rozmowa.pdf

(782 KB) Pobierz
77294156 UNPDF
RÓŻNYMI DROGAMI
DO NIEPODLEGŁOŚCI
Z KRZYSZTOFEM KAWALCEM, WŁODZIMIERZEM SULEJĄ
I PAWŁEM WIECZORKIEWICZEM ROZMAWIA MAREK GAŁĘZOWSKI
Marek Gałęzowski – W potocznej wiedzy historycznej wiek
XIX kojarzy się z walką zbrojną o niepodległość Polski z trze-
ma zaborcami. Kojarzy się zwłaszcza z powstaniami, spiska-
mi, romantyzmem jako ideowym fundamentem owej walki
oraz z Sybirem jako przeznaczeniem tych Polaków, którzy ją
podejmowali. W tym kontekście, przedstawicieli ówczesnej
polskiej sceny politycznej, opowiadających się za inną dro-
gą wybicia się na niepodległość, należy zaliczyć do posta-
ci wyjątkowych. Na przykład książę Adam Jerzy Czartoryski
jawi się jako wyraziciel idei konserwatywnych bez większego
zaplecza społecznego, zaś margrabia Aleksander Wielopolski – jako polityk całkowicie
osamotniony. Czy postawa walki czynnej rzeczywiście dominowała przez cały wiek XIX?
Włodzimierz Suleja – Postawa walki czynnej w momen-
cie, gdy w 1864 r. skończyła się epoka powstań (nie trwała
więc przez cały wiek XIX), ale również i wcześniej, nie była
powszechną. Owszem, co pokolenie dochodziło do po-
wstańczego zrywu, z reguły wywołanego działaniami przy-
gotowawczymi typu spiskowego, ale obejmującymi zde-
cydowaną mniejszość społeczeństwa. Co nie oznacza, że
społeczeństwo wyrzekało się niepodległości, ale była ona
– mówiąc w pewnym uproszczeniu – rozmaicie rozumiana,
chociażby przez przywołanego w pytaniu Wielopolskiego.
Czynna walka o niepodległość była drogą wymagającą dużej determinacji, całkowitego
zaangażowania, podobnie zresztą wszelka praca przygotowująca walkę. Czym to tłuma-
czyć? W momencie upadku Rzeczpospolitej był to – jak wynika z szacunków Tadeusza
Łepkowskiego – fakt dostrzegalny tylko dla co piątego jej mieszkańca. A takich, którzy
gotowi byli podjąć czynną walkę było jeszcze mniej – powiedzmy – co dwudziesty. Pokazuje
to więc skalę zmian, które nastąpiły między początkiem epo-
ki porozbiorowej a jej zamknięciem. Niemniej jednak nie
ulega wątpliwości, że postawa czynna była zachowaniem
mniejszościowym...
Paweł Wieczorkiewicz – ...i to mniejszościowym w elitach,
o czym świadczy często przywoływany cytat z początku pa-
miętników Witosa. Pisał on, że chłop polski w Galicji, która
przecież nie była germanizowana, w końcu XIX w. miał tak
77294156.003.png 77294156.004.png
mętne pojęcie o sprawach narodowych, jeżeli w ogóle jakieś miał, że nie był zaintereso-
wany udziałem w walce o niepodległość.
M.G. – Jeszcze bardziej przemawia obraz zaboru rosyjskiego w czasie powstania stycznio-
wego, przedstawiony na początku Wiernej rzeki Żeromskiego...
W.S. – ...i wiele innych.
P.W. – Proporcja, o której mówił prof. Suleja, nieco lepiej wyglądała w 1914 r., ale nie tak,
jak by powszechnie mogło się wydawać, że każdy mieszkaniec ziem polskich narodowości
polskiej podnosił sztandar powstańczy.
W.S. – Jeżeli próbowalibyśmy wyznaczyć dwa główne nurty polskich dążeń niepodległoś-
ciowych, dwie drogi, które do niepodległości prowadziły. Pierwsza to irredenta, przygo-
towania prowadzące do wystąpienia zbrojnego, niewątpliwie były podejmowane przez
mniejszość. I druga, którą przywykło nazywać się drogą pracy organicznej, wiążąca się
z dążeniem do zachowania substancji narodowej (m.in. Wielopolski mieści się w tym kręgu
polityki bardziej racjonalnej niż powstańcza, „mierzenia zamiarów według sił”). Podobnie
jak spiskowa była traktowana przez władze rosyjskie i pruskie jako wroga. Nawiązując do
słusznych uwag prof. Wieczorkiewicza na temat świadomości politycznej polskiego chłopa,
warto jednak zwrócić uwagę na jeszcze jeden proces. Na ziemiach zaborczych od końca
lat trzydziestych XIX w. kończył się okres osmotycznego dostosowywania do realiów poli-
tycznych. Pojawia się kwestia działań wymuszonych przez zaborców, zwłaszcza tak ekspan-
sywnych jak Rosja i Prusy, gdzie nie bez przyczyny mówi się o najdłuższej wojnie nowoczes-
nej Europy, na pozór niedostrzegalnej. Zaborcy zaczęli atakować brutalnie wartości, które
społeczność, przede wszystkim wiejska, uznawała za podstawowe. Toczyła się zatem walka
o język, wiarę, ziemię. Tu nie było wyboru, gdyż w sposób naturalny polityka zaborców
zaczęła wymuszać działania obronne, które czasami przeradzały się w bardziej zaczepne.
P.W. – Należy podkreślić, że mówimy cały czas o czterech zaborach, bo jest zasadnicza
różnica między Królestwem Polskim, cieszącym się do pewnego czasu autonomią, po-
tem pewną odrębnością, a Ziemiami Zabranymi, czyli wschodnią częścią Rzeczpospolitej.
Walka organiczna, o której mówił prof. Suleja, to zmagania, które przede wszystkim trwały
na tamtym obszarze, walka o granice polskości, walka niestety przegrana w XIX w. jako
konsekwencja klęski powstań narodowych. To rzecz kluczo-
wa, ponieważ w XIX w. Polacy widzieli Polskę w zasadzie bez
wyjątku w granicach przedrozbiorowych. Bez dostrzeżenia
tej kwestii nie zrozumiemy celów polityki polskiej, dążeń te-
rytorialnych w chwili odbudowy państwa w 1918 r.
Krzysztof Kawalec – Jest jedna rzecz, która nie daje mi
spokoju, a jest związana z pytaniem zadanym na początku
o polskie drogi do niepodległości w XIX stuleciu. Mogę wywo-
łać protesty, ale uważam, że nie było wówczas najmniejszej
77294156.005.png
szansy, żeby się na niepodległość wybić – czy to drogą samodzielnego czynu zbrojne-
go, zwycięskiego powstania, czy zrywu popartego z zewnątrz. W ówczesnym bilansie sił
międzynarodowych zdominowanych poprzez układ pięciu mocarstw europejskich, trzy były
bezpośrednio zainteresowane w utrzymaniu polskiego łupu. Jak długo działały zgodnie, to
ani my nie mogliśmy nic zrobić, ani nikt z zewnątrz nie mógł nam pomóc. W związku z tym
droga irredentystyczna nie prowadziła do niepodległości. Nie chcę jej deprecjonować –
ale jej sens polegał jedynie na tym, że tworzyła legendę żywotności idei niepodległościowej
dla przyszłych pokoleń.
M.G. – W ten sposób Ludwik Mierosławski uzasadniał konieczność rozpoczęcia walki „bez
broni” w styczniu 1863 r.
K.K. – Tak, ale była to legenda wysokiego ryzyka, w pewnym momencie przeradzająca się
w cierpiętniczą, z której trudno czerpać siłę. Jak dalece sprawa była beznadziejna, uświa-
domiłem sobie czytając książkę jednego z moich kolegów o Czeczenii, która podobnie
jak Polska podejmowała w ciągu XIX w. desperackie próby wybicia się na niepodległość.
Szamil był takim wojskowym, jakim wódz powstania listopadowego gen. Jan Skrzynecki nie
był – kompetentny, zdeterminowany, konsekwentny. Jednak to, co stanowiło potencjalnie
atut na korzyść kaukaskich górali, obróciło się w straszliwy sposób przeciwko nim. Wojna
toczyła się tak długo, że w jej trakcie doszło do zupełnego spacyikowania terenu – nawet
zmiany warunków topograicznych. Rosjanie powycinali lasy, osiedlili rosyjskojęzycznych
osadników i w efekcie nawet zmiana warunków zewnętrznych po upadku caratu nie ot-
worzyła drogi do wolności. Zaczęły się walki wewnętrzne. Patrząc z takiej perspektywy,
nie chcę powiedzieć, że lepiej było nie robić nic. Natomiast dobrze się stało, że te nasze
powstania upadały na tyle szybko, że nie doprowadziły do konsekwencji takich, które nie
dałyby się już odwrócić w dalszej perspektywie.
M.G. – W odróżnieniu od Czeczenów Polacy mieli jednak daleko większy potencjał narodo-
wościowy, do czasu oparcie w zaborze austriackim, i jednak jakieś szanse zainteresowania
się ich sprawą przez inne mocarstwa europejskie. A szanse Powstania Listopadowego?
K.K. – Nie było ich. Czytałem książkę Jerzego Łojka bardzo dokładnie. Jest pasjonująca,
nie tylko dla pokrzepienia serc. Ale opiera się na założeniu, że na wojnie jedna strona
przestaje popełniać błędy, a druga popełnia je tak jak popełniała albo nawet więcej. Nie
ma takich wojen. A poza tym, zakładając nawet, że prof. Łojek miał rację i kampanię roku
1831 można było wygrać, to po niej przecież nastąpiłyby kolejne – upodabniając rozwój
wydarzeń do wariantu czeczeńskiego.
W.S. – Problem polega na tym, że jeżeli patrzymy na szachownicę Europy, biorąc pod uwa-
gę potencjał graczy, gdy jeden miał dwa pionki a pozostali całą resztę, to nie było szans...
To nie ulega wątpliwości. Ale było też inne zjawisko, jak w początkach okresu rozbiorowe-
go, kiedy znaczna część „oświeconych” elit uznała, że nie ma państwa, Polska padła jak
Kartagina, a „ciemna” szlachta nie przyjęła tego do wiadomości. Później również. Jeżeli
ktoś decydował się na irredentystyczną ścieżkę, obarczoną wysokim ryzykiem, to oznaczało
77294156.006.png
77294156.001.png
to, że nie kalkulował, nie przyjmował do wiadomości tego, co dla politycznego stratega
jest oczywistością. Był w tym głęboki sens, ponieważ nie tylko pozostawała legenda, ale też
stale utrzymywano gotowość. Zawsze pojawiał się ktoś gotowy do czynu, który był daniem
świadectwa żywotności sprawy. A potem przyszła koniunktura polityczna. Gdyby nie było
gotowości świadczenia sprawie, na nic by się owa koniunktura zdała. Kiedy się pojawiła
– dla dużej części polityków, nie tylko domorosłych, całkowicie niespodziewanie – czyli po
wybuchu pierwszej wojny światowej, gdy zdarzyło się to, co wydawało się niemożliwe, czyli
zderzenie zaborców, sprawa polska nadal długo nie była poruszana na arenie międzyna-
rodowej. Trzeba było ponad dwóch lat wojny, żeby można było mówić o zmianie. Ale gdyby
nie wykorzystano koniunktury, gdyby nie akcentowano, nawet w tak minimalnym stopniu
jak robił to Piłsudski, samodzielności sprawy polskiej, to nie wiem jakby ten mechanizm
roku 1918 wyglądał. Aczkolwiek nie było tak, że znaczenie miał tylko wysiłek zbrojny, który
się potem rozszerzał na inne formacje, na inne fronty, jednocześnie podejmowano wysiłek
dyplomatyczny, który nie zawsze jest doceniany. Dotyczy to nie tylko Komitetu Narodowego
Polskiego w Paryżu, ale też działań o podobnym charakterze, prowadzonych przez tzw.
aktywistów. Kolejna sprawa, to realne budowanie struktur państwowych już w czasie wojny,
poczynając od 1915 r. To są trzy elementy, które złożyły się na „wybuch” niepodległości.
Dla mnie jest uderzające zachowanie ludzi, których trudno podejrzewać o romantyczne
porywy, czyli urzędników austriackich w 1917 r., którzy rezygnowali z emerytury, należności
państwowej i przenosili się do Królestwa. Zachowanie całkowicie nieracjonalne, jak pozor-
nie mogłoby się wydawać.
P.W. – Podkreślmy też rzecz zdumiewającą, jak niewielka była w porównaniu z armiami
państw prowadzących wojnę formacja wojskowa, utworzona w Galicji – Legiony Polskie,
początkowo kilka tysięcy ludzi, w sumie około 25 tys. To był ten czynnik, który Komendant
podniósł wzwyż. Używając przenośni, w ów klawisz fortepianu uderzał albo Dmowski, albo
Piłsudski, a sprawa polska zyskiwała na znaczeniu. Było coraz bliżej do własnego państwa.
Nie uzgadniali tego, chociaż do końca takiej pewności nie mamy.
W.S. – Kontakty były.
K.K. – Myślę, że i jakieś ustalenia mogły być.
W.S. – Powróciłbym w tym miejscu do tezy, którą uparcie powtarzam, że problem różnicy
pomiędzy odradzającą się Rzeczpospolitą a dzisiejszą, z numerem porządkowym III, pole-
ga na tym, że w roku 1918 istniały elity polityczne, obecnie zaś ich nie ma.
K.K. – Jest ona rzeczywiście interesująca. I można ją rozwjać na różne sposoby. W świetle
tego, co wydaje mi się, że wiem, Dmowski widział w Piłsudskim polityka, który w swoich
działaniach praktycznych daje prymat interesom narodowym, nie zaś partyjnym czy innym
partykularnym. Interesom narodowym inaczej rozumianym niż on sam to czynił, ale roz-
strzygającym o kierunku działań. To po pierwsze, po wtóre zaś – w odróżnieniu na przy-
kład od Ignacego Paderewskiego, Piłsudski miał w oczach Dmowskiego ten plus, że był
twardy w rozmowach z reprezentantami obcych mocarstw. Te dwa elementy sprawiały, że
77294156.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin