Boris Akunin - Pelagia i czarny mnich.pdf

(931 KB) Pobierz
BORIS AKUNIN
BORIS AKUNIN
PELAGIA I CZARNY MNICH
KRYMINAŁ PROWINCJONALNY
II
Przełożył: Wiktor Dłuski
Wydanie polskie: 2004
Prolog
Pojawia się Wasilisk
...kilkoma długimi krokami podszedł do zakonnicy. Wyjrzał przez okno, zobaczył spienione
konie, rozchełstanego czerńca i groźnie zmarszczył krzaczaste brwi.
Pelagia zameldowała przewielebnemu półgłosem:
– Zawołał do mnie: „Mateczko, nieszczęście! On już tu jest! Gdzie władyka?”
Przy słowie „nieszczęście” Mitrofaniusz ze zrozumieniem pokiwał głową, jakby dziś, tego
bezmiernie długiego dnia, który w żaden sposób nie chciał się zakończyć, nie liczył na nic
innego. Skinął palcem na oberwanego, zakurzonego zwiastuna (samo jego zachowanie, a także
wykrzyczane przezeń słowa świadczyły jasno, że ów mnich, który przyleciał tu nie wiadomo
skąd, jest właśnie zwiastunem, i to z tych niedobrych): ano wejdź tu na górę.
Krótko, ale głęboko, do ziemi prawie, pokłoniwszy się biskupowi, czerniec rzucił wodze i
popędził do gmachu sądu, roztrącając wychodzącą po procesie publiczność. Widok sługi Bożego
z gołą głową i czołem podrapanym do krwi był tak niezwykły, że ludzie oglądali się, jedni z
ciekawością, inni z niepokojem. Burzliwe dyskusje na temat dopiero co zakończonego
posiedzenia i zadziwiającego wyroku ustały. Wyglądało na to, że szykuje się, a może nawet już
nastąpiło, jakieś nowe Wydarzenie.
Tak to już bywa w takich cichych zatoczkach jak nasz spokojny Zawołżsk: pięć albo dziesięć
lat cisza, spokój, senne odrętwienie, aż tu nagle jeden po drugim takie huragany się zrywają, że
dzwonnice gną się do ziemi.
Wysłannik nieszczęścia wbiegł po białych marmurowych schodach. Na górnym podeście, pod
wagą, którą trzymała w ręku Temida z opaską na oczach, zawahał się trochę, bo nie od razu się
zorientował, dokąd ma skręcić, na prawo czy na lewo, ale szybko dojrzał w odległym końcu
poczekalni grupkę stołecznych korespondentów i dwie obleczone w czerń postaci, dużą i małą:
władykę Mitrofaniusza, a przy nim siostrzyczkę w okularach – tę, co przed chwilą stała w oknie.
Łomocząc buciorami po podłodze, aż echo niosło, mnich rzucił się do archijereja i już z daleka
zawył:
– Władyko, on już tu jest! Bliziusieńko! Za mną nadciąga! Ogromny! Czarny!
Petersburscy i moskiewscy dziennikarze – wśród których były też prawdziwe gwiazdy tego
zawodu, przybyłe do Zawołżska z okazji głośnego procesu – gapili się ze zdumieniem na
cudacznego zakonnika.
– Kto nadciąga? Kto czarny? – zagrzmiał przewielebny. – Mów jasno. I ktoś ty? Skąd?
– Pokorny czerniec Antipa z Araratu. – Spłoszony przybysz pokłonił się skwapliwie i
wyciągnął rękę, żeby zerwać z głowy skufię, ale skufii nie było, gdzieś ją zgubił. – Wasilisk
nadchodzi, a niby kto?! On, Orędownik nasz! Z pustelni odszedł. Każ, władyko, w dzwony bić,
ikony święte wystawić! Spełnia się proroctwo Janowe! „Oto przychodzę rychło, a zapłata moja
ze mną jest, abym oddał każdemu wedle uczynków jego”! Koooniec! – zawył mnich. –
Wszystkiego koniec!
Na ludziach stołecznych wrażenia to nie zrobiło, nie przestraszyli się wiadomości o końcu
świata, tylko nadstawili uszu i przysunęli się do mnicha, ale posługacz sądowy, który już zaczął
machać w korytarzu miotłą, zamarł w miejscu od tego dziwnego krzyku, upuścił swoje narzędzie
i przeżegnał się.
