Monk Karyn - Namiętnym szeptem.docx.doc

(384 KB) Pobierz

 

Karyn Monk

 

 

Namiętnym

szeptem

 

 

Tytuł oryginalny:

Every Whispered Word

215

 


 

 

I

 

Głos serca


1

 

Londyn, Anglia

Marzec 1885

 

Gdyby tylko miała przy sobie czekan, zrobiłaby z niego dobry użytek.

Kopnęła ze złością pomalowane na czarno drzwi i stłumiła przekleństwo, kiedy ból przeszył jej stopę.

Nienawidzę tego paskudnego domu, pomyślała.

Drzwi jęknęły i uchyliły się nieznacznie, ukazując korytarz. Wpatrywała się przez chwilę w szczelinę, rozważając, co zrobić.

Niewątpliwie należałoby je zamknąć. Mieszkańcy Londynu nie byli zapewne przyzwyczajeni, żeby otwierano im drzwi kopniakiem w biały dzień. A co, jeśli pan Kent jest w domu i po prostu nie słyszał pukania? Być może zaszył się gdzieś w głębi mieszkania, dokąd nie dociera walenie w drzwi. Jednak z drugiej strony, człowiek z jego pozycją społeczną zatrudniał zapewne służbę. Dlaczego zatem służący nie zareagował na jej pukanie?

Bo jest stary i głuchy jak pień, zdecydowała pospiesznie. A może popijał w ukryciu i spity do nieprzytomności, zwalił się na łóżko. Albo doznał nagłego ataku jakiejś straszliwej choroby i leży na podłodze, nie będąc w stanie wezwać pomocy. Gdyby, nieczuła na nieszczęście, zamknęła drzwi i odeszła, zostawiając biednego, głuchego, umierającego staruszka, do jakiej tragedii mogłaby doprowadzić!

              Halo – zawołała, otwierając drzwi na całą szerokość. – Panie Kent? Jest pan tam?

Z głębi dobiegł głośny łomot. Stało się jasne, dlaczego jej pukanie pozostało niezauważone. Ktoś musiał być w domu, skoro robił tyle hałasu, choć nie miała pojęcia, jakim zajęciem mógł się parać.

              Panie Kent? – Weszła do holu. – Czy mogę wejść?

Hol był oszczędnie umeblowany, jakby właściciel dopiero się wprowadził. Z boku przy ścianie stał sfatygowany stołek na giętych nóżkach, na którym starannie ustawiono piramidę książek i papierzysk. Stosy byle jak rzuconych oprawnych w skórę woluminów poniewierały się wszędzie na podłodze i na schodach; zmuszały ją, aby stąpała ostrożnie, idąc w głąb korytarza.

              Panie Kent – zawołała ponownie, starając się przekrzyczeć zgiełk – czy nic się panu nie stało?

              No właśnie! – krzyknął triumfalnie jakiś głos. – Wiedziałem! Wiedziałem!

Głos dobiegał z kuchni na dole; należał zatem zapewne nie do pana Kenta, ale do jakiegoś służącego. Świetnie się składa. Służący powie jej, czy pan Kent jest w domu. Jeśli tak, to ktoś zaprowadzi Camelię do salonu. Tam poczeka, podczas gdy służący ją zapowie. Lepiej, żeby sławny pan Kent został wcześniej powiadomiony o jej przybyciu, aniżeli natknął się niespodziewanie na obcą, młodą kobietę, stojącą pośród jego książek i papierów.

Utwierdzając się w przekonaniu, że postępuje właściwie, zamknęła za sobą drzwi. Poprawiła kapelusz i wygładziła spódnicę w pasy koloru morskiej wody i kości słoniowej. Nie było lustra, żeby sprawdzić fryzurę, ale dziesiątki szpilek, którymi upięła niezdarnie kok, zaczynały się wysuwać i pasma włosów wymykały się, opadając jej na kark. Zareb prawdopodobnie miał rację, uświadomiła sobie zgnębiona. Jeśli zostanie dłużej w Londynie, będzie musiała zatrudnić pokojówkę. Myśl o tak bezsensownym wydatku wywoływała w niej rozdrażnienie. Wsunęła gniewnie parę szpilek na miejsce i przeszła przez kolejne drzwi, schodząc po schodach, do kuchni.

              Tak, tak, o to chodzi, teraz lepiej! – krzyknął w ekstazie głęboki męski głos. – Do diabła, udało się!

Mężczyzna słusznego wzrostu stał tyłem do niej pośrodku kuchni. Miał na sobie zwykłe czarne spodnie i prostą białą płócienną koszule o rękawach niedbale podwiniętych do łokci. Koszula częściowo przemokła i przylepiła się do ciała. Nie było w tym niczego dziwnego, zważywszy wyjątkowe gorąco i wilgoć panujące w kuchni. Wokół unosiła się srebrzysta mgiełka, nadając pomieszczeniu nieco nieziemski wygląd. Trochę jak dżungla latem po ulewnym deszczu, pomyślała Camelia, żałując, że ma na sobie tyle warstw szybko nasiąkającego wilgocią damskiego stroju.

Z ogromnego urządzenia ustawionego obok mężczyzny dobiegło łomotanie i rzężenie. Maszyna parowa, uświadomiła sobie podniecona Camelia. Obracała potężne koło zębate, które wprawiało w ruch szereg kółek. Owe kółka stanowiły część skomplikowanej konstrukcji połączonej z drewnianą balią. Jednak Camelia nie potrafiła się domyślić, do czego owa maszyneria miała służyć.

              Poczekaj, spokojnie, powoli, nie za szybko, musisz utrzymywać stały rytm! – przemawiał pieszczotliwie mężczyzna do machiny, jakby uczył nowej umiejętności małe dziecko.

Oparł szczupłe silne ramiona o brzeg balii, wpatrując się w skupieniu w to, co się tam działo.

              Jeszcze trochę, troszeczkę, tak jest, tak, tak właśnie, genialnie!

Camelia, zaintrygowana, podeszła bliżej, pokonując labirynt długich drewnianych stołów, na których stały dziwne urządzenia, wszędzie piętrzyły się stosy książek, a na ścianach wisiały szkice i notatki.

              Trochę szybciej – zachęcał podniecony mężczyzna. – Nie, nie, nie – zawołał z irytacją, przeczesując palcami wilgotne miedziane włosy. Zaczął pospiesznie poprawiać szereg drążków i zaworów.

Jeszcze troszkę, troszeczkę, teraz, już prawie skończyliśmy, tak jest...

Z maszyny buchnęła gorąca para. Koło zębate zaczęło wirować w szalonym tempie, sprawiając, że pozostałe części także obracały się znacznie szybciej.

              Tak jest! – zawołał uradowany. – Doskonale! Genialnie! Cudownie!

Drewniana beczka zadrżała i zatrzęsła się. Woda chlusnęła na podłogę.

              Za szybko. – Kręcąc głową, gorączkowo zmieniał ustawienia części maszyny parowej. – Zwolnij teraz, powoli, zwolnij, powiadam, słyszysz?

Camelia patrzyła ze wzrastającym niepokojem, jak wielka beczka, trzęsąc się, rozchlapuje na wszystkie stronę pieniącą się wodę. Jakiekolwiek miało być przeznaczenie owego urządzenia, z pewnością nie mogło służyć do tego, aby zmoczyć tego, kto je obsługiwał, od stóp do głów.

              Zatrzymaj się, dość, przestań, słyszysz? – mówił mężczyzna rozkazującym tonem, ścierając wodę z powiek i usiłując wprowadzić poprawki w maszynie.

Koło zębate i pozostałe kółka obracały się teraz z wściekłą prędkością, a beczka trzęsła się, jakby miała się za chwilę rozpaść na kawałki.

              Dość, powiadam! – wrzasnął mężczyzna, uderzając oporną machinę kluczem francuskim. – Przestań wreszcie albo wezmę siekierę!

Nagle z beczki wyleciały na wszystkie strony mokre, namydlone ubrania. Para męskich kalesonów spadła Camelii na twarz, oślepiając ją na chwilę. Stół za jej plecami przewrócił się z hałasem, potrącając kolejny. Potworny łoskot wypełnił kuchnię, a Camelia upadła na siedzenie.

              Przestań, ty nędzny kawałku złomu! – ryknął mężczyzna, który wciąż rozpaczliwie starał się odzyskać panowanie nad maszyną. – Dosyć tego!

Camelia ściągnęła z twarzy mokre kalesony akurat w porę, żeby zobaczyć, jak maszyna wydaje ostatnie, wyzywające sapnięcie. Mężczyzna, ociekając wodą, stał na rozstawionych nogach, trzymając klucz jak gotowy do zadania ciosu miecz. Koszula, rozpięta niemal do pasa, odsłaniała jego twardą pierś i brzuch; szerokie ramiona rysowały się wyraźnie pod praktycznie przezroczystym od wody materiałem. Camelia uznała, że wygląda jak potężny wojownik przygotowujący się do walki – jeśli nie liczyć zwisającej z jego głowy pończochy.

Czekał dłuższą chwilę, oddychając ciężko, zaniepokojony, czy maszyna nie sprawi mu dalszych kłopotów. Najwyraźniej uspokojony powoli opuścił klucz i odwrócił się, kręcąc z niesmakiem głową. Zmarszczył się gniewnie na widok przewróconych stołów, połamanych przyrządów oraz książek i notatek zaściełających mokrą podłogę.

W końcu jego wzrok spoczął na Camelii.

              A co pani tu robi? – zapytał niedowierzająco.

              Usiłuję wstać – odparła, pospiesznie obciągając mokre spódnice. Próbując odzyskać nieco godności, wyciągnęła rękę, patrząc na niego wyczekująco.

              To znaczy, co, do diabła, robi pani w moim domu? – wyjaśnił, nie przejmując się wyciągniętą dłonią. – Czy ma pani zwyczaj wchodzenia nieproszona do cudzego domu?

Walczyła ze sobą, żeby zachować uprzejmie obojętny wyraz twarzy, co było niezwykle trudne, zważywszy, że leżała na podłodze, i obcy mężczyzna patrzył na nią jak na pospolitą złodziejkę.

              Pukałam – zaczęła wyniośle – ale nikt nie podszedł do drzwi...

              Zatem postanowiła pani wedrzeć się do środka?

              Z całą pewnością nie wdarłam się do środka. – Nieznajomemu obce były choćby elementarne zasady wychowania, jakie wykazałby nawet najmniej doświadczony lokaj, więc Camelia uznała, że ma przed sobą jednego ze współpracowników pana Kenta. Jakkolwiek trudno zapewne znaleźć godnych zaufania asystentów, do tego biegłych w matematyce i innych naukach ścisłych, nic nie usprawiedliwiało nieuprzejmości. – Drzwi były otwarte.

Zerwał z głowy mokrą pończochę i odrzucił ją na bok.

              A więc uznała pani, że w związku z tym może się wślizgnąć do domu, żeby mnie szpiegować?

Jako że wyraźnie nie zamierzał pomóc jej podnieść się z podłogi, wstała sama, starając się zachować tyle godności, ile to było możliwe, podczas gdy musiała dojść do ładu z turniurą, halkami, torebką i przekrzywionym kapeluszem. Stanąwszy na nogach, spojrzała mu w oczy z chłodną pogardą.

              Zapewniam pana, że nie zakradłam się do domu, ale po prostu weszłam, pukając przedtem przez parę minut, potem zaś głośno oznajmiłam, że jestem. Drzwi, jak już wspomniałam, były otwarte, pański chlebodawca z pewnością nie będzie zachwycony takim niedbalstwem, kiedy o tym usłyszy.

Mężczyzna otworzył szerzej niebieskie oczy.

Dobrze, pomyślała Camelia. Widzę, że słuchasz uważnie.

              Tak się składa, że mam dziś po południu wyznaczone spotkanie z panem Kentem – ciągnęła cierpkim tonem, przybierając wyniosły wyraz twarzy.

Tylko trochę upiększała rzeczywistość, zapewniła się w duchu. W istocie pisała do pana Kenta pięciokrotnie z prośbą o spotkanie. Niestety, nie odpowiedział na żaden z jej listów. Jednakże pewne osoby z towarzystwa uprzedziły ją, że szacowny wynalazca jest dziwakiem i zdarza mu się niekiedy tygodniami nie pokazywać w mieście ani nie odpowiadać na korespondencję. Tak więc, zamiast czekać na zaproszenie od pana Kenta, wzięła sprawy w swoje ręce, zawiadamiając go listownie, że złoży mu wizytę tego właśnie dnia o tej porze.

              Ma pani spotkanie z panem Kentem? – Mężczyzna uniósł brew z wyrazem powątpiewania, co tylko ją zirytowało.

              W rzeczy samej – zapewniła stanowczo Camelia. Pan Kent musiał, co oczywiste, przebywać poza domem, inaczej wpadłby już dawno do kuchni, chcąc sprawdzić przyczynę straszliwego hałasu. – W sprawie wielkiej wagi.

              Doprawdy? – Skrzyżował ręce na piersi, bynajmniej nie zmieszany. –Jakiejże to?

              Pan wybaczy, ale to nie pańska sprawa. Jeśli zechce mi pan powiedzieć, kiedy można się spodziewać pana Kenta, to przyjdę jutro.

Postanowiła nie czekać na pojawienie się wynalazcy. Chociaż w kuchni nie było lustra, przypuszczała, że jej wygląd ucierpiał na skutek upadku i zetknięcia się twarzy z parą mokrych, męskich kalesonów. Czuła, że jej wielki kapelusz przekrzywił się niebezpiecznie w jedną stronę, a włosy opadły na kark, podobne do wilgotnego, splątanego gniazda. Co do jej starannie dobranego stroju, który oboje z Zarebem wytrwale prasowali poprzedniego dnia, aby przywrócić go do stanu świetności, był teraz przemoczony i pognieciony. Żeby pan Kent potraktował ją poważnie, raczej nie powinna zjawiać się u niego ubrana jak sierota z przytułku.

              Simon Kent to ja – poinformował mężczyzna zwięźle.

Camelia spojrzała na niego ze zdumieniem.

              Nieprawda.

              Jestem inny, niż się pani spodziewała?

              Po pierwsze, jest pan za młody.

Zmarszczył czoło.

              Nie jestem pewien, czy powinienem czuć się pochlebiony, czy urażony. Za młody na co?

Leciutki błysk rozbawienia w jego oczach przekonał ją, że trochę z niej pokpiwa. Cóż, nie była taka naiwna.

              Za młody, żeby zyskać szereg tytułów w dziedzinie matematyki i nauk ścisłych na Uniwersytecie St. Andrews i w College’u St. John w Cambridge – stwierdziła Camelia. – I żeby wykładać w wielu instytucjach naukowych na temat maszyn i mechaniki stosowanej, a także żeby napisać ze dwa tuziny albo więcej rozpraw naukowych opublikowanych przez Państwową Akademię Nauk i żeby zarejestrować w urzędzie patentowym jakieś dwieście siedemdziesiąt wynalazków I, rzecz jasna, zbyt młody, żeby ponosić odpowiedzialność za to wszystko – dokończyła, wskazując ręką na pomieszczenie pełne dowodów intensywnej pracy naukowej.

Wyraz twarzy miał opanowany, widziała jednak, że zaskoczyła go jej wiedza na temat osiągnięć pracodawcy. Dobrze, pomyślała ze złośliwą satysfakcją, że udało jej się ustawić go na właściwym miejscu.

              Biorąc pod uwagę katastrofalne skutki eksperymentu, jakiego była pani świadkiem, obawiam się, że na zawsze zniszczyłem tę zbyt pochlebną opinię na mój temat. Jednakże, jako że wtargnęła pani do mojego laboratorium nieproszona i niezapowiedziana, nie sądzę, abym ponosił za to odpowiedzialność. Zazwyczaj nie pozwalam nikomu patrzeć, nad czym pracuję, póki nie uzyskam względnej pewności, że to coś nie wybuchnie i nie zacznie rozrzucać wokół bielizny.

Camelia nie była w stanie wydusić słowa. Zauważyła, że jednak nie był aż taki młody; zmarszczki na czole wskazywały na wiele godzin spędzonych na studiowaniu naukowych zagadnień. Miał z pewnością trzydzieści pięć lat albo rok czy dwa więcej. Podczas gdy był rzeczywiście stosunkowo młody, jak na takie osiągnięcia, to jednak geniusz, dyscyplina i zapał mogły mu je zapewnić. Ogarnęło ją przygnębienie, kiedy uświadomiła sobie, że właśnie obraziła człowieka, którego tak rozpaczliwie pragnęła pozyskać dla swoich planów.

              Proszę wybaczyć – zdołała wykrztusić, marząc, aby podłoga się rozstąpiła i pochłonęła ją całą. – Nie zamierzałam się narzucać. Ja tylko bardzo chciałam pana poznać.

Przechylił głowę na bok, patrząc nieufnie.

              Dlaczego? Czy chce pani przeprowadzić ze mną wywiad dla jednego z tych irytujących piśmideł, którym sprawia taką przyjemność opisywanie mnie jako szalonego wynalazcy?

Mówił z ironią, ale Camelia wyczuła, że nie są mu obojętne opinie na jego temat.

              Nie, zupełnie nie – zapewniła. – Nie zajmuję się pisaniem.

              Ani pisaniem, ani szpiegowaniem. Dwa punkty na pani korzyść. Kim zatem pani jest?

              Jestem lady Camelia Marshall – odparła, chwytając ześlizgujący się z głowy kapelusz. – Ogromnie podziwiam pańską pracę, panie Kent – dodała z zapałem, trzymając kurczowo ciężkie od kwiatów nakrycie głowy, tak żeby nie spadło jej na twarz. – Przeczytałam kilka pana prac, są intrygujące.

              Doprawdy?

Jeśli był pod wrażeniem faktu, że kobieta przeczytała jego rozprawy naukowe, uznając je w dodatku za intrygujące, nie dał tego po sobie poznać. Zamiast tego minął ją i podniósł pierwszy ze stołów, które przewróciła, upadając.

              Co za paskudny bałagan – mruknął, schylając się, żeby podnieść jakieś narzędzia, części maszyn i pliki notatek rozsypanych po wilgotnej podłodze.

              Ogromnie mi przykro z powodu przewróconych stołów – powiedziała Camelia. – Mam nadzieję, że nic się nie zniszczyło – dodała, również schylając się, żeby mu pomóc.

Simon patrzył, jak niezręcznie chwyta małe metalowe pudełko. Trzymała je jedną dłonią w brudnej rękawiczce, podczas gdy drugą poprawiała monstrualny, opadający kapelusz. Zaczęła się prostować, jednak mokra tiurniura zakłóciła jej równowagę. Puściła kapelusz, machając rozpaczliwie ręką, z przerażeniem na twarzy, przyciskając jednak do piersi wynalazek Simona.

Simon złapał ją w chwili, gdy kapelusz z masą róż zasłonił jej oczy. Owionął go zapach, jakiego nie znał. Egzotyczny, ale lekko znajomy słoneczny zapach, który przypomniał mu spacer w lesie w posiadłości ojca podczas letniego deszczu. Trzymał ją mocno, upajając się tą wonią, czując pod palcami jej delikatne plecy, ciepło oddechu. Jej pierś wznosiła się i opadała przy jego osłoniętej mokrym płótnem piersi.

              Tak mi przykro. – Straszliwie zmieszana, zrzuciła kapelusz. Zdradzieckie nakrycie głowy, nareszcie uwolnione od szpilek, spadło na podłogę, rujnując do reszty fryzurę.

Simon napawał się jej widokiem, zachwycony wielkimi, zasnutymi lekką mgiełką, zmartwionymi oczami. Były, jak stwierdził, koloru szałwii, dzikiej leśnej szałwii, która rosła na suchych, cienistych wrzosowiskach Szkocji. Delikatny wachlarz zmarszczek rozchodził się przy jej dolnych powiekach, świadcząc o tym, że dawno już wyrosła z wieku dziewczęcego. Wbrew modzie jej cerę pokrywała opalenizna i rzadkie piegi, a we włosach barwy miodu przewijały się złote pasemka, wskazujące na to, że zwykła przebywać na słońcu. To go zdziwiło, w zestawieniu z kosztownym ubraniem. W jego przekonaniu większość Angielek z wyższych sfer wolała kryć się w czterech ścianach albo w cieniu. Jednakże, zreflektował się, większość kobiet z wyższych sfer nie wchodziła śmiało, bez zaproszenia czy eskorty, do domu obcego mężczyzny. Zdawał sobie niejasno sprawę, że nie potrzebuje już jego pomocy żeby utrzymać się na nogach, jednak myśl o wypuszczeniu jej z objęć budziła w nim dziwną niechęć.

              Już nic mi nie jest, dziękuję. – Camelia zastanawiała się, czy jego zdaniem nie była zdolna stać prosto dłużej niż trzy minuty. Nie dała mu, jak pomyślała zgnębiona, powodu, żeby sądził inaczej. – Obawiam się, że nie jestem przyzwyczajona do takich wielkich kapeluszy – dodała, czując, że musi jakoś wytłumaczyć swoją nieudolność w noszeniu kłopotliwej części garderoby. Powstrzymała się od wyjaśnienia, że mokra para kalesonów, które wylądowały na jej twarzy, nadwerężyła misterną sieć szpilek do włosów.

Simon nie wiedział, co odpowiedzieć. Przypuszczał, że dżentelmen powinien zapewnić, że w kapeluszu bardzo jej do twarzy, uważał jednak, że wygląda groteskowo. Niewątpliwie bez niego prezentowała się dużo lepiej, zwłaszcza z włosami opadającymi luźno na ramiona.

              Proszę. – Podniósł kapelusz i podał go dziewczynie.

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin