BYŁEM SCHIZOFERNIKIEM.pdf

(118 KB) Pobierz
377420214 UNPDF
Byłem Schizofrenikiem
Paweł Stanisław Tomaszewski
Gdy miałem dwadzieścia lat, ja zdolny, ambitny, młody człowiek na progu
życia przeżyłem swoją małą apokalipsę. W czasie letnich wakacji, po
ukończeniu pierwszego roku studiów politechnicznych w rodzinnej Łodzi,
"odleciałem"... Gwałtowne odprężenie po trudnej egzaminacyjnej sesji,
wolność, młodzieńcze zauroczenie na studenckim obozie wśród sosnowych
lasów załamały cały mój dotychczasowy, niedorosły świat. Omamy
wzrokowe i słuchowe, brak snu, szaleńcze wyczyny sportowe, i nie tylko,
spowodowały, że wylądowałem w nieodległym szpitalu psychiatrycznym z
rozpoznaniem: "schizofrenia". Żegnajcie marzenia i idealistyczne plany
naprawy świata?! Zawód jaki sprawiłem matce (ojciec nie żył już od kilku
lat, zmarł na białaczkę przed pięćdziesiątką) był tym dotkliwszy, że to
właśnie we mnie rodzina pokładała największe nadzieje. Uczyłem się lepiej
niż moi dwaj bracia. Nauczyciele chwalili mnie na wywiadówkach. Byłem
grzecznym, spokojnym, może tylko zbyt nieśmiałym chłopcem.
Nie poddałem się jednak i, mimo iż w trakcie bolesnej kuracji
neuroleptykami zarażono mnie żółtaczką, co dodatkowo doprowadziło do
rozstroju moje młode, wysportowane ciało, podjąłem wyzwanie losu i po
rocznej rekonwalescencji przyjmując stale, zmniejszaną co prawda dawkę
leków, zdałem egzamin na Architekturę stołecznej Politechniki. Teraz
akademik, nauka, leki pod kontrolą lekarzy i konieczność higienicznego życia
wyznaczyły ramy moich kilku następnych lat w Warszawie "epoki Gierka".
Chciałem zrozumieć co się ze mną działo. Dlaczego to właśnie mnie się
przytrafiło? Od dzieciństwa trudno mi było zaakceptować rzeczywistość
stworzoną przez dorosłych. Postrzegałem ją jako pełną zakłamania, szarą,
beznadziejną. Buntowałem się przeciw niej. Nie widziałem siebie w takim
życiu: między nie- lubianą pracą telewizorem i żoną w papilotach. Pragnąłem
dla siebie czegoś większego, piękniejszego. Jedyną szansę widziałem w
nauce. Jednak tuż po śmierci ojca posłany zostałem, wbrew moim szerokim
humanistycznym zainteresowaniom, do szkoły zawodowej. Po trzech latach
nauki byłem wykwalifikowanym murarzem - tynkarzem, po trzech
następnych technikiem budowlanym.
Po "odlocie", w Warszawie czytałem prace profesorów Kępińskiego i
Dąbrowskiego. Wiele mi wyjaśniły, ale w żaden sposób nie mogłem pogodzić
się z faktem rzekomej nieuleczalności mojej choroby. Komisja lekarska uznała
mnie inwalidą II grupy, zwolniony zostałem ze służby wojskowej i jako całko-
wicie nie przydatny społeczeństwu dostałem głodową rentę. Wszystko to nie
osłabiło jednak woli nauki i ambicji wyrwania się "z szarości tłumu". Kierując
się grecką zasadą "w zdrowym ciele, zdrowy duch" ćwiczyłem ciało.
Zodiakalny "Baran" zawsze kochałem sport, ruch w każdej postaci. Przed
maturą zjeździłem Polskę wzdłuż i wszerz rowerem i autostopem. Potem,
jako student, ukończyłem kurs płetwonurków i każde wakacje spędzałem
aktywnie w górach lub nad mazurskimi jeziorami. Wtedy również
zainteresowałem się po raz pierwszy filozofią wschodu, między innymi
"hatha jogą".
Na obozie studenckim, w czasie ferii zimowych, w połowie trzeciego roku
studiów porzuciłem leki i przeżyłem drugi, nieco słabszy "odlot".
Mistycyzowałem rzeczywistość, wyalienowany z otoczenia, znowu
dziwacznością zachowań szokowałem wszystkich. Jednak ten tzw. nawrót
choroby mając łączy choćby kogoś znajomego, sprawdzić się w nowej,
całkowicie mi obcej rzeczywistości. Przeżyłem wiele silnych, nowych wrażeń,
co dało początek trwającej do dziś fascynacji Francją jej krajobrazem, kulturą,
językiem...
Dzięki determinacji i wytrwałości ukończyłem studia ze specjalnością
konserwacja architektury i nagrodą Ministra Kultury za pracę dyplomową.
Moje życie osobiste nie istniało. Trudno mi było wchodzić z ludźmi w bliskie,
emocjonalne kontakty, szczególnie, że alkohol był dla mnie owocem
zakazanym. Na wakacje, często jedynie z paru dolarami w kieszeni, rzucałem
się w Europę autostopem. Wracałem zawsze pełen nieprzemijających wrażeń,
zawarłszy wiele nowych znajomości, niejednokrotnie bez grosza i z
przedłużonymi wizami. Ówczesne władze niezbyt przychylnie obserwowały
te wyczyny, lecz biorąc pod uwagę mą specyficzną sytuację, przymykały
oczy. W ten sposób poznałem prawie cały kontynent z jego złożona mozaiką
językową i kulturową. Nowej perspektywy nabierały prawdy przyswajane w
domu rodzinnym, szkole, kościele...
Odwlekałem rozpoczęcie tzw. dorosłego życia. Bez egzaminu wstępnego
przyjęto mnie na drugi rok Historii Sztuki Uniwersytetu. Dobiegałem
trzydziestki i niełatwo mi było dotrzymać kroku o dziesięć lat młodszym
studentom. Pomimo to ukończyłem prawie połowę nauki, gdy od ciotki,
siostry mamy, otrzymałem zaproszenie do Stanów. Nie zdany egzamin u
szanowanego profesora przypieczętował decyzję o definitywnym końcu
mych akademickich studiów.
Wyjechałem najpierw do Francji by prowadzić tam, kontynuowane w latach
osiemdziesiątych, zajęcia polegające na kierowaniu młodzieżowymi obozami
pracy przy restauracji zabytków architektury w małych, uroczych
miasteczkach południa. Dzięki zarobionym pieniądzom zwiedziłem później
Londyn, by z Bremy polskim statkiem wyruszyć za ocean.
Cztery miesiące w Miami na Florydzie i dwa w Nowym Jorku bardzo
poszerzyły moją wizję świata. Trochę pracy u polskiego architekta, trochę
turystyki, nauka angielskiego i początek joggingu, biegania dla zdrowia,
któremu do dziś jestem wierny, to plon mego półrocznego pobytu w
Ameryce.
Wróciłem do kraju w 1979 roku. Wciąż brałem "dawki podtrzymujące" mych
leków. Czułem się coraz lepiej i Wiosna Solidarności była również dla mnie
osobistym odrodzeniem. Bardzo pragnąłem wyzwolić się z zależności
lekowej i finansowej. Podjąłem w Warszawie próbę zdobycia pracy w mym
wyuczonym zawodzie. Niestety przeszkody natury administracyjnej, nie
miałem wymaganego stałego zameldowania w Stolicy, uniemożliwiły mi
start w zawodowe życie.
Po powrocie do Łodzi zainstalowałem się w niedużym pokoju mieszkania
matki. Spróbowałem pracy w filmie jako scenograf. Nie potrafiłem jednak
współpracować z ludźmi. Powiodła się natomiast akcja przedsięwzięta z
moim przyjacielem, dziś wziętym stołecznym architektem, przywracająca
pełnię blasku stuletniej, drewnianej chałupie poleskiej nieopodal Buga.