A zwiastun Apokalipsy z rozpaczy i przerażenia już nie był zdolny do artykułowanej mowy –
zatrząsł się całym ciałem, a po zapylonej, zarośniętej twarzy pociekły mu łzy.
Jak zawsze w krytycznych chwilach przewielebny przejawił rzeczowość i zdecydowanie.
Zgodnie z pradawną receptą, w myśl której najlepszy środek na histerię to dać porządnie w gębę,
Mitrofaniusz potężną swoją prawicą wlepił szlochającemu dwa soczyste policzki i mnich od razu
przestał się trząść i wyć. Zamrugał oczami, czknął. Biskup, idąc za ciosem, chwycił gońca za
kołnierz i powlókł do najbliższych drzwi, za którymi mieściło się archiwum sądowe. Pelagia
jęknęła żałośnie na dźwięk policzka i podreptała w ślad za nimi.
Archiwista z okazji zamknięcia posiedzenia zamierzał właśnie uraczyć się herbatką, ale biskup
tylko brwią poruszył – urzędnika jakby wiatr zdmuchnął i trzy duchowne osoby zostały w
urzędowym pomieszczeniu same.
Władyka posadził pochlipującego Antipę na krześle, podsunął mu pod nos szklankę z ledwie
napoczętą herbatą – pij. Odczekał, póki mnich, stukając o szkło zębami, nie zwilży ściśniętego
gardła, i zapytał niecierpliwie:
– No, co tam się u was w Araracie stało? Opowiadaj.
Korespondenci tymczasem zebrali się pod zamkniętymi drzwiami. Postali jakiś czas, na
wszelkie sposoby powtarzając zagadkowe słowa „Wasilisk” i „Ararat”, a potem zaczęli się
powoli rozchodzić, wciąż gubiąc się w domysłach. Co zresztą zrozumiałe – byli to wszystko
ludzie przyjezdni, w naszych zawołżańskich świętościach i legendach niezorientowani.
Miejscowi od razu wiedzieliby, o czym mowa.
Ale że i wśród naszych czytelników mogą się znaleźć osoby postronne, które w guberni
zawołżskiej nigdy nie bywały, a nawet, być może, o niej w ogóle nie słyszały, to zanim opiszemy
rozmowę, do jakiej doszło w pomieszczeniu archiwum, poczynimy pewne objaśnienia, które
mogą się wydać zbyt obszerne, lecz dla zrozumienia dalszej części opowieści są absolutnie
konieczne.
* * *
Od czego by tu zacząć?
Chyba od Araratu. Dokładniej – od Nowego Araratu, monasteru Nowoararackiego, bardzo
sławnego świętego przybytku, położonego na najdalszej północy naszej rozległej, ale słabo
zaludnionej guberni. Tam, wśród wód Jeziora Modrego, dla swych rozmiarów podobniejszego do
morza (lud tak je właśnie nazywa: Modre Morze), na porośniętych lasem wyspach, z dawien
dawna chronili się przed ziemskim zgiełkiem i ludzką złością święci starcy. Z czasem klasztor
stopniowo popadał w zapuszczenie, tak że na całym archipelagu, w samotnych celkach i
eremach, przebywała tylko maleńka garstka anachoretów, nigdy jednak do końca nie opustoszał,
nawet w czasach smuty.
Była pewna szczególna przyczyna takiej żywotności, a przyczyna owa miała na imię Pustelnia
Wasiliskowa, o niej jednak opowiemy trochę niżej, ponieważ pustelnia zawsze istniała jakby
niezależnie od właściwego klasztoru. Ten zaś w dziewiętnastym stuleciu, w sprzyjających
warunkach naszego w spokoju i ładzie upływającego czasu, zaczął jakoś wyjątkowo wspaniale
rozkwitać – z początku dzięki modzie na północne świątynie, która upowszechniła się wśród
zamożnych pielgrzymów, a całkiem ostatnio – staraniem obecnego archimandryty Witalisa II, tak
nazywanego, ponieważ w poprzednim stuleciu był już w klasztorze przeor tego samego imienia.
Ten niepospolity sługa Kościoła doprowadził Nowy Ararat do niebywałego dotąd rozkwitu.
Mianowany zarządcą cichego wyspiarskiego monasteru, czcigodny ojciec doszedł do słusznego
wniosku, że moda to wietrznica i póki nie obróci wzroku w stronę jakiegoś innego, nie mniej
szacownego przybytku Bożego, warto wyciągnąć z napływu ofiar wszelkie możliwe pożytki.
