Joanna Rybak - Klan niesmiertelnych.doc

(676 KB) Pobierz

JOANNA RYBAK

KLAN NIEŚMIERTELNYCH

PROLOG

Śmiertelni w najmniejszym stopniu nie zdają sobie sprawy z otaczającej ich

rzeczywistości. Nie wierzą w nic, co mogłoby wydawać się dla nich odmienne. Odmienne od

ich tępej monotonii, która komplet nie zdominowała ich krótkie i prawdę mówiąc,

bezsensowne życie.

A ten, kto uwierzy? Zostanie wyszydzony, potępiony bądź nazwany szaleńcem.

Przeciętni ludzie nie potrafią choć trochę uwierzyć legendom, albo po prostu nie chcą im

uwierzyć.

„Bo po cóż zaprzątać sobie głowę takimi bredniami?”.

Dlaczego nie spojrzą chociaż w przestrzeń otaczającą ich układ słoneczny?

„A na cóż nam kosmos skoro mamy własne problemy na ziemi?”.

Czy człek naprawdę jest aż tak arogancki, aby myśleć, że jest jedyną rozumną rasą na

świecie?

„A niby dlaczego miałoby być inaczej?”.

A może po prostu boi się o swój status społeczny?

„A o cóż by innego?”.

Większość ludzi potrafi jedynie liczyć swoje pieniądze, bez których nie przeżyliby

nawet miesiąca. Całe ich życie opiera się na pieniądzach i na karierze zawodowej.

„No i cóż z tego? Czy jest na świecie coś ważniejszego od pieniędzy?”.

Większość nie potrafi nawet spojrzeć na to najdrobniejsze piękno, jakie ich otacza. Na

magię (która ponoć nie istnieje) sprawiającą, że na świecie rodzi się życie, że każdy człowiek

jest inny, posiada własną niepowtarzalną duszę, sprawiającą, że świat mimo tak wielu wad

to... to i tak jest piękny.

I ostatnia magia - kres naszych dni. Czy jakikolwiek naukowiec potrafi to wyjaśnić?

Czy jakikolwiek naukowiec potrafi wyjaśnić pojęcia: dusza, śmierć czy miłość?

„Nie”.

Bo czym tak naprawdę jest życie?

Ile istnień na Ziemi, tyle odpowiedzi...

(J. Rybak 09.2008)

ROZDZIAŁ 1

15 marca 2008 (sobota)

Życie Sophie Evans już nigdy nie będzie takie same. Już nigdy, ale to przenigdy nie

spojrzy na świat z perspektywy zwykłego śmiertelnika. Jej przełom zaczął się w

najzwyklejszy deszczowy, ponury dzień na południu Wielkiej Brytanii.

- Cudownie! Znowu się spóźnię! - Sophie spojrzała ukradkiem na zegarek i mocnym

pociągnięciem szczotki przeczesała długie, falowane kasztanowe włosy. Ostatni raz przejrzała

się w lustrze. Mimo iż naprawdę była ładną dziewczyną, to miała o sobie niską samoocenę.

Ludzie zbyt często mówią jej, że jest urocza jak mała dziewczynka.

I to wcale nie za sprawą wzrostu, a ogromnych piwnych oczu, małego noska i

odrobiny dziecięcej buzi. To trochę uporczywe, zwłaszcza gdy ma się dziewiętnaście lat. Co

do wzrostu to nie ma co narzekać - 170 cm. To naprawdę idealny wzrost dla „dziewczyny.

Sophie na jednej nodze wybiegła z domu prosto na deszcz. Krople bębniły w markizę

zawieszoną nad sklepem warzywnym wybudowanym naprzeciwko domu jej rodziców. Przez

ulicę przejechała taksówka, o mało co nie chlapiąc ją wodą z kałuży.

- Tylko nie to! - dziewczyna szybko wróciła się do środka po parasol. Biegnąc, ze

zdenerwowaniem spoglądała na zegarek.

- Świetnie. Już pięć po szóstej! - przyśpieszyła.

Sophie Evans mknęła przez angielskie deszczowe ulice Harlow.

W mieście, w którym się urodziła, chodziła do szkoły oraz z którego nie ma zamiaru

się ruszyć.

Teraz pędziła na spotkanie z chłopakiem, który najprawdopodobniej siedzi na deszczu

już jakieś pół godziny.

W końcu dostrzegła zmoknięte „biedaczysko” stojące pod drzewem, rozglądające się

na boki. Nawet jakby miał tak stać przez godzinę, nie ruszyłby się stamtąd.

- Billy. Wybacz... Długo czekałeś? - wydyszała.

Wysoki brunet z krótko przystrzyżonymi włosami, wątłej postury, mimo iż był

kompletnie przemoknięty uśmiechał się szeroko, mrużąc przy tym zielone jak liście dębu,

oczy.

- Ależ skąd, dopiero przyszedłem - skłamał, nie chcąc martwić swojej dziewczyny.

„Mój kochany Billy” - pomyślała. - No to gdzie możemy pójść? - zapytała.

Deszcz przestał padać. Przez chmury, powolutku przebijały się promienie słoneczne.

Pojedyncze krople zsuwały się z liści drzew. Na chodniku lśniły kałuże, a w powietrzu unosił

się miły zapach.

- A może po prostu się przejdziemy? Akurat przestało lać. - Billy nabrał głęboko w

płuca powietrze. - Ach. Uwielbiam ten zapach po deszczu. A ty?

Sophie kiwnęła głową. Ujęła jego rękę. Oboje ruszyli przez uliczki miasta.

Przechodząc niedaleko parku, zauważyli ambulans oraz dwóch funkcjonariuszy pogotowia

ratunkowego.

Jeden z nich był mężczyzną z długimi, kruczoczarnymi włosami sięgającymi poniżej

ramion. Drugim funkcjonariuszem była kobieta. Miała znudzony wyraz twarzy i krótkie

włosy w tym samym kolorze co jej kolega z pracy. Na ramionach mieli białe przepaski z

czerwonym krzyżem. Gdy mężczyzna zorientował się, że jest obserwowany, podszedł do

pary.

- Dzień dobry - mężczyzna wykrzywił usta w uśmiechu, widać było, iż zmusza się do

uprzejmości. Wyglądał na dwudziestolatka, miał wąskie, czarne oczy i idealne rysy twarzy,

był naprawdę bardzo przystojnym mężczyzną.

- Ja i moja partnerka organizujemy akcję krwiodawczą na rzecz chorych i

umierających ludzi - jego głos był kompletnie znudzony.

Mówił tak, jakby czytał z kartki. - Jeżeli mają państwo dobre serce i odrobinę

współczucia, moglibyśmy pobrać od państwa krew. Zabieg jest krótki i niebolesny, a dzięki

temu uratujecie życie wielu ludziom.

Sophie pracowała rok temu jako wolontariuszka w szpitalu, uwielbiała pomagać

ludziom, a w przyszłości miała zamiar zostać lekarzem.

Zawsze wszystkim współczuła. Dlatego myśl o oddaniu swojej krwi zachęciła ją.

- Ja bym chętnie się zgłosiła - odpowiedziała ożywiona. - Hej, no, Billy, nie daj się

prosić - dziewczyna zauważyła zielony odcień skóry chłopaka. Widać było, iż panicznie boi

się igły.

- N - no do - dobrze... - wyjąkał w końcu.

- To wspaniale - odparł mężczyzna. Klasnął w dłonie, po czym potarł tak, jakby chciał

je ogrzać. - Mam na imię George i jestem wolontariuszem - ujął dłoń Sophie, potem Billy'ego.

„Rany, jemu rzeczywiście musi być zimno w ręce” - pomyślała Sophie. „Jego ręce są

kompletnie skostniałe z zimna, tak jakby były z lodu”.

A tam stoi moja wspólniczka Anne - ciągnął George. - Jest tylko mały problem...

Eee... Właśnie w karetce popsuł się nam sprzęt, więc bezpieczniej będzie zawieźć państwa do

szpitala. Dojazd potrwa tylko 5 minut i możemy potem tutaj z powrotem was odwieźć. No i

proszę pamiętać, że właśnie ratują państwo ludzkie istnienie. To cudowne widzieć ludzi,

którzy z chęcią oddają krew tym... którzy jej potrzebują.

Możemy jechać, a co nam szkodzi - odparła Sophie. Spojrzała na Billy'ego, który

westchnął zrezygnowany.

Doskonale. Pani może usiąść z przodu, a pana prosimy do tyłu, gdzie siedzi już Anne.

Z przodu nie ma raczej miejsca.

Wolontariusz George po raz kolejny wymusił uśmiech, po czym wsiadł do

samochodu. Sophie usiadła po lewej stronie i zapięła pasy.

Wolontariusz nawet na nie nie spojrzał. Od razu ruszył na pełnym gazie. Evans po

paru minutach jazdy miała ochotę upomnieć mężczyznę za to, że jeździ za szybko i krótko

mówiąc, tak jakby wczoraj pierwszy raz odebrał prawo jazdy. Jednak wolała skupić się na

tym, aby nie zwrócić własnego obiadu. Było jej tak niedobrze, że nawet nie zauważyła, iż

jakieś pięć minut temu minęli szpital. Jechali teraz asfaltową drogą w lesie. Sophie miała

coraz gorsze przeczucia.

- Proszę pana, ale my przecież już dawno minęliśmy szpital!

Mężczyzna nawet się nie odezwał. Kierował dalej furgonetką, która co chwila

przechylała się na każdym ostrym zakręcie. Sophie poczuła, jak oblewa ją zimny pot. Wiele

razy widziała takie sytuacje na filmach.

Młode kobiety porywane przez chorych zboczeńców. Ta karetka musi być kradziona!

Dyskretnie próbowała otworzyć drzwi pędzącego pojazdu, jednak klamka była zablokowana.

- PROSZĘ NATYCHMIAST SIĘ ZATRZYMAĆ! - krzyknęła.

George ani drgnął.

- Ty łajdaku! ZBOCZENCU! - Evans miała już tego dość, podkurczyła pod siebie

nogi. Zamachnęła się jedną i z całej siły kopnęła go w szczękę. Poczuła ostry ból w stopie.

Poczuła się tak, jakby kopnęła w betonowy słup. Kierowca nawet nie drgnął.

„Co tu się dzieje?! Dlaczego on jest taki twardy?! Czy to jakiś robot?” - Sophie

przeraziła się. To nawet nie jest człowiek!

Wolontariusz prychnął i spojrzał w lusterko. Miał teraz wściekły wyraz twarzy,

wcześniej był rozluźniony. To raczej niepodobne do porywaczy. Jednak teraz jego czarne

włosy przykleiły się do spoconego czoła. Nerwowo spoglądał na lusterko i wyraźnie

przyśpieszył furgonetką.

Sophie również sprawdziła, czy ktoś za nim jedzie. Może to policja? Ku jej

rozczarowaniu za karetką pędził czarny sportowy samochód, wyprzedził ją i jechał teraz tuż

przed nią. Najwyraźniej było to BMW.

George zaczął plugawie kląć pod nosem. Spróbował wyprzedzić auto, ten jednak

zajechał mu drogę na prawym pasie. Spróbował od drugiej strony i znowu nic. Kierowca

czarnego samochodu musi być obdarzony świetnym refleksem. Droga, którą jechali, była

kompletnie pusta. Byli jedynymi kierowcami niknącymi, jak szaleni po czarnym i wilgotnym

jeszcze asfalcie. BMW wyraźnie próbowało jakimś cudem zatrzymać karetkę. Gdy sportowe

auto zwalniało, George próbował wbić się karetką w bagażnik. Nagle auto przyśpieszyło, tak

że byli teraz oddaleni jakieś 10 metrów. I wtedy BMW zahamowało, wykonując przy tym

obrót o 180 stopni. Wolontariusz w ostatniej chwili wcisnął hamulec tak, że porządnie

zarzuciło tyłem karetki. Zjechała do rowu, w ostatniej chwili zatrzymując się przed drzewem.

Sophie ze strachu nie mogła się ruszyć, była spocona. Czuła jak jej serce łomocze w

klatkę piersiową. George siedzący koło niej zastygł w bezruchu. Wyglądał tak, jakby był

gotów do walki.

Z samochodu wyszło dwóch niepozornie wyglądających chłopców. Jeden (kierowca

samochodu) wyglądał na jakieś trzynaście lat! Drugi mógł mieć góra osiemnaście. Było

jednak widać, jak bardzo wolontariusz ich nienawidzi. Starszy z chłopców podszedł do

samochodu. Złapał drzwi od strony kierowcy i bez najmniejszego wysiłku wyrwał je z

zawiasami, tak jakby były z kartonu.

Sophie przeraźliwie krzyknęła. Próbowała otworzyć drzwi, w których blokada na

szczęście się wyłączyła. Wybiegła z samochodu i puściła się biegiem przez las, nie oglądając

się za siebie. Biegła z całych sił. Nigdy jeszcze nie była tak przerażona jak dzisiaj. Słyszała za

plecami odgłosy tłuczonej szyby. Poślizgnęła się na obcasie, który złamał się o pieniek

drzewa. Wyrwała mocnym pociągnięciem jeden obcas, a potem drugi. Biegła przez las

liściasty, raniąc co chwila twarz, nogi i ręce o gałęzie, potykając się o pnie. Nie miała

najmniejszego pojęcia, gdzie się teraz znajduje. Wiedziała też, że w lesie nic dobrego na

nianie czeka. Jednak przez strach nie mogła myśleć racjonalnie. Kiedy chciała odetchnąć,

wydawało się jej, że ktoś za nią biegnie. Była cała przemoczona. Krople deszczu z liści drzew

moczyły ją na każdym kroku. Czuła, że dłużej tak nie wytrzyma.

Nagle na horyzoncie ujrzała odrobinę światła. Wyszła na polankę, na środku której

widniał niewielki staw. Sophie uklęknęła na mokrej trawie i buchnęła płaczem. Jeszcze nigdy

w życiu nie była tak przerażona.

- Co to było do diabła?! Kim byli ci kosmici?! - zastanawiała się. Tylko takie miała

wytłumaczenie dla dziwnego wolontariusza, twardego jak marmur oraz chłopca, który bez

żadnego wysiłku wyrywa drzwi z karetki. Sophie zakaszlała ochryple, jeszcze pięć dni temu

miała gorączkę 38 stopni, wprawdzie lekarz mówił jej wczoraj, że jest już zdrowa, ale biegnąc

przez las w taki ziąb w przemoczonym ubraniu, choroba może szybko wrócić.

Nagle niedaleko sadzawki poruszyły się zarośla. Wyszedł z nich mały kundelek.

Sophie podwinęła nogi pod siebie. Spojrzała załzawionymi oczami na pieska.

- He - ej piesku - wymamrotała.

Piesek podszedł do Sophie i obwąchał jej rękę. Spróbowała go pogłaskać, jednak

zanim zdążyła dotknąć psa, ten dziko zawarczał. - Dlaczego tak się zdenerwował?

Sierść na jego karku zjeżyła się, a z pyska zaczęło lecieć mnóstwo śliny. Sophie

jeszcze nigdy nie widziała małego psa w takiej furii. Jakby tego było mało, zwierzę nagle

urosło do rozmiarów bydlęcia. Z grubych łap wystawały ostre jak brzytwa pazury,

wyszczerzył rząd ogromnych kłów i przeraźliwie zawarczał. Evans czuła, że zaraz zemdleje, a

ów bydlak pożre ją żywcem. Jej oczy zalała czarna mgła. Zanim osłabła, usłyszała jeden

dźwięk.

A mianowicie długi i przeraźliwy skowyt piekielnego psa...

* * *

Sophie zerwała się, usiadła na łóżku, ciężko dysząc. Po chwili zorientowała się, że nic

jej tak naprawdę nie grozi i odetchnęła z ulgą.

- Bogu dzięki, to był tylko zwykły koszmar.

Otarła pot z czoła i oszołomiona po horrorze, który przed chwilą przeżyła, na

szczęście, tylko w krainie snów, sięgnęła ręką do szafki nocnej, aby włączyć światło. W

pokoju było kompletnie ciemno. Nie mogła jej dosięgnąć. Ręką machała w powietrzu,

szukając mebla.

- Gdzie jest moja szafka nocna? - Sophie wymacała ręką pościel łóżka. Była gładka i

delikatna jak jedwab. - Ja przecież nie mam takiej pościeli... i nie mam takiego wielkiego

łóżka! O co tu chodzi?! Gdzie ja jestem!? Dobra... Spokojnie Sophie, nie panikuj - mówiła do

siebie. - Może po prostu zemdlałam na ulicy, a Billy wziął mnie do siebie do domu...

Na te słowa w rogu pokoju zapłonęła świeca. Najdziwniejsze było to, iż nie było

słychać ani zapalniczki, ani nawet odgłosu zapałki, tak jakby płomień narodził się w

powietrzu. Sophie próbowała cokolwiek dostrzec w bladym świetle.

Nagle po kolei zaświecały się świeczniki powieszone na ścianie wokół całego pokoju.

Evans spojrzała na ogromne łóżko z baldachimem, na którym leżała. Ściany przykrywały

krwistoczerwone tapety. Na jednej ścianie wisiały długie aż do ziemi grube zasłony o nieco

ciemniejszej barwie niż ściany. Zdobione złotą nicią w motywy motyli i róż. Piękne antyczne

meble, zaczynając od toaletki, kończąc na wielkiej szafie, zdobiły ogromne pomieszczenie.

Pomiędzy złotymi świecznikami wisiały portrety dziwnych, a zarazem pięknych bladolicych

ludzi. Sophie dostrzegła fotel z czerwonym obiciem stojący obok starej półki z książkami.

Gwałtownie nabrała powietrza, gdy zauważyła, że na fotelu siedzi jakiś młodzieniec.

Zorientowała się dopiero wtedy, gdy usłyszała długie westchnienie. Pojedyncze pasma blond

włosów opadały na jego czoło i ramiona. Miał na sobie białą koszulę, podwiniętą do łokci i

ciemne spodnie. Koszula zlewała się z kolorem jego skóry. Chłopak był nienaturalnie blady.

Był wyraźnie zaspany, głowę miał opartą o rękę. Otworzył powieki i spojrzał na dziewczynę

niemal płonącymi, piwnymi oczami. Sophie wpatrywała się w jego twarz. Była piękna,

delikatne rysy twarzy pasowały do jego łagodnej i zarazem niecodziennej urody. Wyglądał

jak porcelanowa laika wielkości młodego mężczyzny, zrobiona przez niezwykle utalentowaną

osobę.

- Obudziłaś się - odezwał się miękkim młodzieńczym głosem.

Sophie zerwała się z łóżka jak poparzona. Spojrzała na siebie i zauważyła, że ma na

sobie długą białą, koronkową koszulę nocną bardzo przypominającą piżamę śpiącej królewny.

Osłupiałe spojrzała na chłopaka, który właśnie kroczył w jej stronę...

- Pozwól, że się przedstawię. - Chłopak ukłonił się, chyląc nisko głowę. Poruszał się

jak arystokrata.

- Mam na imię Chris.

Evans nie mogła wydusić z siebie słowa, oszołomiona urodą bladolicego chłopaka.

- Szczęście ci, widzę, nie dopisuje. Ale nie martw się, tu jesteś bezpieczna. .. - ciągnął

blondyn.

Sophie była w wielkim szoku. Skąd ona się tu wzięła!? No i przede wszystkim, gdzie

ona w ogóle jest? W muzeum?! W sklepie z antykami?!

Chris zbliżył się do niej.

- Nie podchodź!!! To - to jest po - po - porwanie!!! ODSUŃ SIĘ!

Chłopak ją zignorował. Przyłożył rękę do jej czoła. Skóra młodzieńca naprawdę była

niczym z porcelany. Była gładka, chłodna, biała, twarda i sprawiała wrażenie kruchej.

- No ładnie, masz chyba potworną gorączkę - powiedział zmartwionym głosem. -

Powinnaś się położyć.

Sophie miała ochotę krzyczeć. Niemiłosiernie wołać o pomoc... Zamiast tego

wydobyła z siebie zduszony jęk, zakręciło jej się w głowie i omal runęłaby na ziemię, gdyby

nie interwencja „porcelanowego młodzieńca”, który w ostatniej chwili ją złapał, bez

najmniejszego trudu podniósł, następnie położył na łóżku, przykrywając kołdrą. Dziewczyna

była potwornie osłabiona, przed oczami zrobiło jej się ciemno.

ROZDZIAŁ 2

W wielkim, oświetlonym jedynie delikatnym światłem z kominka salonie, siedziało

czterech młodzieńców. Płomienie iskrzyły i strzelały drewnem. W pomieszczeniu panowała

napięta atmosfera.

- Chris, jesteś niepoważny! - skarcił go wyraźnie wzburzony Scott, który co chwila

wiercił się niespokojnie w fotelu. - Ten dom jest pełen dziwnych istot... Przecież ona będzie

w ogromnym szoku, jak się dowie, w jakich jest tarapatach! No i czy to w porządku? Przecież

ona śpi w łóżku Elizabeth! - urwał... zmienił ton głosu - wybacz...Scott nie chciał

przywoływać smutnych wspomnień zmarłej ukochanej przyjaciela. Chris starał się to

zignorować. Mimo wszystko poczuł ucisk w żołądku.

- Dziewczyna jest w potwornych tarapatach, nie możemy jej tak teraz zostawić! -

nalegał mimo wszystko. - To przecież nasz obowiązek - wyszeptał - obowiązek naszego

klanu.

- Scott, dajmy mu już spokój... - odpowiedział wyraźnie znudzony tym wszystkim

Lotres. - Co się stało, to się nie odstanie.

- Faktem jest, że dziewczyna siedzi w niezłym bagnie - zaczął chłopak siedzący obok

niego. Oboje wyglądali identycznie. - Pewnie ten wampir już wie, że mamy w domu ludzką

dziewczynę. Na pewno, skubany, już wszystko wyczuł.

Riskal...? - Chris spojrzał z nadzieją na przyjaciela. - Czy jej rodzice przeżyli?

Nie... - odpowiedział ze smutkiem w głosie chłopak. Chris schował twarz w dłoniach.

- Te cholerne bestie! Jak tylko poczują zapach krwi...! Nie cofną się przed niczym -

krzyknął wzburzony Scott.

- Przepraszam... - z cienia bezszelestnie wyłoniła się drobna dziewczyna ubrana w

strój pokojówki z ciemnymi włosami spiętymi w kok.

- Słuchamy Alexandro.

Tak jak panicz kazał, poszłam do pokoju panienki, by sprawdzić jak się czuje. Gdy

tylko otworzyłam drzwi, ona się obudziła. Na początku była bardzo hałaśliwa... jest w

ogromnym szoku... ale w końcu udało mi się ją jakoś uspokoić... Zaufała mi... Opowiedziała

mi o wszystkim, co jej się ostatnio przydarzyło... Wygląda na osobę łatwowierną i odrobinę

naiwną - ostatnie zdanie niemal wyszeptała. - Pewnie dlatego ściągnęła na siebie ostatnio tyle

nieszczęść. A na imię jej Sophie Evans.

A co z nią jest? Jak się czuje? - spytał wyraźnie zmartwiony Chris.

- Ma straszną gorączkę.

Tak jak myślałem - westchnął Chris. - Opowiedziałaś jej coś o nas?

Niewiele... trochę zataiłam prawdę, aby zbytnio jej nie przestraszyć i aby na nowo nie

zaczęła histeryzować.

Dobrze. W takim razie zajmę się nią. - Lotres wstał i powędrował po wielkich

marmurowych schodach na górę do pokoju „znajdy”.

Sophie nie mogła uwierzyć w słowa pokojówki, która powiedziała, że panicz Chris

uratował ją przed jakimś wściekłym psem. Nie mogła po prostu uwierzyć w to, że to, co ją

zaatakowało nad jeziorem, to był zwykły pies. O nie! W to na pewno nie uwierzy. To

przecież była jakaś ogromna włochata bestia! No i jakim cudem zwykły śmiertelnik mógł

uratować ją przed czymś takim?! Alex nie opowiedziała jej zbyt wiele o miejscu, gdzie się

znajduje. Jedyne, co wie, to to, że jest teraz w rezydencji paniczów, których imiona brzmią

Chris, Scott, Lotres i Riskal. Zdziwiły ją dwa ostatnie imiona. Kto w dwudziestym pierwszym

wieku ma na imię Lotres albo Riskal? Jak na razie widziała się tylko z Chrisem.

Sophie przyglądała się teraz pomieszczeniu, w którym się znalazła. Cały pokój był

urządzony w wyjątkowo mrocznym i melancholijnym stylu. Podeszła do największego

portretu, który budził w niej największy zachwyt. Była na nim piękna kobieta z długimi

prostymi czarnymi włosami, a pod portretem widniał złoty napis:

„Spoczywaj w pokoju moja Elizabeth”.

Ciche pukanie do drzwi wyrwało Sophie z zamyślenia.

- Proszę... - odpowiedziała nieśmiało.

Do pokoju wszedł wysoki mężczyzna. Miał średniej długości proste włosy z grzywką

przystrzyżoną na bok, tak że kompletnie zakrywała jego lewe oko. W jego włosach

najdziwniejszy był kolor. Mimo iż wyglądał na dwudziestolatka, to włosy miał białe jak u

staruszka. Ubrany był w czarną koszulę i ciemne spodnie.

- Wybacz, że ci przeszkadzam... Sophie? Mam nadzieję, że mogę się do ciebie

zwracać po imieniu. Mam na imię Lotres - młodzieniec podszedł do łóżka, na którym

siedziała dziewczyna. Czuł się trochę nieswojo sam na sam z kobietą w pokoju. Widział, jak

ta przygląda się jego niecodziennym włosom. Chłopak postanowił przejść do rzeczy.

Przyłożył swoją rękę do jej czoła. W porównaniu z ręką Chrisa, jego była ciepła. Jego skóra

nie wyglądała jak porcelana, tylko jak skóra każdego normalnego człowieka.

- Ty rzeczywiście masz wysoką gorączkę.

Sophie po raz kolejny nie mogła wydusić z siebie słowa. Rękę młodzieńca zaczęła

otaczać jasnopurpurowa aura, która w ułamku sekundy schłodziła czoło Sophie.

Dziewczyna poczuła jak energia wraca w niewyobrażalnym tempie. Nie była już

osłabiona. Poczuła się świetnie, ostry i palący ból gardła ustał jak ręką odjął (dosłownie).

Spojrzała w lewe oko przybyszowi, dostrzegła wyjątkowo nietypową barwę. Było ono tak

samo purpurowe jak światło, które przed chwilą otaczało jego rękę. Wyglądało niczym

ogromny, okrągły, purpurowy, szlachetny kamień.

Lepiej się czujesz, prawda? - zapytał łagodnie. Sophie przytaknęła.

K - k - kim w - w - wy...? Kim wy jesteście... I jak to zrobiłeś...? Dziewczyna w końcu

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin