Halina Siecińska - Prawdziwe historie - część trzecia.pdf

(120 KB) Pobierz
Halina Siecińska
Prawdziwe historie
Część III
Drogi Czytelniku!
Te historie opowiedziały mi kobiety z miasteczek i wsi, gdzieś w Wielkopolsce. Spisywałam
je przez lata moich reporterskich wędrówek. Ich bohaterki zawsze podkreślały, że trudne epizody
życia dawały im siłę i pokazywały co w zwyczajnej codzienności jest najważniejsze. Dziękuję im
za szczerość.
HALINA SIECIŃSKA
Moja siostra
Miałam bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Mieszkałam z rodzicami i młodszą siostrą na wsi,
ale niedaleko małego miasteczka. Moja mama zawsze mówiła, że dałoby się do niego czapką
rzucić. Do szkoły chodziłyśmy więc pieszo, do kościoła też, nawet do objazdowego kina, bo takie
przyjeżdżało przed laty do miasteczek. Dziś nikt już pewnie nie wie, co to takiego objazdowe kino,
chyba, że ma tyle lat co ja. Czyli dużo. A mimo to pamiętam atmosferę tamtych seansów, spotkań z
przyjaciółmi przed projekcją, no i oczywiście powrotów do domu, na tę małą wieś. Rodzice nie
mieli za dużo pieniędzy, ale na bilet do kina dla mnie i dla siostry zawsze znaleźli. Nie muszę chyba
tłumaczyć, że telewizji jeszcze wtedy nie było. Pierwszy telewizor pojawił się w miasteczku, w
świetlicy jednego z zakładów pracy. Czasem można tam było oglądać „Kobrę”.
Zapytacie dlaczego piszę tyle o kinie, jakby to nie wiem co było. No więc odpowiem, że dla
nas, w latach pięćdziesiątych, to naprawdę był kawałek świata zza kurtyny. A dla mnie dodatkowo
okazało się miejscem, gdzie poznałam chłopaka i przeżyłam pierwszą, prawdziwą miłość. Bo do
tego objazdowego kina Wojtek przychodził tak samo często jak ja. Byliśmy oczywiście
nastolatkami, ale znajomość przetrwała i po kilku latach zaczęliśmy chodzić ze sobą na poważnie.
Nie wiem czy umiałabym dziś opowiedzieć o tamtym uczuciu, o naszych planach na przyszłość, o
moim ogromnym oddaniu Wojtkowi. Minęło tyle lat, a ja w pamięci mam właściwie zupełnie coś
innego. Do dziś słyszę, jak Wojtek któregoś wieczoru powiedział mi, że pokochał moją siostrę. I że
ona także chce być z nim.
Spakowałam rzeczy i wyprowadziłam się z domu. Najpierw na wynajęte mieszkanie w
miasteczku, a potem dużo dużo dalej. Mama jeszcze wówczas żyła więc pisywałyśmy do siebie. W
każdym liście od niej miałam choć kilka zdań o siostrze. Nie prosiłam o to, ale mama i tak mi
opowiadała. O ślubie Wojtka z siostrą, o narodzinach ich dzieci, o wyjeździe Wojtka za granicę.
Wiedziałam właściwie wszystko. Z mamą spotkałam się przez te lata zaledwie kilka razy. Z siostrą
tylko raz, kiedy żegnałyśmy mamę na zawsze. Nawet wtedy nie mogłam jej wybaczyć. Sama nie
wyszłam za mąż, nie założyłam rodziny, nie miałam bliskich. Chociaż oczywiście znajomych i
przyjaciół mi nie brakowało, ale długo jeszcze myślałam jakby to było, gdyby Wojtek został ze
mną. Czy miałabym szczęśliwsze życie, czy urodziłabym dzieci, czy zostałabym babcią? Bo dziś
mogłabym być nawet prababcią.