Najpierw zastąpił więc dawny klasztorny zajazd, prastary i kiepsko utrzymany – nowym,
otworzył doskonałą postną jadłodajnię, zorganizował przejażdżki łodziami po cieśninkach i
zatoczkach, żeby przyjezdni zamożni ludzie nie spieszyli z wyjazdem z błogosławionych okolic,
które urodą, czystym powietrzem i wszelakimi urokami przyrody nie ustępują najlepszym
fińskim uzdrowiskom. A potem, zręcznie wykorzystując uzyskaną nadwyżkę środków, zaczął
powoli tworzyć z rozmaitych przedsiębiorstw złożone i wielce dochodowe gospodarstwo, ze
zmechanizowanymi fermami, wytwórnią ikon, flotyllą rybacką, wędzarniami i jeszcze fabryczką
wyrobów żelaznych, produkującą najlepsze w Rosji zasuwki do okien. Zbudował także
wodociąg, a nawet kolejkę szynową od przystani rzecznej do składów. Niektórzy z
doświadczonych starców zaczęli szemrać, że życie w Nowym Araracie nie zapewnia już
zbawienia, ale głosy te rozlegały się nieśmiało i na zewnątrz prawie wcale się nie przedostawały,
zagłuszane raźnym stukotem dynamicznego budownictwa. Na głównej wyspie, Kanaanie, przeor
zbudował wiele nowych gmachów i świątyń, które imponowały wielkością i wspaniałością,
chociaż zdaniem znawców architektury nie zawsze wyróżniały się nieposzlakowaną elegancją.
Kilka lat temu nowoararacki „cud gospodarczy” badała specjalna komisja rządowa pod
przewodem samego ministra handlu i przemysłu, przemądrego hrabiego Litte. Wysoka komisja
miała sprawdzić, czy nie dałoby się wykorzystać doświadczeń tak pomyślnego rozwoju ku
pożytkowi całego cesarstwa.
Otóż okazało się, że nie. Po powrocie do stolicy hrabia zameldował Najjaśniejszemu Panu, że
ojciec Witalis jest wyznawcą wątpliwej teorii ekonomicznej, dopatrującej się prawdziwego
bogactwa kraju nie w zasobach naturalnych, lecz w pracowitości mieszkańców. Dobrze tak
mówić archimandrycie, kiedy mieszkańców ma szczególnych: mnichów, wykonujących
wszystkie prace jako swoje ćwiczenia zakonne, do tego jeszcze bez żadnego wynagrodzenia. Stoi
taki pracownik przy maszynie do tłoczenia oleju czy przy tokarce i ani o rodzinie nie myśli, ani o
butelce, tylko jakby nigdy nic duszę swoją zbawia. Stąd i jakość produkcji, i jej niewyobrażalna
dla konkurentów taniość.
Dla państwa rosyjskiego ten model ekonomiczny zdecydowanie się nie nadawał, ale w
granicach powierzonego ojcu Witalisowi archipelagu przynosił zaiste wspaniałe owoce. Można
powiedzieć, że klasztor ze wszystkimi swoimi osadami, fermami, służbami gospodarczymi
przypominał nieduże państwo, może nie suwerenne, ale w każdym razie w pełni samorządne i
podlegające wyłącznie gubernialnemu archijerejowi, przewielebnemu Mitrofaniuszowi.
Liczba zakonników i nowicjuszy na wyspach doszła za ojca Witalisa do półtora tysiąca, a
ludność głównej osady, w której oprócz braci żyło także mnóstwo pracowników najemnych z
rodzinami i domownikami, nie ustępowała liczebnością powiatowemu miastu, zwłaszcza jeśli
doliczyć jeszcze pątników, których strumień, wbrew obawom przeora, nie tylko nie wysechł, ale
jeszcze wielokrotnie się zwiększył. Teraz, kiedy gospodarka klasztorna stanęła mocno na nogach,
czcigodny ojciec zapewne chętnie obszedłby się nawet bez pielgrzymów, którzy odrywali go
tylko od pilnych spraw związanych z kierowaniem nowoararacką gminą (przecież wśród
pątników trafiały się i wpływowe osoby, wymagające szczególnych względów), lecz na to już
żadnej rady nie było. Ludzie nie po to wędrowali i jechali z najdalszych stron, a potem jeszcze
przepływali klasztornym parowcem ogromne Jezioro Modre, by popatrzeć na przemysłowe
dokonania zaradnego pasterza, tylko żeby pokłonić się nowoararackim świętościom i pierwszej z
nich – Pustelni Wasiliskowej.
Ta zresztą była zupełnie niedostępna dla zwiedzających, jako że znajdowała się na niewielkiej,
porośniętej lasem skale, zwanej Wyspą Rubieżną, leżącej dokładnie na wprost Kanaanu, lecz nie
od jego strony zamieszkanej, ale od bezludnej. Pielgrzymi przybywający do Nowego Araratu
mieli zwyczaj klękać nad wodą i nabożnie przyglądać się wysepce, gdzie przemieszkiwali,
modląc się za całą ludzkość, święci pokutnicy.
Ale o Pustelni Wasiliskowej, a także o jej legendarnym założycielu, opowiemy, jak
obiecaliśmy, dokładniej.
* * *
Dawno, dawno temu, przed sześciuset, a może i ośmiuset laty (w szczegółach chronologii
Żywot świętego Wasiliska nieco się plącze), przedzierał się przez dziewicze lasy pewien
anachoreta, o którym wiadomo na pewno tylko to, że zwano go Wasiliskiem, że lat już liczył
sobie niemało, życie przeżył trudne, a w początkach swoich jakoś wyjątkowo grzeszne, ale u
schyłku opromienione światłem prawdziwej skruchy i żądzy zbawienia. Dla odkupienia
poprzednich, występnie przeżytych lat mnich złożył ślub, że obejdzie całą ziemię i nie zatrzyma
się, aż znajdzie miejsce, gdzie będzie mógł najlepiej służyć Panu. Niekiedy, w jakimś świętym
klasztorze, bądź też przeciwnie – wśród bezbożnych pogan, wydawało mu się, że oto właśnie
trafił tam, gdzie powinien pozostać pokorny zakonnik Wasilisk, ale szybko starca ogarniały
wątpliwości – a może kto inny, tu przebywając, nie gorzej przysłuży się Najwyższemu? – i
popędzany tą myślą, niewątpliwie zsyłaną mu z góry, ruszał dalej i nigdzie nie znajdował tego,
czego szukał.
I oto razu pewnego, rozsunąwszy gęste gałęzie świerkowego boru, zobaczył przed sobą modrą
wodę, która rozpościerała się od samego skraju lasu aż hen, daleko, po chmurne niebo, z którym
zlewała się w jedno. Przedtem nie zdarzyło się Wasiliskowi widzieć naraz tyle wody, toteż w
prostoduszności swej wziął to zjawisko za wielki cud Boski, padł więc na kolana i modlił się aż
do zapadnięcia zmroku, a potem długo jeszcze – w ciemności.
I miał zakonnik widzenie. Ognisty paluch rozciął niebo na dwie połowy, tak że jedna
pojaśniała, a druga poczerniała, i wbił się w spienione z nagła wody. I gromowy głos obwieścił
Wasiliskowi: „Nigdzie więcej nie szukaj. Ruszaj tam, gdzie pokazano. Tam jest miejsce, z
którego do Mnie blisko. Służ mi nie pośród ludzi, gdzie zamęt, tylko pośród ciszy, a za rok cię
wezwę”.
W błogosławionej swej prostoduszności mnich nawet nie myślał wątpić w możliwość
spełnienia tego dziwacznego żądania; kazano mu pójść na środek morza, to poszedł, a woda
uginała się pod nim, ale go utrzymywała, czemu Wasilisk, pamiętający o ewangelicznym
chodzeniu po wodzie, nie nazbyt się dziwił. Szedł sobie i szedł, odmawiając Wierzę w Boga
przez całą noc, a potem i cały dzień, aż pod wieczór lęk go ogarnął, że nie znajdzie pośród
wodnego pustkowia miejsca, które wskazał mu palec. I wtedy czerńcowi objawił się drugi z
rzędu cud, co w żywotach świętych nie zdarza się często.
Kiedy się ściemniło, starzec ujrzał daleko przed sobą żarzącą się iskierkę i skręcił ku niej, a po
pewnym czasie zobaczył, że to sosna, płonąca na szczycie wzgórza, wzgórze zaś wznosi się
wprost z wody, a za nim jest znowu ziemia, bardziej płaska i szeroka (był to obecny Kanaan,
największa wyspa archipelagu).
I osiedlił się Wasilisk w pieczarze pod nadpaloną sosną. Przeżył tam jakiś czas w zupełnym
milczeniu, nieustannie w myśli zmawiając modlitwy, a rok potem Pan Nasz dopełnił obietnicy:
przyjął skruszonego grzesznika do siebie i dał mu miejsce przy swoim tronie. Pustelnię zaś, a
potem powstały w jej sąsiedztwie klasztor, nazwano Nowym Araratem na cześć góry, która
samotnie wznosiła się nad wodami i uratowała sprawiedliwych, kiedy „wezbrały wody i bardzo
wylały i wszystko napełniły na wierzchu ziemi”.
Żywot nie wyjaśnia, skąd następcy Wasiliska dowiedzieli się o Cudzie z Paluchem, skoro
starzec zachował tak bezwzględne milczenie, ale bądźmy wyrozumiali dla starego podania.
Robiąc ustępstwo na rzecz naszego sceptycznego i racjonalistycznego stulecia, dopuszczamy
nawet możliwość, że święty założyciel pustelni dotarł do wysepki nie cudownie idąc po wodzie,
tylko na jakiejś tratwie bądź, powiedzmy, wydrążonym pniu – niech będzie. Ale mamy fakt
niezaprzeczalny, sprawdzony przez wiele pokoleń i, jeśli wola, nawet potwierdzony
dokumentalnie: żaden z pustelników osiadłych w podziemnych celach Pustelni Wasiliskowej nie
czekał długo na wezwanie Boże. Po pół roku, po roku, najwyżej po półtora wszyscy łaknący
zbawienia wybrańcy osiągali to, czego pragnęli, i zostawiwszy za sobą kościste, doczesne
szczątki, wynosili się z królestwa ziemskiego w inne, niebieskie. I nie była to sprawa skąpego
pożywienia czy surowego klimatu. Znamy przecież wiele innych pustelni, gdzie pokutnicy
dokonywali jeszcze większych wyczynów pustelniczej ascezy i zacieklej umartwiali swe ciała,
tyle że Pan wybaczał im i powoływał ich do siebie znacznie mniej pospiesznie.
Dlatego właśnie rozszedł się słuch, że ze wszystkich miejsc na ziemi Pustelnia Wasiliskowa
jest najbliższa Bogu, że leży na samej rubieży królestwa niebieskiego i stąd jej druga nazwa:
Wyspa Rubieżna. Niektórzy z tych, co po raz pierwszy odwiedzali archipelag, sądzili, że
nazwano tak wyspę ze względu na sąsiedztwo z Kanaanem, gdzie stoją wszystkie świątynie i
gdzie przebywa archimandryta. Ale wysepka była blisko nie archimandryty, lecz Pana Boga.
Mieszkało zawsze w tej pustelni nie więcej niż tylko trzech szczególnie zasłużonych starców i
dla mnichów z Nowego Araratu nie było większego zaszczytu niż dokończyć swej ziemskiej
drogi w tamtejszych pieczarach, na kościach poprzednich sprawiedliwych.
Oczywiście wcale nie wszyscy bracia rwali się, by szybko wstąpić do innego królestwa,
dlatego że i wśród mnichów jest wielu takich, którym życie doczesne wydaje się bardziej
pociągające od wiecznego. Wolentarzy jednak nie brakowało nigdy, przeciwnie – zawsze czekała
cała kolejka spragnionych, w której, jak to w każdej kolejce, zdarzały się kłótnie, spory i nawet
całkiem poważne intrygi – tak bardzo chcieli niektórzy mnisi przepłynąć jak najszybciej wąską
cieśninkę dzielącą Kanaan od Wyspy Rubieżnej.
Z trzech pokutników jeden był uważany za przełożonego i wyświęcany na igumena. Tylko
jemu reguła pustelni pozwalała otwierać usta – dla wypowiedzenia nie więcej niż pięciu słów,
przy czym cztery powinny koniecznie pochodzić z Pisma Świętego, a tylko jedno mogło być
dowolne – i w nim to mieścił się zwykle główny sens wypowiedzi. Powiadają, że w dawnych
czasach schiigumenowi, przełożonemu pustelników, nawet tego nie było wolno, ale kiedy na
Kanaanie odrodził się monaster, pobożni starcy już nie tracili czasu na zdobywanie skąpego
pożywienia – jagód, korzonków i robaków (więcej niejadalnego na Wyspie Rubieżnej, jak
pamięć sięga, nie było), tylko otrzymywali wszystko, co potrzebne, z klasztoru. Teraz święci
pokutnicy spędzali czas na wyrzynaniu cedrowych różańców, za które pielgrzymi płacili
monasterowi niemałe pieniądze – zdarzało się, że do trzydziestu rubli za sznur.
Raz na dzień do Rubieżnej podpływała łódka – żeby zabrać różańce i wyładować zamówione
rzeczy. Do łódki wychodził przełożony pustelni i wygłaszał krótki cytat, zawierający w sobie
prośbę, zwykle praktycznego charakteru: o dostarczenie jakichś zapasów albo lekarstw, albo
obuwia, albo ciepłego okrycia. Starzec mówił na przykład: „Przynieś mi i daj kołdrę” albo
„Niechaj przyniesie wodę gruszową”. W tym wypadku początek wypowiedzi pochodzi z Księgi
Rodzaju, z wersu, w którym Izaak zwraca się do swego syna Ezawa, ostatnie zaś słowo dotyczy
codziennej potrzeby. Łódkarz zapamiętywał to, co mu powiedziano, i przekazywał słowo w
słowo ojcu ekonomowi i ojcu szafarzowi, a ci dopiero starali się przeniknąć sens, czasami bez
powodzenia. Weźmy choćby ową „wodę gruszową”. Opowiadają, że raz przełożony eremitów,
pokazując kostur jednego ze starców, oznajmił posępnie: „I rozpukły się wszystkie wnętrzności
jego”. Kierownictwo klasztoru długo przeglądało Pismo, aż znalazło te słowa w Dziejach
Apostolskich, gdzie opisane jest samobójstwo godnego pogardy Judasza, i przeraziło się bardzo,
że pustelnik dopuścił się na sobie najstraszniejszego z grzechów śmiertelnych. Przez trzy dni bito
w dzwony, poszczono najsurowiej i odprawiano nabożeństwa za oczyszczenie od zła, a potem
okazało się, że starcowi przydarzyła się tylko biegunka i igumen prosił o przysłanie odwaru z
gruszy.
Kiedy najstarszy z pustelników mówił wioślarzowi: „Pozwalasz odejść słudze swemu”,
oznaczało to, że jeden pokutnik został dopuszczony do Pana, i powstały w ten sposób wakat
natychmiast zajmował nowy wybraniec spośród oczekujących swojej kolejki. Niekiedy fatalne
słowa wypowiadał nie schiigumen, tylko jeden z dwóch pozostałych milczków. W ten sposób w
klasztorze dowiadywano się, że poprzedni starzec został powołany do Świętego Przybytku, a
pustelnia ma teraz nowego przełożonego.
Pewnego razu, lat temu sto, na jednego z pustelników napadł niedźwiedź, który przypłynął z
którejś z odległych wysp, i zaczął szarpać nieszczęśnika. Ten zaś, niewiele myśląc, zakrzyczał:
„Bracia, bracia!” Przybiegło dwóch pozostałych, razem przegnali krzywołapego kosturami, ale
potem żyć z towarzyszem, który naruszył ślub milczenia, nie życzyli sobie – odesłali go do
monasteru, przez co wygnaniec upadł na duchu i wkrótce umarł, więcej ani razu nie otworzywszy
ust, ale czy dopuszczono go przed jasne oczy Pana, czy też przebywa wśród dusz potępionych –
nie wiadomo.
Co jeszcze powiedzieć o mieszkańcach pustelni? Chodzili w czarnym stroju, który był czymś
w rodzaju grubo tkanego worka przepasanego sznurem. Kaptury nosili wąskie, opuszczone aż na
twarz i zszyte bokami, na znak pełnego odcięcia od marności świata. Dla oczu w tym spiczastym
kołpaku wycinano dwie dziurki. Jeśli pątnicy, modlący się na kananejskim brzegu, dostrzegali na
wysepce któregoś ze świętych starców (zdarzało się to bardzo rzadko i uchodziło za szczególnie
szczęśliwy traf), to mieli przed sobą coś w rodzaju czarnego wora, wolno poruszającego się
pośród omszałych głazów – jakby to wcale nie był człowiek, lecz bezcielesny cień.
A teraz, kiedy opowiedzieliśmy i o Nowym Araracie, i o pustelni, i o świętym Wasilisku, czas
wrócić do archiwum sądowego, gdzie władyka Mitrofaniusz już zaczął przesłuchiwać
nowoararackiego czerńca Antipę.
* * *
– Że z pustelnią coś jest nie w porządku, nasi dawno już mówią. – Tak zaczął swoją
niewiarygodną opowieść brat Antipa, uspokoiwszy się nieco pod wpływem otrzymanych
policzków i herbaty. – W samo Przemienienie, tuż przed nocą, wyszedł Agapiusz, nowicjusz, na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin