Stanisław Michalkiewicz - Teksty - IV-07.pdf

(560 KB) Pobierz
9583432 UNPDF
W poszukiwaniu listka figowego
Komentarz · tygodnik „Nasza Polska” · 3 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl
Jak i pieniądze zarobić i wianuszka nie stracić, jak mieć ciastko i zjeść ciastko – oto
popularne porzekadła, ilustrujące dzisiaj dylemat europejsów pobożnych, którym zostało już
niewiele – bo zaledwie dwa lata na wymyślenie jakiegoś listka figowego, który mógłby,
przynajmniej prowizorycznie, przykryć figę, jaką narodom Europy pokazują dzisiaj marksiści.
Właśnie przedstawiciele biurokratycznej międzynarodówki przyjęli w Berlinie tekst deklaracji
składającej się w 99 procentach z bełkotu, w którym miało zapewne zginąć najważniejsze,
przedostatnie zdanie: „Dlatego dziś, w 50 lat po podpisaniu traktatów rzymskich, razem
podejmujemy wyzwanie, aby do czasu wyborów do Parlamentu Europejskiego w roku 2009
odnowić wspólny fundament Unii Europejskiej”.
Zatem, jak pisał poeta w „Anonimowym mocarstwie” – W Londynie, w wielkiej loży, już
postanowiono”. Ten „wspólny fundament”, co to ma być „odnowiony”, to konstytucja
Eurosojuza, do której prą Niemcy, przez całe dziesięciolecia drenujący swoich podatników i
finansujący zabawę w „europejską jedność”.
Jeśli ktoś chce wierzyć, że to z sympatii do Greków, czy Portugalczyków, to oczywiście
zabronić mu tego nie mogę, ale sam uważam, że Niemcy, jako państwo poważne, traktują
Unię Europejską, jako swego rodzaju inwestycję. Każda inwestycja ma jednak to do siebie,
że od pewnego momentu powinna zacząć przynosić zyski.
Dobry inwestor stara się ten moment przyspieszyć tym bardziej, jeśli na przykład zaczyna mu
już brakować pieniędzy. Tym właśnie tłumaczę sobie gorączkowy pośpiech, z jakim
przedstawiciele Niemiec nalegają na przyjęcie traktatu konstytucyjnego. Co konkretnie, tzn.
jakie korzyści sobie po tym obiecują – to osobny temat.
Warto jednak przypomnieć, że inny wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler też marzył
o europejskiej jedności z tą wszelako różnicą, iż pragnął urzeczywistnić tę ideę środkami
militarnymi. W tym celu też inwestował m.in. w przemysł zbrojeniowy i armię swego
państwa, a wydatki na ten cel poniesione miał zrekompensować mu łup wojenny. Dlatego
też w 1939 roku tak się denerwował, kiedy Benito Mussolini wystąpił z pomysłem mediacji.
Te „mediacje” były Adolfowi Hitlerowi w tym momencie potrzebne jak psu piąta noga, bo
każde odwleczenie wojny i związanych z nią łupów narażały Rzeszę na widmo bankructwa.
Dlaczego zatem teraz „odnowić wspólny fundament” musimy koniecznie w roku 2009 i ani
dnia później? Co takiego ważnego zawiera konstytucja Eurosojuza, że bez niej cała
„integracja” może okazać się nie warta funta kłaków?
Pan prezydent Kaczyński bardzo buńczucznie oświadczył w Berlinie, że „będzie walczył” o
umieszczenie „w preambule” jakiejś wzmianki o „wartościach chrześcijańskich”, czy
„judeochrześcijańskich” – bo różnie o tym mówią. Ależ naturalnie, jakże by inaczej! Niech
„walczy” aż do upadłego. Czy jednak nie miał zamiaru „walczyć”, żeby zapis o tych, niech już
będzie, że „judeochrześcijańskich” wartościach znalazł się już w Deklaracji Berlińskiej”?
Jakże więc się stało, że się nie znalazł, a mimo to pan prezydent dokument podpisał? I co
będzie, jeśli mimo „walki” wielka loża w Londynie, czy jakimś innym europejskim mieście
zdecyduje, że „inaczej będzie”? Co wtedy zrobimy? Podpiszemy konstytucyjny cyrograf bez
„preambuły”, czy odmówimy podpisu? A w razie podpisania – jakie usprawiedliwienie
podamy do wierzenia całemu ludowi?