Kilka lat temu wydarzyło się coś ważnego. Otóż moja siostra została wdową. Wtedy
postanowiła mnie odszukać. To nie było takie trudne, dużo więcej kosztowała nas pierwsza
telefoniczna rozmowa. Możecie sobie wyobrazić jak przebiegała. Dwie starsze panie nie wiedziały
jak się do siebie zwracać, o czym mówić, co najpierw opowiedzieć. Dawno już przecież nie była
ważna tamta młodzieńcza zdrada. Ale my straciłyśmy dla siebie prawie czterdzieści lat. Właściwe
nie wiem jak mogło do tego dojść. Mam jedyną siostrę, przeżyłam z nią szczęśliwe dzieciństwo, a
potem rozstałyśmy się na całe dorosłe życie. Nie byłam przy niej, gdy rodziła dzieci, nie
pomagałam jak miała kłopoty, nie cieszyłam się z jej radości. Dziś wiem, że straciłam coś
najcenniejszego w życiu. Mam o to do siebie ogromny żal.
Doszłam w tej opowieści do ostatniego epizodu, który trwa już kilka kolejnych lat. Do
szczęśliwego zakończenia. Ten etap mojego życia uważam bowiem za ostatni i naprawdę
szczęśliwy. Zamieszkałyśmy z siostrą w tej samej miejscowości. Każda ma swoje mieszkanie, ale
nie ma dnia, byśmy do siebie nie zaglądały. Ciągle mamy sobie coś do opowiedzenia. W końcu
przegadać trzeba prawie pół wieku. Pokochałam też dzieci i wnuki siostry. Nigdy nie będę już
sama. Czasem tylko mam wrażenie, że siedzę w sali objazdowego kina i przeżywam jakąś
wymyśloną historię. Trudno bowiem uwierzyć, że sama mogłam zrezygnować z normalnego
rodzinnego życia. Może ta moja historia nauczy czegoś innych.
A dodam jeszcze, że Wojtek i moja siostra naprawdę się kochali.
  
Spotkanie
Moi dziadkowie w okresie międzywojennym wyjechali do Niemiec w poszukiwaniu pracy.
Zabrali ze sobą dwie córki i najstarszego syna. Młodsza córka, to moja przyszła mama. W
Niemczech spędzili kilka lat, ale kiedy zaczęły dochodzić wieści o możliwym wybuchu wojny,
wrócili do kraju. Na obczyźnie pozostał jedynie ich syn, a więc mój wujek. I właśnie o nim słuch
zaginął. Kiedy trwała wojenna zawierucha trudno było gdziekolwiek pisać, kogoś pytać, wysyłać
paczki. Nikt nie wiedział dokąd wujek pojechał i czy w ogóle żyje. Dziadkowie byli przekonani, że
wstąpił do wojska, walczył, może nawet zginął. Z tym przeświadczeniem odchodzili na zawsze.
Najpierw zmarł dziadek, potem już w latach pięćdziesiątych, babcia.
Te czasy pamiętam. Miałam wtedy kilka lat. Kiedy dorastałam mama nieraz opowiadała mi
o swoich dziecięcych latach. O pobycie na wsi, gdzie dziadkowie mieli domek, o wyjeździe do
Niemiec, o swojej siostrze, która wróciła razem z nią i zamieszkała niedaleko rodzinnej
miejscowości. No i o swoim bracie. O nim zawsze mówiła ze smutkiem. Powtarzała, że bardzo
chciałaby zobaczyć go chociaż raz w życiu, albo wiedzieć, gdzie spoczął. Na ten temat
przegadałyśmy niejeden wieczór. Wtedy wspominała również, że próbowała odszukać brata przez
Czerwony Krzyż, że wiadomości jakie odbierała nie były pomyślnie, że przez lata nikt nic o nim nie
wie. Po jednym z takich wieczorów postanowiłyśmy ponownie rozpocząć poszukiwania.
Oczywiście znowu przez PCK, bo przecież wówczas nie było jeszcze internetu, nie miałyśmy
nawet telefonu. I tak mijały kolejne lata.
Tamtego dnia nigdy nie zapomnę. Chodziłam do liceum i kiedy wróciłam po lekcjach do
domu zobaczyłam mamę siedzącą przy stole i płaczącą. Byłam przekonana, że stało się coś
strasznego. Mama zachowywała się jak nieprzytomna. Nie mogła nic powiedzieć, nie reagowała na
moje pytania, patrzyła przed siebie. I płakała. Dopiero po paru chwilach zorientowałam się, że
mama płacze ze szczęścia. W rękach trzymała list napisany przez swojego brata. Nie rozmawiała z
nim i nie widziała go ponad trzydzieści lat. Teraz czytała jego słowa.
Nie będę pisać o wszystkich przeżyciach związanych z odnalezieniem wujka, bo to bardzo
osobiste sprawy mojej mamy, cioci, kuzynostwa. Każdy przeżywał to na swój sposób. Dość
powiedzieć, że wujek znalazł się w Belgii, pracował w dużym gospodarstwie rolnym, był sam. Pisał
wtedy do mojej mamy co kilka tygodni. W ten sposób opowiadał o swoim życiu, o tułaczce, o
tęsknocie. To były trudne lata, wujek bał się wracać do kraju, był przekonany, że sprawi kłopot
rodzinie, że może stać się coś złego. Nie miał kontaktów z Polakami, a wiadomości jakie
dochodziły do niego nie były najlepsze. Więc pozostawał na obczyźnie, nie wiedząc, że odeszli
rodzice, że siostry założyły rodziny, że ma siostrzenicę, siostrzeńców.
W jednym z listów wujek napisał nam, że także miał rodzinę. Ożenił się, urodziła im się
córka. Niestety, coś im nie wyszło. Żona z córką wyjechały. Córka wyszła za mąż, zmieniła
nazwisko. Nic o nich nie wiedział. Pomyślałam wtedy, że los jest dla wujka niesprawiedliwy. Dwa
razy stracił w życiu najbliższych. Jest sam, bez wsparcia, bez miłości, wśród obcych mu ludzi.
Moja mama pojechała do Belgii. Spotkała brata, spędziła z nim dwa tygodnie. To były dla
nich bardzo szczęśliwe dni. Dwa lata później wujek zmarł.
I w tym miejscu mogłabym zakończyć te historię, bo nie ma już mojej mamy, nie ma cioci,
wujka. Odeszło tamto wojenne pokolenie. A my tęsknimy do nich, kochamy ich, wspominamy. Ale
ta moja historia ma jednak ciąg dalszy. Teraz ja mam już swoją rodzinę i dorosłe dzieci. Też
opowiedziałam im historię wujka i jego córki. Nieraz powtarzałam, że gdzieś w świecie żyje moja
bliska kuzynka, a ja nie mam z nią żadnego kontaktu. I wyobraźcie sobie, że mój syn rozpoczął
poszukiwania potomków rodziny mojej mamy, a więc także mojego wujka. To trwało kolejnych
kilka lat. Poznał w tym czasie wielu dalszych krewnych, z niektórymi do dziś utrzymuje kontakt.
Ale najważniejsze, że odszukał córkę wujka. Też jest w Belgii. Już się widziałyśmy. A teraz, gdy
chcemy porozmawiać siadamy po prostu przy komputerach i ślemy do siebie maile. Moja kuzynka
ma trójkę dzieci. Myślę, że kiedyś poznają moje pociechy i moje wnuki. Bo to już czwarte
pokolenie naszej rodziny szuka się po świecie. Jakie to szczęście, że teraz świat jest tak naprawdę w
zasięgu ręki. Szkoda, że nasi rodzice nie mogli tego doświadczyć.
Michał
Od kilku lat obserwuję życie mojego kuzyna. Z jednej strony go podziwiam, z drugiej
szczerze współczuję. Naprawdę nie jest mu łatwo.
Mój kuzyn Michał mieszka na wsi. Nie był i nie jest rolnikiem, bo urodził się w mieście, a
na wieś trafił po ślubie, do żony. Nigdy też nie mieli ziemi i nie prowadzili gospodarstwa. Po prostu
w tej wsi mieszkali, uprawiali dość duży ogród, przy domu zawsze hodowali kury, świnkę, czasem
króliki. Ale do zawodowej pracy dojeżdżali do pobliskiego miasteczka. A powiem też, że ciężko
pracowali fizycznie. Kuzyn na budowach, a jego żona w zakładzie, na taśmie. Pamiętam, jak
chodzili na autobus przed szóstą rano i jak wracali około osiemnastej, bo wcześniejszych połączeń
nie było. O samochodzie wtedy nawet pomarzyć nie mogli. To był inny, nieosiągalny dla nich świat.
Żyli skromnie, może nawet biednie. Jestem pewna, że przez całe zawodowe życie ani razu nie byli
na „prawdziwym” urlopie. Czasem w lecie przyjeżdżali do nas na kilka dni. A i tak wówczas moja
mama płaciła im za bilet w powrotną stronę.
Często zastanawiałam się, czy Michał był zadowolony ze swojego życia. Zwłaszcza wtedy,
gdy miał trzydzieści, czterdzieści lat. Był młody, silny, poza pracą na budowach niemal każdą
sobotę chodził na fuchy, dorabiał. Wiem, że był zmęczony, spracowany. Ale nigdy nie narzekał. O
tym, że był szczęśliwy, przekonałam się, gdy na świat przyszły jego córki. Urodziły się dwie, po
roku, więc niemal jak bliźniaczki. Wtedy mój Michał chciał „góry przenosić”. Jeszcze więcej
pracował i jeszcze rzadziej bywał w domu. A dziewczynkami, kiedy były małe, opiekowała się
sąsiadka. Na nią też musieli zarobić. No więc pytałam czasem Michała, czy jest zadowolony, czy
tak miało być? On odpowiadał, że u niego na wsi, wszyscy tak żyją. Pracują, wychowują dzieci, w
niedzielę idą do kościoła. Po prostu przeżywają zwyczajną codzienność. Nie zadawał sobie pytań,
czy mógłby gdzie indziej pracować, może lepiej zarabiać albo częściej bywać w domu. Nie. On
przyjął ten swój los i wstawał o piątej rano, aby zarobić na dom. Zresztą jego żona także.
Kiedy więc przyjeżdżali do nas raz na kilka lat, a ja ciągle pytałam, co nowego u nich,
Michał zwykle mówił, że z jego życia nie dałoby się napisać nawet jednego rozdziału książki. To
samo i to samo. Obiecywał tylko, że odpocznie na emeryturze, że wtedy wyruszy w Polskę i
zobaczy to wszystko, na co nie miał wcześniej czasu i pieniędzy. Razem obiecywaliśmy sobie, że
odwiedzać się będziemy częściej.
Właściwie nie wiem, kiedy te wszystkie lata minęły. Starsi ludzie mówią, że „jak z bicza
strzelił”. Córki Michała wyprowadziły się z domu, jedna wyszła za mąż i ma swoją rodzinę, druga
jest panną. Oni oczywiście dalej mieszkają na wsi, w tym samym domu, przy tym samym ogródku.
Są na emeryturze. Jest im lepiej?
Obserwuję życie Michała przez ostatnie lata i dochodzę do wniosku, że los niesprawiedliwie
się z nim obszedł. A zaczęło się, zanim jeszcze przeszli na emerytury. Jakoś dziwnie zaczęła się
zachowywać jego żona. Ni z tego, ni z owego wsiadała do autobusu i jechała kilka przystanków, by
potem pieszo wrócić do domu. Albo w niedzielny poranek zaczęła odwiedzać sąsiadów, jednego po
drugim. To znowu w nocy wybiegła w piżamie na podwórze, nawet zimą. Na początku wydawało
się to tylko jakąś fanaberią, ale z czasem Michał zaczął się tym niepokoić. Zmiany w jej
zachowaniu zauważyli także koledzy w pracy. Mówili o tym Michałowi i szefom firmy. Wszyscy
zaczęli się o nią bać.
Żona Michała miała niecały rok do emerytury, więc dotrwała do końca. Skończyła 60 lat i
przestała jeździć do miasteczka. Wydawało się, że wszystko wróci do normy. Ale nie wróciło.
Michał nie ma nikogo bliższego niż ja, więc o swoich problemach może mówić tylko ze mną.
Teraz, gdy każdy już ma komórki i gdy połączenia nie są takie drogie, rozmawiamy bardzo często.
Córek nie chce obarczać problemami, a mnie może się poradzić, czasem poskarżyć, bywało że
wypłakać. Bo nie jest mu lekko. Kiedyś żona chciała zdjąć z gazu gorący garnek i poparzyła sobie
dłonie. Leczyli je kilka tygodni. Innym razem do pieca w kotłowni wrzuciła jakieś rzeczy i cały
dom się zadymił. Na szczęście nie stało się najgorsze. Któregoś popołudnia sąsiedzi zobaczyli, że
Zgłoś jeśli naruszono regulamin