Pamiętne lato 80-go roku spędziliśmy na mozolnych robotach budowlanych.
Dodatkowo przygotowywałem się do pierwszego w mym życiu maratonu.
Biegając po polach i lasach wzbudzałem niemało sensacji wśród miejscowej
ludności.
Jesienią miałem więcej wolnego czasu. Zawsze robiłem wszystko, by
dorównać tzw. normalnym ludziom. Popełniłem teraz pierwsze, nazwijmy je
poetyckimi, utwory wyrażające udrękę mego istnienia. Biegałem regularnie,
czasem grałem w tenisa i pływałem, gdy tylko nadarzała się okazja.
Gdy wiosną 81-go usłyszałem w radiu, że młodzi ludzie, gdzieś w Beskidzie
Niskim dźwigają z ruiny łemkowską cerkiew, postanowiłem im pomóc.
Ponownie zmniejszałem codzienną dawkę psychotropów, by latem zarzucić
je zupełnie. W tym niespokojnym czasie strajków i demonstracji czułem się
coraz lepiej. Wakacje, które teraz nastały były wielką przygodą, szaleństwem
zakończonym trzecim "odlotem", kilkoma aresztami, pobiciem i smutnym
lądowaniem w oddziale zamkniętym łódzkiego szpitala psychiatrycznego.
Nie wytrzymałem zewnętrznego zagrożenia, wysiłku jaki wkładałem w
remont jedynej zachowanej zagrody łemkowskiej zagubionej w górach u
źródeł Wisłoki, uczucia osamotnienia, braku leków... Była też romantyczna
przygoda żałośnie zakończona. Zostałem zatrzymany przez milicję bez
dokumentów za dziwne i agresywne zachowanie w małym beskidzkim
miasteczku. Gdy moja matka dowiedziała się od dzielnicowego, który
przyszedł sprawdzić moją tożsamość, co wyczyniam w górach, osiwiała do
reszty. Wypuszczony "wyzwolony", wcale nie miałem ochoty wracać do
domu. W górach, nago,
jednoczyłem się z przyrodą "odbierałem" sygnały wojsk "zaprzyjaźnionych"
i niepokoiłem okoliczną ludność. W końcu zatrzymany przez WOP
wylądowałem w areszcie. Tam brutalnie próbowano dociec kim jestem i co
właściwie tam robiłem. Powtórnie wypuszczony jeszcze raz trafiłem za kratki
w następnym mieście. Po wielu tarapatach dotarłem do domu w stanie
wzbudzającym powszechne współczucie.
Trzeci pobyt w szpitalu był dopełnieniem udręki, jaką wtedy przeżywałem.
Wyjście z niego, po trzech miesiącach kuracji, zbiegło się w czasie z
wprowadzanym właśnie w Polsce stanem wojennym. Długo jeszcze nie
mogłem dojść do siebie. Moja rekonwalescencja współgrała z tym, co w
latach osiemdziesiątych działo się w kraju. Wieczorem po kolacji
przyjmowałem leki, teraz nowe, amerykańskie. Paliłem kartkowe papierosy i
cierpiałem może bardziej, niż inni, ale nigdy nie straciłem nadziei.
Latem zacząłem wyjeżdżać ponownie do Francji. Wróciłem do regularnego
biegania. Zrobiłem kurs ratowników wodnych, by móc bez przeszkód
pływać w pobliskim basenie. W czasie zim dwa tygodnie spędzałem w
górach na obozach narciarskich. Renta plus kilka dolarów przywiezionych
zazwyczaj z Francji musiało starczyć na zaspokojenie mych
niewygórowanych po-trzeb. Zrobiłem prawo jazdy, uporałem się z nałogiem
palenia, uczyłem się angielskiego zauważywszy, ze z francuskim nie
wszędzie daję sobie radę.
Przez całe dotychczasowe życie poszukiwałem dla siebie idealnej partnerki.
Teraz poznałem kogoś, kto w dużej mierze pasował do mojego wyobrażenia.
Niestety, również ta historia, jak kilka innych, skończyła się nieszablonowo,
rozstaniem tuż przed zaplanowanym ślubem. Także ona nie załamała mnie
na długo.
Gdy polityczne odprężenie zawitało ponownie do Polski, zacząłem
przemyśliwać, po raz kolejny, nad sensem mego życia. Co dzień rano przy
goleniu patrząc w swoją twarz zadawałem sobie pytania: "Czy to się nigdy
nie skończy? Czy do końca życia jestem skazany na uzależnienie od leków?"
Lekarze dawali wymijające odpowiedzi: "Może kiedyś, gdy... Jeśli znajdzie
pan jakąś pracę, żonę..."
Wystąpiłem o zmianę kategorii mego inwalidztwa,by móc podjąć jakieś
zarobkowe zajęcie. Zdałem egzamin państwowy z języka francuskiego.
Przebiegłem kolejny maraton w Warszawie. Latem wyjeżdżałem kilkakrotnie
w charakterze ratownika z dziećmi na kolonie i obozy. Zacząłem uczyć
francuskiego, tłumaczyłem z tego języka.
W 1988 ukończyłem kurs Transcendentalnej Medytacji i przez dwa następne
lata z okładem, dwa razy dziennie zapadałem na dwadzieścia minut w "stan
alfa". Zawsze wierzyłem, że mogę wyzwolić się z uzależnienia lekowego i
teraz traktowałem medytacje jako środek do osiągnięcia tego celu.
Rewolucyjne zmiany w Polsce i Europie wzbudziły mój entuzjazm. Zacząłem
czytać książki o rozwoju osobowości, o nieograniczonych możliwościach
ludzkiego umysłu, stosowałem techniki afirmacji zdrowia. Moja podstawowa
afirmacja brzmiała:
"Ja Paweł jestem bezpieczny,
świadomie czuwam nad działaniem mojego umysłu".
Dzięki znajomości języków obcych zatrudniono mnie w dziale współpracy
z zagranicą urzędu miejskiego. Do pracy jeździłem "maluchem" kupionym
z pomocą finansową ciotki. Medytowałem, brałem leki i wciąż poszukiwałem
swego miejsca. Urząd miejski nie okazał się nim. Po trzech miesiącach okresu
próbnego zrezygnowałem.
Umowa miast bliźniaczych podpisana między Łodzią a Lionem pozwoliła
kilku grupom wykształconych, jeszcze młodych ludzi wyjechać na półroczne
staże do Francji. Zostałem członkiem jednej z nich.
Moje dotychczasowe prywatne wyjazdy za granicę były przeważnie jedną
wielką batalią o przetrwanie, poszukiwaniem skromnego zajęcia lub pomocy
przyjaciół. Teraz sytuacja była zgoła odmienna. Otrzymałem, podobnie jak
moi koledzy, stypendium. Pozwoliło mi ono na skromne utrzymanie.
Uczestniczyłem wraz z innymi w specjalnie dla nas organizowanych
zajęciach z zarządzania na tamtejszym Uniwersytecie. Z dala od domu i
codziennych trosk, dzięki konsekwencji i wierze oraz systematycznym
medytacjom i afirmacjom, zdołałem z nastaniem 1992 roku wyrwać się z
prawie ćwierćwiekowej lekomanii. Poczułem się wolnym, pełnym chęci do
życia, odrodzonym człowiekiem. Część praktyczną stażu odbyłem u Olivier'a
liońskiego architekta, z którym zaprzyjaźniwszy się przyjeżdżałem
kilkakrotnie do Polski, nawiązując kontakty zawodowe w Warszawie,
Krakowie i Łodzi. Rozmowy nasze nie zaowocowały spodziewaną
Zgłoś jeśli naruszono regulamin