Bo ta cała „preambuła”, to jest taki listek figowy, który ma zasłonić bezwstydną kapitulację
przed marksistami, którzy za pośrednictwem biurokratycznego internacjonału narzucają
dzisiaj narodom Europy kulturowy marksizm pod postacią politycznej poprawności.
W odróżnieniu od „judeochrześcijan”, traktują swoje przekonania w sposób absolutnie
fundamentalistyczny, to znaczy – nie uważają ich za rodzaj intelektualnej propozycji, tylko
nadają im postać norm prawnych, za którymi stoi nasza stara, dobra znajoma przemoc
socjalistycznego imperium.
I wcale nie mają zamiaru pozwolić żadnym „judeochrześcijanom”, którym samo
chrześcijaństwo już nie wystarcza i muszą się podpierać tym „judeo” niczym laską – na żadne
„preambuły”. Nie po to odbyli z powodzeniem „długi marsz przez instytucje”, żeby teraz
pozostawiać jakieś enklawy „kultury burżuazyjnej”, zwłaszcza takie, co mogą dawać
przerzuty i udaremnić kolejną edycję socjalistycznej rewolucji.
Obawiam się tedy, że żadnego listka figowego nie uda się znaleźć, a jeśli nawet – to nie
będzie on w stanie przesłonić wymowy postanowień konstytucji Eurosojuza, zapisanych np.
w Części I Tytule I Artykule I – 1: „Zainspirowane wolą obywateli i państw Europy
zbudowania wspólnej przyszłości, niniejsza Konstytucja ustanawia Unię Europejską, której
Państwa Członkowskie przyznają kompetencje do osiągnięcia ich wspólnych celów”.
Przyznają kompetencje – tzn. przekazują suwerenność państwową. Potwierdzają to kolejne
artykuły: Art. I – 5 mówiący o stosunkach Unii z państwami członkowskimi – w którym nie
ma ani słowa, że państwom przysługuje atrybut suwerenności, natomiast jest stwierdzenie,
ze państwa członkowskie „powstrzymują się od podejmowania wszelkich środków, które
mogłyby zagrażać urzeczywistnieniu celów Unii”.
Zresztą – cóż tam mogą „przedsięwziąć” skoro według Art. I – 6 „Konstytucja i prawo
przyjęte przez instytucje Unii (...) mają pierwszeństwo przed prawem Państw
Członkowskich”?
Stanisław Michalkiewicz
Odbija palma... męczeńska
Komentarz · tygodnik „Goniec” (Toronto) · 5 kwietnia 2007 | www.michalkiewicz.pl
W koszmarnych czasach pierwszej komuny, kiedy to w sławnym Sierpniu 1980 lud zaczął
buntować się przeciwko partii-przewodniczce, Andrzej Rosiewicz śpiewał: „Legitymację
partyjną oddał Wincenty Kalemba, a tam zachodnim bankierom włosy stają dęba”.
Chodziło o kredyty udzielone przez zachodnich bankierów Edwardowi Gierkowi w ramach
„odprężenia”, co stworzyło wrażenie „dynamicznego rozwoju”, do dzisiaj wspominanego z
nostalgią przez prawie 60% mieszkańców Polski. Mimo 30-procentowej redukcji tego długu
w początkach lat 90-tych, trzeba będzie spłacać raty jeszcze przez następnych 20 lat, ale –
cośmy się wtedy nażyli, tośmy się nażyli.
Wspominam tamte czasy, bo oto znowu legitymację partyjną oddał już nie jakiś tam
„Wincenty Kalemba”, tylko sam Józef Oleksy. Najwyraźniej odwaga znowu staniała, bo,
powiedzmy sobie szczerze, cóż właściwie Józef Oleksy ryzykuje, skoro włos mu z głosy spaść
nie może?
Ryzykuje, ma się rozumieć, niewiele, ale właśnie dlatego warto zwrócić uwagę na przyczyny,
dla których ten znany z wyjątkowej dyskrecji polityk nagle rozgadał się niczym
rozplotkowana baba, w prywatnej rozmowie z Aleksandrem Gudzowatym obsmarowując całe
ścisłe kierownictwo SLD, z Aleksandrem Kwaśniewskim na czele.
Wprawdzie Oleksy twierdzi, jakoby nie wiedział, że rozmowa jest nagrywana, ale jestem
przekonany, że właśnie dlatego zdobył się na taką szczerość, iż o tym wiedział. Sądzę, że
wiedział, a przynajmniej przeczuwał, iż do tego nagrania w stosownym momencie „dotrą”
dziennikarze śledczy.
Okazało się, że stosowny moment nastąpił akurat wtedy, gdy sondażownie ogłosiły iż gdyby
Aleksander Kwaśniewski powrócił do polityki u boku Andrzeja Olechowskiego na czele „innej
partii”, to partia ta odniosłaby wielki sukces już na samym początku. Ale chociaż dziennikarze
śledczy ujawnili, iż według Oleksego Aleksander Kwaśniewski nie potrafiłby wyjaśnić
pochodzenia majątku, jaki uciułał sobie przez 10 lat prezydentury, sondażownie nie
odnotowały spadku popularności byłego prezydenta. Nieomylny to znak, że do zrobienia w
Polsce politycznej konkiety wystarczy mieć majątek, no i oczywiście żonę, która umie jeść
bezy.
Okoliczność, że te wszystkie perturbacje na lewicy wystąpiły w przeddzień uroczystego
przyjęcia Deklaracji Berlińskiej, wydaje się nieprzypadkowa. Wspomniana Deklaracja zawiera
bowiem rozkaz, że do roku 2009 wszystkie państwa członkowskie mają przyjąć konstytucję
UE. Czasu zostało niewiele, a tymczasem premier Kaczyński wystąpił z pomysłem, żeby w
przyszłej konstytucji obliczać głosy na podstawie pierwiastka kwadratowego od liczby
ludności poszczególnych państw, bo w przeciwnym razie Polska traktat konstytucyjny gotowa
zawetować.
Czy dla Niemiec może to być wystarczający powód do przejścia na ręczne sterowanie polska
sceną polityczną? Wykluczyć tego nie można patrząc na coraz bardziej zaawansowane
przygotowania do wprowadzenia na polską polityczną scenę „innej partii”, która nie będzie
nikomu zawracała głowy pierwiastkami, tylko przyjmie traktat konstytucyjny bez żadnych
listków figowych. A czy na jej czele, u boku Andrzeja Olechowskiego do polityki powróci
Aleksander Kwaśniewski, czy Józef Oleksy, to już strategiczni partnerzy miedzy sobą ustalą
tak, żeby bankierzy też byli zadowoleni.
Na tle tych przygotowań wypada odnotować proces budzenia się poczucia godności
osobistej, może jeszcze nie w całym narodzie, tylko wśród kadry naukowej uniwersytetów.
Senaty kolejnych uczelni podejmują uchwały o bojkocie ustawy lustracyjnej, uznając, iż
obowiązek składania stosownych oświadczeń jest nie do pogodzenia z godnościom
osobistom.
Do tych głosów dołączył JE bp Tadeusz Pieronek, zwracając uwagę, iż ustawa narusza tez
konkordat, bo nakłada ten uwłaczający osobistej godności obowiązek również na uczelnie
katolickie, które w konkordacie mają zagwarantowaną autonomię. W takiej sytuacji tylko
patrzeć, jak złożenie oświadczenia lustracyjnego zostanie uznane za nowy grzech, dzięki
czemu Trybunał Konstytucyjny na pewno uzna tę ustawę za sprzeczną jeśli nie z konstytucją,
to w każdym razie z preambułą.
Jak wiadomo, odwołuje się ona zarówno do „wierzących w Boga”, jak i „nie podzielających
tej wiary”, a o obowiązku składania oświadczeń lustracyjnych nie mówi ani słowa. Ale jak to
się mówiło – „trybunał z dekretem, a Radziwiłł z muszkietem”, więc luminares polskiej nauki
przypominają starą świecką tradycję, że prawa przestrzega ten, kto chce.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin