowali kolejno na lotnisku - innych banków także - i nie przypominał sobie, żeby załatwiał kiedykolwiek tego właśnie klienta. Tutaj rzadko miało się stałych klientów. - Czy mogę prosić o nazwisko?

- Bartholomew. E. D. Bartholomew. - A potem, kiedy Pascoe skinąwszy głową już odwracał się, dodał: - Może panu to ułatwi mój paszport. Niech pan sprawdzi, ja dość często załatwiam takie sprawy tutaj.

Pascoe otworzył paszport na ostatniej stronie. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, żeby się zorientować, że w ciągu ostatnich czterech miesięcy ten gość podjął osiemset funtów - trzysta we frankach szwajcarskich w styczniu, łącznie trzysta w lirach przez luty i marzec i jeszcze dwieście we frankach szwajcarskich w kwietniu. Koło każdej pozycji widniała owalna pieczątka Banku Zachodnio-Centralnego podsygnowana przez kasjera.

- Zasadniczo konto mam w Hounslow - mówił Bartholomew wsparty niecierpliwie łokciami na kontuarze - ale umówiłem się, że będę załatwiać to zawsze tu, u was. Tak jest o wiele wygodniej dla mnie, bo stale jeżdżę tam i z powrotem.

- Będzie pan łaskaw podpisać formularz T.

- Zawsze coś podpisuję, chociaż nie mam zielonego pojęcia, jak się to nazywa. Pan chyba od niedawna tutaj na lotnisku, prawda?

- Jestem tu od marca.

- Nie widziałem pana dotąd. Widocznie mijaliśmy się.

Pascoe uśmiechnął się uprzejmie. Wyjął formularz T spod przenośnej kasy.

- Sto funtów pan powiedział? We frankach szwajcarskich?

- Na dwunastą w czwartek. - Niecierpliwe bębnienie palcami po kontuarze. - Niech pan tego teraz nie wypełnia. Podpiszę in blanco. Zostawię panu paszport, żeby pan mógł i tam wpisać, co trzeba. Szczerze mówiąc, bardzo chętnie parę dni odpocznę od jego widoku, odbiorę go sobie razem z frankami.

- Proszę bardzo.

Przy drugim końcu kontuaru George Lamb, drugi dyżurny kasjer, zajęty był segregowaniem bilonu. Pascoe przekręcił formularz T frontem do klienta i podał mu swoje pióro. Podczas gdy Bartholomew ujął je i zabierał się do podpisywania, Pascoe odruchowo przewracał strony paszportu. Cały kalejdoskop stempli wizowych aż do samego początku. Edward Douglas Bartholomew, dyrektor spółki, urodzony w Bristolu w roku 1926, zamieszkały w Anglii... wciąż jeszcze nic nie zwiastowało tego, co miało nastąpić.

- Okropność, co?

Pascoe nie zrozumiał.

- To zdjęcie. - Bartholomew nawet nie podniósł głowy. - Mógłby być każdy. Choćby pan. A jednak wystarcza, jakoś wyjeżdżam z nim i wracam. - Roześmiał się. - Ale po dwóch latach tego dobrego lepiej by mnie można rozpoznać po stanie mojej wątroby.

Tymczasem jakby jakiś opóźniony wstrząs elektryczny zdawał się przeszywać Pascoe’a na wskroś, z głębi, z niewiadomego, nieodgadnionego źródła. Zalał go potop myśli o wiele szybszych niż mowa, a równocześnie poczuł przyśpieszone bicie serca, w dołku coś jakby ssący ból. I jakieś niezwykłe, niezupełnie jeszcze zrozumiałe uczucie, że trzeba się spieszyć.

- Dziękuję panu - usłyszał własny głos, kiedy Bartholomew zwrócił mu pióro.

- A więc czwartek, dwunasta w południe.

- Zaraz się tym zajmę.

Patrzył, jak Bartholomew podnosi walizkę i oddala się, usiłując małym palcem oczyścić ucho zatkane z powodu zmiany ciśnienia. Potem spojrzał na zdjęcie. Znowu ta przemożna pokusa, spotęgowana wspomnieniem poniesionej klęski. Vicky odeszła od niego na początku tego roku, rzuciła go dla Franka Hedgesa. I chociaż otępiałe zdumienie pierwszych dni już minęło i ustąpiło miejsca zapiekłej goryczy, nie zdawał sobie jednak sprawy, że niepostrzeżenie zdołało widać osłabić jego wolę. Minutę prawie nie mógł poruszyć się z miejsca. Niedowierzanie, drżenie, przez moment mdłości nawet - czuł je kolejno, ale wszystko to nie uwolniło go od tej przemożnej pokusy wyzwolenia. Chociaż było za wcześnie, żeby nabrać przebiegłości, przecież instynktownie zerknął w bok na George'a Lamba i przekonał się, że wciąż jeszcze zajęty jest leżącym przed nim srebrem. Potem popatrzył w dół na zegar nad halą dla pasażerów przyjeżdżających, jakby przez stwierdzenie, która godzina, mógł odzyskać kontakt ze zdrowym rozsądkiem. Prawie dziesięć po trzeciej... Zdawało mu się, że myśli rozbiegają się naraz we wszystkich kierunkach, w popłochu, który sam spowodował, że krzyczą jakieś przestrogi. Za wewnętrzną przegrodą z mrożonego szkła panna Soames pochylała głowę nad maszyną do liczenia: rzucił na nią szybko okiem, jakby go przyłapała na gorącym uczynku. Poczuł nagły zawrót głowy, zdawało mu się, że spada. Półodwrócony plecami do Lamba złożył formularz T i wetknął do paszportu, potem paszport wsunął do wewnętrznej kieszeni marynarki - ruchy dosyć zwyczajne, zamiary zdradzało tylko drżenie rąk.

Codzienność wkroczyła w postaci jakiejś kobiety proszącej o zmianę na drobne do telefonu. Pascoe załatwił ją z twarzą bez wyrazu. Potem przez chwilę wszystko zdawało się zabarwione na różowawoszaro, a metaliczną zapowiedź następnego lotu do Amsterdamu ledwo usłyszał poprzez głośne pulsowanie krwi. Wreszcie rozjaśniło mu się w oczach, zaczął zbierać myśli. Miał mniej więcej dwie godziny na ułożenie jakiegoś planu. Autentyczny Bartholomew z krwi i kości nie był do niego tak bardzo podobny. Przede wszystkim był wyższy i zdecydowanie chudszy. A także starszy o siedem lat. Fotografia była jednak dostatecznie stara, żeby zmniejszyć różnicę wieku, i podobieństwo, mimo że nie aż tak wybitne, było jednak wystarczające, by przeważyć szalę.

Wahanie mogło go było ocalić przed nim samym, ale ta część jego osobowości, która się już zdecydowała, zmusiła go do działania. Zanim zasunął szufladę ze swoją kasą i przekręcił kluczyk, wziął z niej dwadzieścia funtów. Najspokojniej, jak umiał, powiedział do Lamba:

- Za chwileczkę wrócę, George.

- Dobra.

Lamb powiedział to pobrzękując bilonem. Pascoe przeszedł za wewnętrzną przegrodę, minął pannę Soames i pchnął drzwiczki wyjściowe. Hala była zatłoczona. Poszedł w kierunku, którego Lamb mógł się spodziewać, potem skręcił w lewo koło stoiska z książkami i przeszedł obok baru szybkiej obsługi Forte’a. Zdumiewało go, że tak od razu wie, jaki powinien być pierwszy krok. W jednym ze sklepów przytykających do schodów restauracji wybrał największą, jaką mieli, torbę podróżną z zamkiem błyskawicznym, zamykanym na kluczyk.

- Jedzie pan na urlop?

To było nie do uniknięcia, po trzech miesiącach pracy na lotnisku znała go z widzenia. Ale chyba, myślał Pascoe, nie wiedziała, gdzie pracuje. Zresztą jak dotąd nie miało to znaczenia. W kupowaniu torby nie ma nic strasznego.

- Niestety - odpowiedział. - A chciałbym. - Próbował się uśmiechnąć, ale muskuły twarzy jakby mu zdrętwiały. - Czy mogę zostawić ją u pani?

- Oczywiście.

- Później odbiorę.

- Proszę bardzo. Ale lepiej wpiszę pańskie nazwisko, gdyby mnie nie było, dobrze?

- Blake. - Samo się nasunęło - Blake.

Nie tylko był pewien, czego chce, ale zadecydował też, dokąd się udaje. Poczucie nierealności wzrastało. Był napięty i czujny, a przecież poruszał się jak we śnie. Mijał ludzi dążących dokądś i czekających, nie dostrzegając ani ich oczekiwania, ani ich znudzenia. Zjechał na dół pierwszymi ruchomymi schodami, na które się natknął, i minął grupkę bagażowych zbierających walizki.

Budynek pasażerski nr 2 obsługuje loty krajowe i do Irlandii, a do hallu wejściowego jest zaledwie kilkanaście kroków. Popchnął drzwi i zbliżył się do jednej z kas biletowych. Z ogromnym wysiłkiem zdołał ukryć podniecenie.

- Dublin? - powtórzyła dziewczyna w granatowym uniformie. - Na kiedy?

- Dziś wieczór, o ile to możliwe. - Te ostatnie słowa były tylko maskowaniem. To musiało być na dziś wieczór. Bilet na jutro byłby dla niego bezużyteczny.

Dziewczyna podniosła słuchawkę. Czekając na połączenie wyjaśniała:

- Sobota, proszę pana. Sobota to nie najłatwiejszy dzień tygodnia.

Pascoe skinął głową, szukając papierosów. Zapalił jednego i wyszarpnął go zaraz z ust nerwowym, prawie konwulsyjnym ruchem, aż naderwał pasemko skóry z suchej wargi.

- Na dziś wieczór - mówiła dziewczyna od telefonu. - Tak, jedno. - Umilkła, słuchając dość obojętnie, potem skinęła głową. Podniosła twarz ku niemu i powiedziała: - Ma pan szczęście. Są dwa loty do wyboru: siedemnasta pięćdziesiąt, przylot do Dublina dziewiętnasta zero pięć, albo dwudziesta pierwsza zero zero, przylot dwudziesta druga trzydzieści. Który pan woli?

- Ten wcześniejszy.

- Siedemnasta pięćdziesiąt. Za dziesięć szósta?

- Tak. - Przełknął ślinę, myślał, myślał.

Sięgnęła po książeczkę biletową.

- Czy chce pan od razu zarezerwować powrotny lot?

Skinął głową.

- Mam zostawić “open”?

- Tak.

Potwierdziła rezerwację i odłożyła słuchawkę.

- Ale na przyszłość szczerze panu radzę nie odkładać tego do ostatniej chwili. Zwłaszcza pod koniec tygodnia. Pańskie nazwisko?

- Blake.

- A inicjały?

- M. R. - powiedział.

Kasjer, siedzący trochę dalej, był zupełnie obcy. Pascoe zapłacił, wziął od urzędniczki bilet i zawrócił do najbliższych ruchomych schodów. Podjeżdżając w górę ku głównej hali, zerknął nerwowo na zegarek. Dwadzieścia dwie po trzeciej. Trudno mu było uwierzyć w to, co zrobił, ale zaczynał rozumieć dlaczego. Nie tylko Vicky potrafiła zerwać ze wszystkim. Dublin będzie jedynie odskocznią. Zaraz po nim przyjdzie coś innego, ale przyszłością żonglować można będzie później. Teraz należy myśleć tylko o najbliższych dwóch godzinach. Jedynym pewnikiem jest to, że w ciągu ostatnich niesłychanych piętnastu minut zerwał z przeszłością. Nieodwołalnie. W kasie już brakowało dwudziestu funtów, nie miał powrotu. Od godziny trzeciej zero osiem czynił wszystko, by popełnić większe przestępstwo.

Wrócił do siebie, za ladę. Lamb po swojej stronie miał kilku klientów i jeden z nich od razu przeniósł się do Pascoe’a, gdy tylko zobaczył jego plastykową wizytówkę z powrotem na miejscu. Rutyna wciskała się na siłę. Przybysz, podobny do żaby dzięki grubym okularom, chciał zmienić pięćdziesięciodolarowy czek podróżny. Jaka pogoda tu, w Londynie? Właśnie wrócił ze Sztokholmu. Wspaniałe miasto! Jeżeli idzie o nocne lokale, to niech się Paryż schowa...

Pascoe pokazał mu, gdzie ma podpisać czek, porównał oba podpisy, potem sięgnął po tabelę kursów walutowych i zaczął liczyć.

Dwa światy zachodziły na siebie i znowu czuł narastające mdłości. Siedemnasta pięćdziesiąt zawężała mu czas ogromnie, ale zdecydowanie się na późniejszy lot oznaczałoby stratę drogocennych godzin. Tu nie było przerwy niedzielnej. Filia na lotnisku pracowała pełne siedem dni; jeden tydzień całą dobę, drugi od dziewiątej do piątej, trzeci od dziewiątej do jedenastej wieczór. Dziś o piątej wszystko zostanie zamknięte, a jutro zacznie się tydzień zmiany pracującej od dziewiątej do jedenastej. Żadnego weekendu, który by mu gwarantował dłuższy oddech, i dlatego im wcześniej, tym lepiej. Każda minuta przewagi ma znaczenie. O piątej zaczną podliczać kasy. Aż do tego czasu nic nie mógł zrobić, ale los mu dalej sprzyjał. Panna Soames spytała, czy pozwolą jej wyjść trochę wcześniej, a z centrali nie przysłano nikogo na zastępstwo za Sweetmana, trzeciego kasjera, który nie przyszedł z powodu przeziębienia.

Pozostał do załatwienia tylko Lamb: George Lamb, piegowaty i przysadzisty, i aż proszący się, żeby go nabrać.

Pascoe pracował w pocie czoła, pragnąc, by jak najszybciej minęło popołudnie, a jednocześnie przez cały czas intensywnie rozważał, co ma do zrobienia, kiedy już nadejdzie czas działania. Jakiś pilot BEA, mający u nich konto, wypisał czek na piętnaście funtów i odbierając pieniądze powiedział z uśmiechem: “Zakupy domowe na niedzielę”. Pascoe prawie go nie słyszał. Cała hala szumiała gwarem, ale wszystko to dochodziło do niego, jakby miał watę w uszach. Kiedy spoglądał na zegar na przeciwległej ścianie, miał wrażenie, że wskazówki nawet nie drgnęły. Pomiędzy jednym a drugim klientem starał się być przez cały czas zajęty byle czym, rozpaczliwie usiłując ukryć zdenerwowanie. Czwarta nadeszła wreszcie i minęła. Czwarta trzydzieści. Napięcie nie opuszczało go, ale prawie ustąpił ów zamęt, jaki opanował go po odejściu Bartholomewa. TEraz był czujny, planujący świadomie, już nie przytłoczony potwornością tego, co postanowił zrobić.

Czuł w sobie gorączkowy chłód, jakiego nigdy dotąd nie zaznał, a prawie wszystko, co robił, robił automatycznie, jak maszyna. Raz co prawda, kiedy Lamb spytał go o radę na temat przelewu wystawionego na Południowoafrykański Bank Narodowy, zdawało mu się, jakby mózg zupełnie mu wyjałowiał i nie był zdolny nie tylko do sensownej odpowiedzi, ale nawet do zebrania myśli.

- Obudź no się! - przygadał mu Lamb, a jego uśmiech i ton świadczyły niezbicie, że ani cień podejrzenia czy zaciekawienia nie zagościł w jego mieszczańskim, ciasnym umyśle. Śmiesznie było uważać Lamba za potencjalnego przeciwnika, ale najbardziej obawiał się, że w ostatniej chwili zjawi się klient z jakimś nieoczekiwanym żądaniem, które może uszczknąć tę odrobinę czasu, jaką przeznaczył dla siebie.

O czwartej czterdzieści pięć panna Soames, starając się nie okazywać swego rozradowania, nałożyła pokrowiec na maszynę. Pascoe zajęty był zwykłym realizowaniem czeku. Zaraz potem jakiś brodacz zapytał, gdzie można nadać list. Po nim przyszła niska, podobna do ptaka paniusia o włosach pofarbowanych na niebiesko i okularach w różowej oprawce; otóż zgubiwszy w Paryżu książeczkę czekową, chciała się dowiedzieć, czy mogłaby podjąć dziesięć funtów. A może to zbyt wiele? Zjawiła się przed Pascoem, gdy do piątej brakowało pięciu minut; serce w nim zamarło.

- Czy pani ma rachunek w Banku Zachodnio-Centralnym?

- O tak, tak, oczywiście. W Harrogate. Widzi pan, muszę wieczorem koniecznie jechać dalej, rozumie pan. Co za straszny pech.

- Czy czeki były przekreślone? (W Anglii przekreślenie czeku ogranicza wypłacenie pieniędzy tylko do jednego banku.)

Potaknęła głową.

- Zawsze przekreślam czeki. To bezpieczniej, prawda?

- A może zapamiętała pani ich numery?

- Skądże znowu. W książeczce zostało już tylko około sześciu. Sześć lub siedem, nie więcej. Wyraźnie pamiętam, że wczorajszego wieczora w tym hotelu jeszcze ją miałam. Ale dzisiaj rano, po śniadaniu...

Wdała się w opis, jak, jej zdaniem, mogło się to wszystko przytrafić. Ręce jej trzepotały, mówiła zdaniami krótkimi, urywanymi. Najprościej dla Pascoe'a byłoby spławić ją od razu. Paradoks tkwił w tym, że wciąż jeszcze musiał być kimś odpowiedzialnym, kimś, kto dba o interesy banku. Równocześnie z poirytowaniem uświadamiał sobie całą ironię sytuacji. Ale podniecenie damulki działało dziwnie silnie, dziwnie mesmerycznie, a poza tym Lamb, zupełnie wolny w tej chwili - był blisko, więc chociażby ze względu na niego należało wykazać skrupulatność bez żadnej taryfy ulgowej.

- Czy mieszka pani w Harrogate?

- Tak.

- Może się pani oczywiście wylegitymować?

- O, tak.

- Czy przypadkiem nie zna pani nazwiska dyrektora swojego banku w Harrogate? - Wziął spis personelu banku leżący w zasięgu ręki.

- Dyrektora? - przymknęła oczy. - Niech no pomyślę... - Sekundy mijały, długie, ciągnące się sekundy. Pascoe rzucił okiem na zegar. Za minutę piąta.

- Green? - zaryzykowała kobieta. - Nie? Cały problem w tym, że ja tak rzadko miewam do czynienia z dyrektorem. A w dodatku zdaje mi się, że teraz niedawno przyszedł ktoś nowy. Och, mój Boże... - Uśmiechnęła się prosząco. - Ja rozumiem, że pan musi to robić, bo mogłabym przecież być nie wiadomo kim. Ale gdyby pan był łaskaw zadzwonić do oddziału Harrogate...

- Teraz mamy sobotnie popołudnie - przypomniał jej Pascoe.

- Ach, prawda. Zapomniałam zupełnie. Rozumie pan, kiedy się jest w podróży i na kontynencie...

- Czy może pani podać adres oddziału w Harrogate?

- To jest przy Eagle Street. - A potem z wyraźną ulgą: - No jak? Czy to wystarczy? Jakaż ja jestem głupia! Przecież od razu mogłam to powiedzieć i oszczędzić panu tyle kłopotu.

Szybko wypełnił dla niej czek. Patrząc, jak podpisywała go, przesunął ku przodowi tabliczkę “Zamknięte”.

- Thornton - sprawdził. Wciąż jeszcze w pętach przyzwyczajenia, do samego końca. - A. L. Thornton?

- A. K. - odpowiedziała. - Panna Thornton.

- W banknotach jednofuntowych?

- Tak, proszę.

Zalała go potokiem podziękowań.

- Ależ głupstwo... - przerwał. - Nie, skądże znowu... - powtarzał z sześć razy. Myślał, że nigdy nie pójdzie, ale wreszcie odwróciła się. Znowu poczuł w głowie młyn. Czekanie się skończyło, pod skórą czuł mrówki. Lamb pochyliwszy się ku niemu proponował papierosa oceniając krótko miniony dzień pracy:

- Mogło być gorzej.

- Pewnie.

Znowu tak trudno mówić i jeszcze te palce tak drżą. Uczucie oderwania powtórzyło się, gdy mechanicznie zaczął sprawdzać efekty całodziennej pracy. Pod ciężarem nagłych lęków po raz pierwszy i jedyny jego postanowienie zachwiało się na moment. Ale potem porwał go znowu wstrzymany chwilowo impuls. Pal to diabli, pal wszystko diabli. Kątem oka widział, że panna Soames nakłada płaszcz.

- Więc można, proszę pana? - spytała niepewnie Lamba.

- Zmykaj, Margaret. Ale tylko ten jeden raz, pamiętaj!

- Tak, dziękuję, do widzenia.

Przeczekał jeszcze trzy minuty, aż zegar wskazywał dziesięć po piątej. Równoczesny gest przyduszenia papierosa i odepchnięcia taboretu był tak gwałtowny, jak gdyby wstrzymywał oddech, musiał jednak zaczerpnąć tchu.

- Zaraz wrócę.

- Co, znowu? - usłyszał żartobliwe pytanie Lamba. - To te ostatnie zimne dni.

Pchnął drzwiczki wahadłowe. Nogi miał jak z ołowiu, a serce waliło mu wolno, crescendo.

- Pasażerowie udający się do Madrytu samolotem Iberia, lot numer trzysta czternaście, proszeni są o zgłoszenie się...

Świat był tuż, tuż, za rogiem. Przeszedł obok filii Domu Bankowego Barclayów i jeden z kasjerów, mających dziś drugą zmianę, uśmiechnął się i zawołał: “Już skończyliście? Niektórzy to zawsze mają szczęście!” Pascoe, udając, że nie słyszy, szedł dalej w kierunku rzędu kabin telefonicznych w najdalszym kącie hali. Wybrał taką, którą oddzielał od pozostałych występ muru z gaśnicą i wielkim zwojem węża; zamknął się szczelnie. Przez prawie dwie godziny ćwiczył w myślach tę chwilę. Bez wahania owinął tubkę słuchawki chustką do nosa, nakręcił potrzebny numer, a wreszcie przez otwór wsunął monetę.

- Czy to pan Lamb?

- Tak.

- Pan George Lamb? - mówił cicho, ale z wyraźnym akcentem przedmieścia.

- Tak jest.

Pot zalewał mu oczy, gdy mówił dalej:

- Tu szpital South Middlesex, proszę pana. Tak, South Middlesex. Czy mógłby pan przybyć tu niezwłocznie? Chodzi o pańską żonę, panie Lamb. Niestety, bardzo mi przykro, ale zdarzył się wypadek...


Rozdział drugi

Do tej chwili nie czuł do siebie nienawiści, choć Lamba pierwsze przerażone : “O Boże!” - wciąż jeszcze brzmiało mu w uszach, nawet kiedy odłożył słuchawkę.

Już niedługo, wiedział dobrze, George Lamb z kolei będzie jego nienawidził, ale to należało do przyszłości, wraz z całą masą innych spraw. Schował chustkę do kieszeni i wyszedłszy z kabiny, ruszył okrężną drogą, która doprowadziła go od zupełnie niepodejrzanej strony do filii Banku Zachodnio-Centralnego. Że Lamb nie poznał jego głosu, w to nie wątpił, jednak fakt jego równoczesnej nieobecności mógł mu dać do myślenia. Mógł. Co prawda nie sądził, żeby tak było. Na dobrą chwilę przed końcem rozmowy telefonicznej w głosie Lamba było tyle podniecenia, że musiało zabić wszelką podejrzliwość.

Pascoe nadchodził powoli, tak zwyczajnie, jak tylko potrafił. Najtrudniej było nie patrzeć w stronę Lamba. W odległości dwudziestu pięciu kroków umyślnie stanął, żeby zapalić papierosa, ale Lamb zaczął machać do niego poprzez natłok ludzi, nim zdążył pstryknąć zapalniczką.

- Tony!

- Co? - zaczął iść, przyspieszając kroku, jakby zaczynało mu świtać, że coś jest nie w porządku. - Co się stało?

- Coś z Sarą. Właśnie dzwonili z South Middlesex. Widocznie.

- Ze szpitala?

- Miała jakiś wypadek. - Lamb był bardzo blady i jakby mu się nagle namnożyło piegów. Pascoe z trudem patrzył mu w oczy.

- Kiedy to się stało?

- Dopiero co.

- Coś poważnego?

- Ten człowiek nie chciał mi więcej powiedzieć, tylko że powinienem tam jak najprędzej przyjechać. - Lamb opadł na stołek, przejechał ręką po twarzy. - Na Boga, Tony, co mam robić?

- Jechać tam, oczywiście.

- Jakżeż mogę?

- Jest przytomna?

Lamb wzruszył ramionami.

- Nie jestem pewien. Nie wszystko mogłem zrozumieć z tego, co mówił. Źle było słychać, a zresztą ja ciągle jeszcze nie mogłem uwierzyć, że ten człowiek mówi o Sarze... - głos mu się załamał. Potem, jakby sobie nagle uświadomił, że bezczynność jest zbrodnią, skoczył na równe nogi. - Koło domu, powiedział, że to się zdarzyło. Motorower.

- Musisz jechać, koniecznie. Ja zrobię podliczenie.

- Ale...

- Spiesz się - poganiał go Pascoe. - Dam radę. I weź mój wóz.

Oczy Lamba wpatrzone w niego z natężeniem. Przez jeden okropny moment myślał, że tamten go podejrzewa.

- O co chodzi?

- Sejf.

- Zajmę się i tym także.

Powiedział to szybko, może za szybko... nie wiedział na pewno. Za kasę pancerną byli odpowiedzialni obaj. W każdym banku, w każdym oddziale przestrzegano tej zasady zabezpieczenia czasem przez dwóch ludzi, czasem przez trzech. Od dnia, kiedy kasjer wchodził w posiadanie klucza, uświadamiano mu równocześnie poczucie jego bezsiły, gdyby chciał popełnić przestępstwo. Bez drugiego lub trzeciego klucza nie miał możności ulec pokusie, zaś oddanie komuś swego lub niepilnowanie go było zupełnym wariactwem.

- Do diabła, człowieku - mówił Pascoe. - Przecież to wypadek. Nie możesz tu siedzieć. Potrwa z godzinę, zanim skończymy.

Widział niemal to wahadło kołyszące się w otumanionym mózgu Lamba. Skrupulatnego Lamba. Ostrożnego Lamba. Lamba zszokowanego i wystraszonego, który stał teraz pomiędzy nim, a wszystkim, o co szła gra. Rzucił okiem na zegarek. Piąta siedemnaście. To odkrycie na nowo rozbudziło w nim opanowaną przedtem panikę, nie czuł już ani współczucia, ani wstydu.

- Weź mój wóz. Możesz być w szpitalu w dwadzieścia minut. Na miłość Boską, George, to przecież Sara. Sara... Do diabła z całym Zachodnio-Centralnym.

Z wolna Lamb otrząsnął się, zdecydowany wreszcie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin