MacBride Stuart - Logan McRae 02 - Zamierajace swiatlo [CzP].doc

(1532 KB) Pobierz
STUART MACBRIDE

STUART MACBRIDE

ZAMIERAJĄCE

ŚWIATŁO

Przekład WOJCIECH SZYPUŁA

Tytuł oryginału Dying Light


Fionie

(znowu)

1

Było ciemno, kiedy weszli do domu o zabitych deskami oknach: niechlujne, brudne gnojki w podartych dżinsach i bluzach z kapturami. Trzech mężczyzn i dwie kobiety – prawie identyczni z tymi długimi włosami, kolczykami w uszach, nosach i Bóg wie gdzie jeszcze. Wszystko w nich krzyczało: „Zabij mnie!”

Uśmiechnął się. Wkrótce naprawdę zaczną krzyczeć.

Piętrowy dom stał w połowie długiej linii identycznych niezamieszkanych szeregowców. Słaby blask ulicznych lamp ledwie docierał do brudnych granitowych murów. Okna zabito grubą sklejką – poza jednym, na piętrze, gdzie przez brudne szkło sączyło się słabiutkie, chorowite światło. Dudniła taneczna muzyka. Reszta ulicy była wymarła, opustoszała, potępiona jak jej mieszkańcy. Ani żywej duszy. Nikt nie zobaczy go przy pracy.

Wpół do dwunastej muzyka zagrzmiała jeszcze głośniej – i dobrze: rytmiczny łoskot łatwo zagłuszy każdy hałas. Podszedł do framugi i wziął się do roboty, kręcąc śrubokrętem w rytm muzyki. Cofnął się i podziwiał swoje dzieło: pięciocentymetrowe ocynkowane śruby biegły dookoła drzwi, mocując je na stałe do futryny. Wyjście zostało nieodwołalnie zamknięte. Uśmiechnął się szeroko. To będzie dobre. Najlepsze.

Schował śrubokręt do kieszeni; pogładził zimny, twardy trzpień. On sam też był twardy – przejaw z trudem skrywanej radości wypychał mu przód spodni. Uwielbiał te chwile, tuż przed pożarem, kiedy wszystko było przygotowane i nikt nie mógł uciec. Kiedy zbliżała się śmierć.

Z torby, którą postawił sobie pod nogami, wyjął trzy szklane butelki i zielony plastikowy kanister. Uszczęśliwiony, poświęcił dłuższą chwilę na to, by otworzyć butelki, napełnić je benzyną i zatkać szmacianymi korkami. Wrócił pod drzwi. Uchylił skrzynkę na listy i przez szczelinę wlał resztę benzyny z kanistra, nasłuchując jej chlupotu na gołych deskach, ledwie słyszalnego przy dudniącej muzyce. Strużka wyciekła pod drzwiami na ganek, tworząc małą węglowodorową kałużę. Doskonale.

Zamknął oczy, odmówił krótką modlitwę i rzucił w kałużę zapaloną zapałkę. Buch! Płomień – w środku niebieski, na brzegach żółty – pomknął ku drzwiom i wśliznął się pod nimi do wnętrza. Jeden, dwa, trzy, cztery – wystarczy, rozpaliło się. Połówką cegły roztrzaskał okno na piętrze. Muzyka zabrzmiała jeszcze głośniej. Przekleństwa. Pierwszy koktajl Mołotowa poleciał do środka. Rozbił się na podłodze, rozbryzgując płonące paliwo po całym pokoju. Przekleństwa przeszły w okrzyki przerażenia. Uśmiechnął się znowu i rzucił dwie pozostałe butelki.

Przebiegł na drugą stronę ulicy, aby stamtąd, ukryty w cieniu, patrzeć, jak się palą. Przygryzł wargę i wyjął wzwiedziony członek. Przy odrobinie szczęścia zdąży wytrysnąć i uciec, zanim ktoś się pojawi.

Niepotrzebnie się spieszył. Dopiero po kwadransie ktoś wszczął alarm, a potem musiało upłynąć jeszcze dwanaście minut, zanim zjawiła się straż pożarna.

Wszyscy zginęli.

2

Rosie Williams umarła tak, jak żyła: paskudnie. Leżała na wznak w brukowanym zaułku ze wzrokiem utkwionym w pomarańczowo-szare nocne niebo; jej skóra lśniła od deszczu, który delikatnie zmywał jej krew z twarzy. Naga, jak ją Pan Bóg stworzył.

Posterunkowy Jacobs i posterunkowa Buchan pierwsi znaleźli się na miejscu zbrodni. Jacobs nerwowo przestępował z nogi na nogę na śliskiej jezdni, Buchan tylko klęła pod nosem.

– A to drań! – Patrzyła na leżące przed nią blade, pokiereszowane ciało. – To tyle, jeśli chodzi o spokojną nocną zmianę.

Trup oznacza papierkową robotę, ale... Uśmiechnęła się lekko. Trup oznacza również nadgodziny, Bóg jeden wie, jak bardzo jej teraz potrzebne.

– Może wezwę posiłki?

Posterunkowy Jacobs sięgnął niezdarnie po krótkofalówkę i wywołał centralę. Potwierdził anonimowe zgłoszenie o znalezieniu zwłok.

– Zaczekaj no – odpowiedziała centrala z przeciągłym aberdeeńskim akcentem. W głośniku zaszumiało i usłyszeli: – Na razie musicie sobie radzić sami. Wszyscy polecieli do tego cholernego pożaru. Jak tylko znajdę jakiegoś inspektora, podeślę go wam.

– Że co?! – Buchan złapała za krótkofalówkę Jacobsa, choć nadal była przymocowana do jego ramienia. Posterunkowy zatoczył się i omal nie stracił równowagi. – Co to ma znaczyć:jak tylko znajdę jakiegoś inspektora”, do jasnej cholery?! My tu mamy morderstwo, nie jakiś zakichany pożar! Jak to, pożar jest ważniejszy niż...

Głos z centrali nie dał jej dokończyć:

– Posłuchajcie no, posterunkowa. Nie obchodzą mnie wasze osobiste problemy; zostawiajcie je w domu. A na razie róbcie, co się wam mówi: macie zabezpieczyć miejsce zbrodni i czekać na inspektora. Jeśli trzeba będzie czekać do rana, czekacie do rana i już. Zrozumiano?

Buchan poczerwieniała ze złości.

– Tak jest, sierżancie – wykrztusiła.

– No! To rozumiem.

Centrala przerwała połączenie.

Posterunkowa znów zaczęła kląć. Jak zabezpieczyć miejsce zbrodni bez ekipy BIO? Przecież pada deszcz, do diabła; zmyje w cholerę wszystkie ślady! A gdzie ludzie z WK? Szykuje się śledztwo w sprawie morderstwa, a oni nie mają nawet swojego OŚ!

Chwyciła posterunkowego Jacobsa za klapy munduru.

– Chcesz się wykazać?

Zmarszczył podejrzliwie brwi.

– To zależy...

– Potrzebny nam oficer śledczy. Gdzieś niedaleko mieszka twój kumpel, prawda? Policyjny bohater...

Jacobs przytaknął.

– No to szoruj go obudzić. Niech on się tym zajmie.

Posterunkowa Watson miała najbrzydszą kolekcję bielizny, jaką Logan w życiu widział: wszystkie jej staniki i majtki wyglądały, jakby zaprojektował je w wolnej chwili konstruktor wojskowych sterowców z I wojny światowej, i były jednolicie szarobure jak mundury. Nie żeby ostatnio miał okazję oglądać bieliznę Jackie; rzadko zdarzało się, żeby jednocześnie dostawali wolne. Uśmiechnął się, rozespany, i obrócił na drugi bok. Światło sączące się z przedpokoju przez otwarte drzwi sypialni padało na rozbabrane łóżko.

Zmrużył oczy i spojrzał na budzik: dochodziła druga. Jeszcze pięć godzin, zanim będzie musiał stawić się w pracy i znów wysłuchiwać tego pieprzenia. Całe pięć godzin.

Pstryk! Światło w przedpokoju zgasło. Miękko zarysowana sylwetka pojawiła się w drzwiach i podeszła do łóżka; podrapał ją po plecach. Posterunkowa Jackie Watson oplotła go zdrową ręką i położyła mu głowę na ramieniu – koniuszki włosów dostały mu się do ust i nosa. Wydmuchnął je dyskretnie i pocałował ją za uchem, czując, jak całym chłodnym ciałem przytula się do niego. Kiedy powiodła palcem po szerokich bliznach na jego piersi, stwierdził, że pięć godzin to jednak wcale nie tak dużo...

Zrobiło się już całkiem interesująco, kiedy zadzwonił dzwonek.

– Psiakrew! – zaklął Logan.

– Daj spokój. To pewnie jakiś pijaczek.

Dzwonek zabrzmiał ponownie, tym razem bardziej natarczywy – tak jakby ten palant pod drzwiami chciał przewiercić się palcem do środka budynku.

– Spadaj! – krzyknął Logan w mrok.

Jackie parsknęła śmiechem, ale cholerny dzwoniec nie rezygnował. W dodatku do chóru dołączyła komórka Logana.

– Jak Boga kocham... – Sturlał się na bok, usłyszał jęk niezadowolenia i sięgnął po leżący na nocnej szafce telefon. – Czego?!

– Halo? Sierżant McRae?

Posterunkowy Jacobs. Sławny Nagi Szermierz.

Logan przytulił policzek do poduszki, przyciskając aparat do ucha.

– Słucham, posterunkowy. O co chodzi?

Oby to było coś ważnego, skoro odciągają go od rozebranej posterunkowej Watson.

– No bo... eee... panie sierżancie... mamy tu ciało... i...

– Nie jestem na służbie.

Posterunkowa Watson prychnęła w sposób, który miał oznaczać, że owszem, jak najbardziej jest na służbie, chociaż niezwiązanej z pracą w policji.

– No wiem, ale wszyscy pojechali do jakiegoś pożaru, a my nie mamy ani nikogo z BIO, ani nawet OŚ!

Logan zaklął w poduszkę.

– W porządku. Gdzie jesteście? Dzwonek u drzwi znów zadzwonił.

– No... To ja.

Niech to szlag! Logan zwlókł się z łóżka i ubrał. Wymięty, nieogolony, na miękkich nogach wywlókł się z mieszkania, zszedł na parter i otworzył drzwi wejściowe. Posterunkowy Jacobs, który zasłynął rozbieraną interpretacją A Kind of Magic Queenów, stał na górnym stopniu schodków.

– Przepraszam, panie sierżancie – powiedział z głupią miną. – To niedaleko, prawie po drugiej stronie ulicy. Naga kobieta, chyba pobito ją na śmierć...

Wszelkie myśli o tym, że jeszcze przed świtem się zabawi, wywietrzały Loganowi z głowy.

We wtorek w nocy, kwadrans po drugiej, port był właściwie pusty. W świetle ulicznych latarni budynki z szarego granitu wyglądały nienaturalnie żółtawo; mżawka łagodziła ich ostre kontury. Przy końcu Marischal Street cumował ogromny, pomalowany na pomarańczowo statek zaopatrzeniowy dla platform wiertniczych. Jego światła rozmywały się w jasne kule, gdy Logan z Jacobsem mijali go i skręcali w Shore Lane, wąską jednokierunkową uliczkę w samym sercu aberdeeńskiej dzielnicy czerwonych latarni. Po jednej stronie ciągnęły się brudne czteropiętrowe kamienice o ciemnych oknach, po drugiej – domy różnych kształtów i rozmiarów. Nawet o tak późnej porze smród Shore Lane był bardzo charakterystyczny: po trzech dniach ulewnych deszczów i tygodniu upałów w kanałach pływały potopione i rozkładające się na potęgę szczury. Do murów w wielu miejscach przyśrubowano sodowe lampy, ale większość z nich popsuła się i w morzu ciemności jaśniały tylko małe kałuże żółtego światła. Ślizgając się na mokrym bruku, Logan i posterunkowy Jacobs podeszli do kałuży w połowie uliczki, gdzie policjantka przykucnęła nad jakąś jasną plamą.

Trup.

Słysząc ich kroki, posterunkowa wstała i zaświeciła im latarką w twarze.

– A, to wy – stwierdziła bez entuzjazmu.

Cofnęła się i skierowała snop światła na ciało.

Zwłoki kobiety. Twarz posiniaczona i zniekształcona, jedno oko prawie całkiem zapuchnięte, nos rozkwaszony, złamana kość policzkowa, pęknięta żuchwa, wybite zęby. Miała na sobie tylko naszyjnik z fioletowoczerwonych siniaków i nic więcej.

Nie była młódką. Na grubych udach cellulitis jak biały ser, na brzuchu rozstępy wielkie jak piaskowe wydmy, pośrodku rżysko krótkich, ostrych włosów, którym przydałaby się wykonywana domowym sposobem depilacja. Na białej jak mleko skórze nad lewą piersią miała wytatuowaną różę i zakrwawiony sztylet. Deszcz nie spłukał tatuowanej krwi.

– Rany boskie, Rosie! – Logan przyklęknął na jedno kolano, żeby obejrzeć zwłoki z bliska. – Kto ci to zrobił?

– Znajoma? Był pan jej klientem? – spytała zgryźliwie posterunkowa.

Logan udał, że jej nie słyszy.

– To Rosie Williams. Pracowała na ulicy, odkąd pamiętam. Bóg jeden wie, ile razy zamykaliśmy ją za nagabywanie mężczyzn.

Położył jej dłoń na szyi, szukając pulsu.

– Pewnie się pan zdziwi, ale już sprawdziliśmy – powiedziała z przekąsem posterunkowa. – Zimny trup.

Deszcz tłumił pijackie śpiewy i wrzaski dobiegające gdzieś z głębi portu. Logan wstał.

– BIO? – zapytał. – Prokurator? Lekarz dyżurny?

Posterunkowa prychnęła lekceważąco.

– Chyba pan żartuje. Wszyscy pieprzą o jakimś pożarze. Najwyraźniej jest o wiele ważniejszy od starego babsztyla, którego ktoś zatłukł na śmierć. – Skrzyżowała ramiona na piersi. – Nawet nie przysłali nam porządnego OŚ i musieliśmy się zdać na pana, sierżancie.

Logan zgrzytnął zębami.

– Co chce pani przez to powiedzieć, posterunkowa?

Podszedł bliżej. Zaleciała go zastarzała woń papierosów. Posterunkowa nie spuściła oczu, jej twarz wyrażała niezadowolenie.

– Jak się miewa posterunkowy Maitland? – spytała głosem równie lodowatym jak trup, nad którym stali. – Żyje jeszcze?

Logan już chciał jej odpowiedzieć, ale ugryzł się w język. Był jej przełożonym i powinien zachowywać się jak dorosły. Chociaż korciło go, żeby wsadzić jej jednego z tych spasionych, rozkładających się, rozdętych zgnilizną szczurów prosto w...

Z głębi ulicy, od strony skrzyżowania z Regent Quay, dobiegły jakieś krzyki. Trzech mężczyzn chwiejnym krokiem wyszło zza rogu. Przystanęli i zaczęli majstrować przy rozporkach; zataczali się i wpadali na siebie, a potem ze śmiechem komentowali rozbryzgi moczu na granitowych murach. Logan odwrócił się do bezczelnej, zadowolonej z siebie posterunkowej.

– Posterunkowa... – Uśmiechnął się lekko. – Zabezpieczenie miejsca przestępstwa należy do waszych obowiązków. Dlaczego w takim razie widzę, jak trzech pijaczków sika sobie tutaj w najlepsze?

Przez chwilę miał wrażenie, że mu odpysknie, ale okręciła się na pięcie i ruszyła w stronę trzech mężczyzn, wołając z daleka:

– Hej! Wy tam! Co wy sobie wyobrażacie?

Logan i posterunkowy Jacobs zostali sami ze zmasakrowanymi zwłokami Rosie Williams. Logan zadzwonił z komórki do centrali, prosząc o przysłanie lekarza dyżurnego, ekipy Biura Identyfikacji Ofiar, prokuratora i reszty cyrku, który zbierał się za każdym razem, gdy zachodziło podejrzenie morderstwa. Nic z tego: wszyscy byli zajęci przy jakimś wielkim pożarze w Northfield. Ale inspektor McPherson podjedzie do nich na Shore Lane, gdy tylko będzie mógł. Na razie niech Logan zostanie tam i pilnuje, żeby nikt więcej nie zginął.

Godzinę później inspektor McPherson nadal nie dawał znaku życia. Nie było również ludzi z BIO, przyjechał za to lekarz. No i przestało padać. Lekarz z trudem wcisnął się w biały papierowy kombinezon ochronny i powlókł Shore Lane do miejsca, w którym posterunkowa Buchan niechętnie przedzieliła ją niebieską taśmą z napisem „Policja”.

O wpół do czwartej rano doktor Wilson nie był w życiowej formie, co zresztą udowodnił, upuszczając torbę medyczną w cuchnącą zdechłym szczurem kałużę i klnąc jak szewc. Wory pod oczami miał wielkości hamaków, nos czerwony i obtarty od kataru.

– Dzieńdoberek, doktorze – przywitał go Logan.

W odpowiedzi usłyszał zdawkowe chrząknięcie. Wilson przykucnął i zaczął szukać pulsu u ofiary.

– Nie żyje – stwierdził.

Wstał i ruszył z powrotem do samochodu.

– Zaraz. – Logan złapał go za ramię. – To wszystko? „Nie żyje” i już? Że nie żyje, to wszyscy wiemy. Może by pan spróbował powiedzieć, kiedy i jak umarła?

Lekarz zmarszczył brwi.

– Nie płacą mi za to. Zapytajcie patologa.

Zaskoczony Logan puścił go.

– Ciężka noc?

Doktor Wilson przetarł dłonią twarz, aż zachrzęścił zarost.

– Przepraszam. Jestem wykończony... – Spojrzał przez ramię na zwłoki Rosie i westchnął. – Prawdopodobna przyczyna śmierci: uderzenie tępym narzędziem. Sińce nie są zbyt wyraziste, więc krew szybko przestała krążyć. Sądząc po kolorze, to było... trzy, cztery godziny temu. – Stłumił ziewnięcie. – Pobita. Na śmierć.

Dopiero dwadzieścia po czwartej przyjechali następni. Lekarz dawno się ulotnił. Słońce już powoli wschodziło, niebo miało delikatną barwę cytryny z szarymi pasemkami, ale portowy zaułek nadal tonął w cieniu.

Biały brudny ford transit Biura Identyfikacji Ofiar skręcił z dwupasmówki i wjechał tyłem w głąb Shore Lane; technik w białym kombinezonie naprowadzał kierowcę. Otworzyły się tylne drzwi wozu i rozpoczęły rytualne zmagania z namiotem; należało go rozstawić nad miejscem zbrodni – szarpanina z metalowymi masztami i ciemnoniebieskim brezentem, który przysłoniłby ciało Rosie Williams. Zawarczał włączony generator, plując w poranne powietrze kłębami błękitnego dymu; smród dieslowskich spalin był niemal tak silny jak odór zgnilizny. Zapłonęły dwa reflektory. Chwilę później prokurator – atrakcyjna blondynka po czterdziestce – zaparkowała na samym końcu Shore Lane, przy Regent Quay. Zalatywało od niej papierosami, wyglądała na tak zmęczoną, jak Logan się czuł. Za nią szła młodsza kobieta o poważnym spojrzeniu: drobne loczki, szeroko otwarte oczy, notes. Logan w skrócie przedstawił im sytuację, kiedy walczyły z papierowymi kombinezonami. Potem musiał wszystko powtórzyć, gdy przyjechała pani patolog – doktor Isobel MacAlister: zmęczona, rozdrażniona i z przyjemnością wyładowująca na nim swoją frustrację. Nie ma to jak eksdziewczyna, taka dobije człowieka. Nadal brakowało inspektora McPhersona, co oznaczało, że jeśli coś pójdzie źle, odpowie za to on, sierżant McRae. Tak jakby miał za mało zmartwień. Pocieszał się, że nie będzie musiał się tym długo zajmować – nie wyobrażał sobie, żeby dali mu śledztwo w sprawie zabójstwa. Nie po tym, jaką ostatnio zyskał reputację. Nie po tym, jak spartolił akcję i omal nie doprowadził do śmierci posterunkowego Maitlanda. Nie, tę sprawę dostanie ktoś, kto jej nie spieprzy.

Spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta. Zaczynał dyżur dopiero za dwie godziny, a już spędził na nim pół nocy. Westchnął, zmęczony, i schronił się przed zimnym blaskiem świtu do namiotu. Zapowiadał się długi dzień.

3

Siedmiopiętrowy budynek Komendy Rejonowej Policji w Grampian stał przy uliczce odchodzącej od wschodniego krańca Union Street. Szkło i granit układały się na powierzchni gmachu w szerokie szare i czarne pasy. Zwieńczona koroną cierniową anten i syren nie była może szczytowym osiągnięciem architektonicznym Aberdeen, ale Logan przynajmniej czuł się w niej jak w domu.

Wziął sobie kawę z automatu i podkradł herbatnik z biura prasowego. Inspektora McPhersona nigdzie nie widział: nie znalazł go ani u niego w biurze, ani w pokoju operacyjnym, ani w stołówce. Sprawdził jeszcze w centrali łączności, ale tam ostatni kontakt z McPhersonem mieli za kwadrans szósta, kiedy zadzwonił ze szpitala: złamana noga, złamany nadgarstek, wstrząśnienie mózgu. Spadł ze schodów.

Logan zaklął.

– Dlaczego nikt mi nie powiedział?! Czekałem na niego od wpół do trzeciej rano!

Pracownik centrali tylko wzruszył ramionami. Nie jest przecież sekretarką. Jeżeli Logan koniecznie chce oddać komuś sprawę, powinien spróbować obgadać to z inspektorem Inschem – nawet jeśli Insch ma na głowie to podpalenie.

Poranna odprawa u Inscha przebiegła w ponurej atmosferze. Inspektor przysiadł na krawędzi biurka, ubrany w elegancki szary garnitur, który zdawał się pękać w szwach, opinając jego potężną sylwetkę. Insch z roku na rok wydawał się coraz większy. Okrągła twarz i błyszcząca łysina upodabniały go do różowiutkiego, rozeźlonego jaja. Ludzie w milczeniu słuchali nowin o stanie Maitlanda: udało się usunąć kulę, ale posterunkowy nie odzyskał przytomności. Zaplanowano zrzutkę dla rodziny.

Potem była sprawa z branży narkotykowej: pojawili się nowi dilerzy i wybuchła mała wojna o wpływy. Na razie obeszło się bez ofiar śmiertelnych, ale sytuacja mogła się w każdej chwili pogorszyć.

Logan w pięć minut zreferował sprawę pobitej na śmierć Rosie Williams, po czym Insch znów przejął pałeczkę i opowiedział o nocnym pożarze; jego głos dudnił w zatłoczonym pokoju. Pożar wybuchł w jednym ze starych domów przy Kettlebray Crescent – w osiedlu podupadłych komunalnych szeregowców, zamkniętych na głucho i zabitych deskami po tym, jak uznano, że nie nadają się do zamieszkania. Od dwóch miesięcy pod czternastką koczowali dzicy lokatorzy: trzech mężczyzn, dwie kobiety i dziewięciomiesięczne dziecko, dziewczynka. Podczas pożaru wszyscy byli w domu – co tłumaczyło charakterystyczną woń jakby pieczonej wieprzowiny, jaka powitała strażaków, kiedy wreszcie zdołali wyważyć drzwi. Nikt nie przeżył.

Inspektor przesunął się na biurku; jęknęło pod jego ciężarem. Sięgnął do kieszeni spodni.

– Jeden zespół pochodzi po domach w promieniu dwóch ulic od miejsca wypadku. Interesuje nas wszystko, co dotyczy tych dzikich lokatorów, zwłaszcza ich nazwiska. Chcę wiedzieć, kim byli. Drugi zespół przeszuka sąsiednie domy, ogródki i okolicę. Będziecie szukać wska-zó-wek – dodał melodyjnym głosem, który nadawałby się do telewizyjnych programów dla dzieci. – Kto był szefem kuchni na tym nocnym grillowaniu? Znajdźcie mi coś.

Ludzie zaczęli się rozchodzić. Logan siedział na swoim miejscu, usiłując sprawiać wrażenie mniej zmęczonego niż w rzeczywistości.

– No i jak? – spytał Insch, kiedy zostali sami. – O której ma pan audiencję u Drakuli?

Logan zapadł się jeszcze głębiej w krzesło.

– O wpół do dwunastej.

Insch zaklął i zaczął przeszukiwać kieszenie marynarki.

– A co to za idiotyczna pora? Nie mógł pana wezwać na siódmą, jak już chce obedrzeć pana ze skóry? Cały ranek w plecy... – Chrząknął z satysfakcją, kiedy znalazł wreszcie to, czego szukał: paczkę musujących żelków dinozaurów. Włożył jeden do ust i zaczął żuć w zadumie. – Kazał panu przyprowadzić kogoś ze związków?

Logan pokręcił głową.

– No to raczej pana nie wyleją. – Insch dźwignął się z biurka. – Ale skoro spotkanie z hiszpańską inkwizycją dopiero o wpół do dwunastej, może pan wcześniej pożegnać się z Rosie Williams. Sekcja jest o ósmej. Ja idę na konferencję prasową w sprawie tego przeklętego pożaru, a ten drań McPherson znów jest na zwolnieniu, więc naprawdę nie mam czasu przyglądać się, jak Królowa Zimy szatkuje jakąś zamordowaną kurewkę. Da pan sobie radę beze mnie. Niech pan już zmyka. – Machnął rękami. – Bo mi tu bałagan robi.

Zanim Logan przeszedł przez parking i dotarł do prosektorium, Rosie została już umyta i przygotowana do sekcji. Złożone z pomieszczeń o dziwnych kształtach i rozmiarach prosektorium mieściło się w podziemiach komendy, nie stanowiąc właściwie jej części. Sala, w której przeprowadzano sekcje, była spora. Czyste białe kafelki i stalowe stoły lśniły w blasku lamp, środek dezynfekcyjny i odświeżacz powietrza toczyły z góry przegraną walkę z odorem przypalonego mięsa. Pod ścianą stało w rzędzie sześcioro noszy na kółkach. Leżały na nich ciała w białych foliowych workach.

Logan zjawił się zaledwie pięć minut przed czasem, ale chwilowo i tak był tu jedyną żywą istotą. Ziewnął rozdzierająco i przeciągnął się, żeby rozluźnić spięte, i obolałe ramiona. Brak snu i sześć godzin w zimnym, cuchnącym zaułku zaczynały mu się dawać we znaki. Odchrząknął i ciężkim krokiem podszedł do nagich zwłok Rosie. Leżała na jednym z błyszczących stołów prosektoryjnych, pod olbrzymim wyciągiem, gotowa oddać się po raz ostatni. Skórę miała jeszcze bledszą niż wcześniej, kiedy leżała na bruku. Krew poddała się prawu ciążenia, przesiąkła przez tkanki i zebrała w dolnych częściach rąk i nóg, dlatego porcelanowobiałe ciało przybrało ciemnofioletowy kolor w miejscach styku z blatem. Biedna Rosie. Wiadomość o jej śmierci nie trafiła nawet na pierwszą stronę „Press and Journal”. Główny tytuł brzmiał: „Sześć ofiar podpalenia!”

Logan zauważył dziwną wypukłość pod skórą powyżej klatki piersiowej Rosie, ale kiedy się nad nią nachylił, żeby się lepiej przyjrzeć, drzwi prosektorium otworzyły się z impetem i do środka wparował patolog.

– Jeżeli zebrało się panu na amory, wpadnę później – powiedział, szczerząc zęby w uśmiechu, doktor Dave Fraser, grubasek, pięćdziesiąt pięć lat, łysy, z włoskami w uszach. – Wiem, że ma pan słabość do takich lodowatych dam. – Kiedy znów się uśmiechnął, Logan nie mógł nie odpowiedzieć uśmiechem. – A skoro o tym mowa... Pewnie będzie pan rozczarowany, słysząc, że Jej Wysokość Królowa Zimy nie dołączy do nas podczas tej małej uroczystości. Poszła do lekarza. Źle się czuje po nocy.

Logan odetchnął z ulgą. Wcale nie spieszyło mu się do ponownego spotkania z Isobel po tym, jak rano widział ją w paskudnym nastroju. Doktor Fraser wskazał nosze pod ścianą.

– Ja się przygotuję, a pan może sobie przez ten czas zerknąć, jak to wygląda.

Wbrew temu, co podpowiadał mu rozsądek, Logan podszedł do noszy. Z bliska zapach był jeszcze gorszy: przypalone mięso i wytopiony tłuszcz. Jeden z worków starannie złożono na czworo i sklejono taśmą, robiąc pakunek odpowiadający wielkością dziewięciomiesięcznemu dziecku. Logan wziął głęboki oddech i wybrał jeden z pozostałych pięciu worków. Przez chwilę stał nieruchomo, zastanawiając się, czy to na pewno dobry pomysł, ale potem otworzył suwak. Z twarzy niewiele zostało: nos i oczy się rozpłynęły, usta zamarły otwarte w ostatnim niemym krzyku, żółtobrunatne kikuty zębów sterczały ze sczerniałych dziąseł. Żołądek podszedł mu do gardła. Zasunął worek i roztrzęsiony wrócił do stołu.

– Niezłe, co? – Fraser uśmiechnął się do niego zza maski chirurgicznej. – Coś panu powiem: pokroiłem jednego, jak ich tu przywieźli: z wierzchu chrupiący, w środku surowizna. Jakby moja żona grillowała mięso.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin