Resnick Mike - Egzekutor.doc

(989 KB) Pobierz
Mike Resnick

Mike Resnick

Egzekutor

Przełożyli Katarzyna Rzepka i Jacek Matwiejczuk

(The Widowmaker)

Data wydania oryginalnego 1996

Data wydania polskiego 1999

     

Dla Carol, jak zawsze,

A także dla Anne Groell

Oraz Jennifer Hershey,

Za wsparcie i cierpliwość

     

Prolog

Milę poniżej lśniącej powierzchni planety Deluros VIII, stolicy rodzaju ludzkiego i stale rozszerzającej swe granice Oligarchii, dwóch mężczyzn sunęło długim, spowitym w półmrok korytarzem. Ich głosy odbijały się echem od pustych ścian. Jeden był ubrany w białe, drugi w szare ubranie. Minęli pierwsze drzwi, potem czworo kolejnych.

- Ciekawe, jak on wygląda? - zastanawiał się człowiek ubrany na szaro.

- Pewnie jest stary i chory - mężczyzna w bieli wzruszył ramionami.

- Zapewne - zgodził się jego towarzysz. - Widziałem jednak tyle hologramów z czasów, kiedy był... no wiesz.

- Kiedy był najsłynniejszym zabójcą w galaktyce? - spytał ironicznie człowiek w bieli.

- Zabijał w imię prawa.

- Tak mówi legenda.

- Czyżbyś myślał inaczej? - zdziwił się człowiek ubrany na szaro.

- Nie, ale wiem, w jaki sposób powstają legendy.

Ruchomy chodnik zatrzymał się przy punkcie kontrolnym i ruszył w chwili, kiedy ich identyfikatory oraz siatkówki oczu zostały sprawdzone. Pięćdziesiąt jardów dalej stanął ponownie przy kolejnym punkcie kontrolnym.

- Czy to jest naprawdę konieczne? - spytał człowiek w szarym.

- Spoczywają tu najbogatsi ludzie Oligarchii - padła odpowiedź. - Są zupełnie bezbronni, a wierz mi, nikt nie dochodzi do dużych pieniędzy, nie robiąc sobie wrogów.

- Zapewne - zgodził się jego rozmówca. Wskazał na dwa następne punkty kontrolne. - Zastanawiam się po prostu, czy musimy przechodzić kontrolę co pięćdziesiąt jardów.

- Musimy.

- Obawiałem się tego.

- Dopisz do rachunku - odpowiedział człowiek w bieli.

Dwieście jardów dalej korytarz rozgałęział się, mężczyźni poszli w prawo. Było tu znacznie więcej drzwi oraz punktów kontrolnych. W końcu zatrzymali się przy drzwiach nieróżniących się niczym od pozostałych.

- Jesteśmy na miejscu - oznajmił człowiek w bieli, pozwalając jednocześnie, by skaner, który znajdował się tuż nad drzwiami, sprawdził jego siatkówkę oraz odcisk dłoni.

- Jestem trochę podenerwowany - powiedział człowiek w szarym, gdy drzwi wsunęły się w ścianę, ukazując wąskie przejście.

- Procedura jest dość prosta.

- Ale on nie wie, kim jesteśmy.

- Cóż z tego?

- Może jemu jest dobrze, tak jak jest? Może go tylko rozdrażnimy? Może on zabija ludzi za zakłócanie jego spokoju?

- Jeżeli mógłby kogokolwiek zabić, nie byłoby go tutaj - odpowiedział człowiek w bieli. - Światło!

Sala natychmiast wypełniła się bladym, niebieskim światłem.

- Mógłbyś rozjaśnić nieco to miejsce? - spytał człowiek w szarym.

- On nie otwierał oczu od ponad wieku - odparł jego towarzysz. - Jak tylko czujniki uznają, że jego źrenice przystosowały się do światła, rozjaśnią salę. - Przeszedł obok paru wbudowanych w ścianę szuflad sprawdzając ich numery i po chwili zatrzymał się. - Szuflada numer 10 547.

Szuflada wolno wysunęła się ze ściany na pełną długość sześciu stóp. Pod półprzeźroczystym szkłem ukazał się niewyraźny kształt ludzkiego ciała.

- Jefferson Nighthawk - westchnął człowiek w szarym. - Słynny Jefferson Nighthawk - zawiesił na chwilę głos. - Przyznam, że spodziewałem się nieco innego widoku.

- Jakiego?

- Sądziłem, że będzie podłączony do różnych rurek i przewodów.

- To nie średniowiecze - prychnął człowiek w bieli. - Ma wszczepione w ciało trzy urządzenia kontrolne. To wszystko, czego potrzebuje.

- Oddycha?

- Cały czas.

Mężczyzna w szarym pochylił się, by uchwycić jakąkolwiek oznakę ruchu.

- Nic nie widzę.

- Oddycha tak wolno, że tylko komputer może to wyczuć. Głęboki Sen spowalnia w znacznym stopniu metabolizm, ale nie zatrzymuje go, inaczej mielibyśmy tutaj trzydzieści tysięcy trupów.

- Co teraz robimy?

- Właśnie to - odparł człowiek w bieli i podszedł do szuflady, w której leżało ciało, poczekał, aż skaner zidentyfikuje jego odciski palców, po czym wystukał kod na klawiaturze, która nagle pojawiła się obok skanera.

- Ile czasu minie, zanim się obudzi?

- To zależy. Nam zajęłoby to mniej więcej minutę, ludziom znajdującym się tutaj potrzeba czterech, może pięciu minut.

- Dlaczego aż tak długo?

- Nie zapominaj, że są to umierający, chorzy ludzie, inaczej by ich tutaj nie było. Wolniej reagują na bodźce z zewnątrz. - Człowiek w bieli spojrzał na towarzysza. - Niejedna osoba zmarła po przebudzeniu wskutek szoku.

- Czy i on może umrzeć?

- Raczej nie. Ma prawie normalny rytm serca, jeżeli można tak powiedzieć, zważywszy na jego stan.

- To dobrze.

- Jednak na twoim miejscu przygotowałbym się na jego przebudzenie.

- Dlaczego? Powiedziałeś przecież, że nie umrze i że jest zbyt słaby, aby zagrozić nam w jakikolwiek sposób, nawet gdyby chciał. Więc w czym problem?

- Widziałeś kiedykolwiek osobę w stanie zaawansowanej eplazji?

- Nie - przyznał człowiek w szarym.

- Mówiąc najoględniej, nie wygląda się zbyt pięknie.

Zamilkli obaj, widząc, że ciało leżące przed nimi zaczyna z wolna nabierać kolorów. Dwie minuty później półprzeźroczysta pokrywa wsunęła się w ścianę, ukazując ich oczom wychudzonego człowieka o ciele odrażająco zeszpeconym złośliwą chorobą skóry. Poprzez poszarpaną skórę twarzy wystawały kawałki błyszczących, białych kości policzkowych, skóra na dłoniach poprzecinana była kostkami palców, nawet w miejscach, gdzie pozostała nietknięta, wydawało się, iż jest przesiąknięta czymś złowieszczym.

Człowiek w szarym odwrócił się z obrzydzeniem, po chwili zmusił się, by ponownie spojrzeć. Podświadomie oczekiwał, że poczuje woń gnijącego ciała, powietrze jednak pozostało czyste i nieskażone.

W końcu leżący poruszył powiekami, zamrugał raz, drugi, a potem wolno uniósł je, ukazując jasnoniebieskie, niemal przezroczyste oczy. Przez pełną minutę leżał bez ruchu, następnie zmarszczył brwi.

- Gdzie jest Acosta? - wychrypiał w końcu.

- Kto to jest? - spytał człowiek w szarym.

- Mój lekarz. Był tu przed chwilą.

- Cóż - uśmiechnął się człowiek w bieli. - Doktor Acosta nie żyje od ponad osiemdziesięciu lat, zaś pan, panie Nighthawk, spoczywa tu już sto siedem lat.

Nighthawk z trudem przychodził do siebie.

- Sto ile?

- Sto siedem. Jestem doktor Gilbert Egan.

- Jaki mamy rok?

- 5107 e.g. - odparł Egan. - Czy pomóc panu się podnieść?

- Tak.

Doktor uniósł kruche, mizerne ciało do pozycji siedzącej, lecz jak tylko odszedł, opadło ono na bok.

- Spróbujemy ponownie, jak tylko poczuje się pan nieco silniejszy - powiedział Egan, układając Nighthawka tak, by żadna ze schorowanych kończyn nie przeszkadzała mu. - Długo pan spał. Jak pan się czuje?

- Umieram z głodu - odparł Nighthawk.

- Na pewno - uśmiechnął się doktor. - Od ponad stu lat nie miał pan nic w ustach. Nawet z metabolizmem funkcjonującym sto razy wolniej pański żołądek był pusty dziesięć, a może i więcej lat. - Egan podłączył cienką rurkę do lewego ramienia Nighthawka. - Niestety, pański stan nie pozwala na normalne spożywanie pokarmów, w ten sposób dostarczymy pańskiemu organizmowi odpowiednie składniki.

- Równie dobrze mogę ponownie przyzwyczaić się do żucia i łykania - powiedział Nighthawk. - Jestem przecież wyleczony. - Przerwał na chwilę. - Sto siedem lat. Do diabła, długo wam to zajęło.

Egan popatrzył na kruche, schorowane ciało z odrobiną współczucia.

- Obawiam się, że lek przeciwko eplazji nie został jeszcze wynaleziony.

Nighthawk skierował wzrok na doktora. Było to spojrzenie, które sprawiło, iż Egan poczuł się szczęśliwy, że jego pacjent nie ma i broni, i zdrowia.

- Pozostawiłem wyraźne wskazówki, by nie budzić mnie do czasu, aż zostanę wyleczony.

- Niestety, warunki uległy zmianie, panie Nighthawk - powiedział człowiek w szarym, podchodząc bliżej.

- Kim pan, u diabła, jest? - spytał Nighthawk.

- Jestem Marcus Dinnisen, pański prawnik.

- Mój prawnik? - zdziwił się Nighthawk.

Dinnisen kiwnął głową.

- Jestem z zarządu kancelarii adwokackiej Hubbs, Wilkinson, Raith i Jiminez.

- Raith - podchwycił Nighthawk. - On jest moim prawnikiem.

- Morris Raith dołączył do kancelarii Hubbs i Wilkinson na trzy lata przed swoją śmiercią, w roku 5012. Jego prawnuk pracował u nas, w zeszłym roku odszedł na emeryturę.

- W porządku - powiedział Nighthawk. - Jest pan moim prawnikiem. Dlaczego kazał mnie pan obudzić?

- Nie wiem, od czego mam zacząć - powiedział Dinnisen niepewnie.

- Najlepiej od początku.

- Otóż w czasie kiedy zdecydował się pan na Głęboki Sen, przekazał pan zarządzanie swymi finansami mojej firmie.

- To było sześć i pół miliona kredytów.

- Dokładnie - odparł Dinnisen. - Mieliśmy je zainwestować, zaś pieniądze uzyskane z tej inwestycji miały służyć pokryciu opłat za poddanie się tej operacji, do czasu, aż zostanie wynaleziony lek na pańską chorobę.

- Potrzebowaliście więc stu siedmiu lat, by roztrwonić moje pieniądze?

- Ależ skąd! - żywo zaprzeczył Dinnisen. - Cała suma jest nietknięta, a dzięki nam od ponad wieku przynosi dochód w wysokości 9,32 procent. Jeśli życzyłby pan sobie przejrzeć rachunki, mogę je panu dostarczyć.

Groteskowa twarz Nighthawka wyrażała zdziwienie.

- Jeśli nie jestem bankrutem ani nie jestem wyleczony, to o co tu do diabła chodzi?

- Pański roczny dochód wynosi trochę powyżej sześciuset tysięcy kredytów - wyjaśnił Dinnisen. - Niestety, z powodu inflacji nękającej gospodarkę planety, roczna opłata za możliwość korzystania z Głębokiego Snu wzrosła do miliona kredytów, brakująca suma wynosi więc prawie czterysta tysięcy kredytów za każdy rok pańskiego pobytu tutaj. Pieniądze z dywidendy nie wystarczają, a jeśli sięgniemy po pański kapitał, to zostałby pan żebrakiem w ciągu dziesięciu lat, bez gwarancji, że w tym czasie zostanie wynaleziony lek przeciw eplazji.

- Innymi słowy mam się stąd wynieść? - spytał Nighthawk.

- Nie.

- Co zatem pan proponuje?

- Musi pan podjąć decyzję - powiedział Dinnisen, patrząc z fascynacją na zeszpeconą twarz. - Gdyby kto inny mógł to zrobić, nigdy bym pana nie budził, chyba że...

- Chyba że byłbym bankrutem - dokończył sucho Nighthawk. - O co chodzi?

- My, to znaczy pańscy prawnicy, otrzymaliśmy niezwykłą propozycję, która może rozwiązać pańskie kłopoty finansowe, pozwalając panu zostać tutaj do czasu wynalezienia lekarstwa.

- Proszę mówić dalej.

- Czy słyszał pan o planecie Solio II?

- Tak, to na Wewnętrznej Granicy. Czemu pan pyta?

- Sześć dni temu gubernator tej planety został zamordowany.

- Co to ma wspólnego ze mną?

- Wiadomość, że słynny Egzekutor żyje, dotarła w jakiś sposób na Wewnętrzną Granicę, więc rząd planetarny Solio II zaoferował panu nagrodę w wysokości siedmiu milionów kredytów za schwytanie zabójcy. Połowa sumy płatna z góry, druga po wykonaniu zadania.

- Czy to ma być żart? - skrzywił się Nighthawk. - Przecież nie potrafię nawet usiąść.

Dinnisen spojrzał na Egana.

- Doktorze, byłby pan uprzejmy wyjaśnić, o co chodzi.

Egan kiwnął głową.

- Nie potrafiliśmy do tej pory wynaleźć leku przeciwko pańskiej chorobie, niemniej w innych dziedzinach medycyny poczyniliśmy pewne postępy, zwłaszcza w zakresie bioenergetyki. Kiedy panu Dinnisenowi przedłożono tę propozycję, wpadł on na pewien pomysł, na który rząd Solio II zgodził się pod warunkiem, że i pan go zaakceptuje.

- Bioenergetyka? - powtórzył Nighthawk. - Czy zamierzacie mnie sklonować?

- Za pana zgodą.

- Kiedy zdecydowałem się na Głęboki Sen, powiedziano mi, że mam tylko miesiąc życia przed sobą - powiedział Nighthawk.

- Nie oczekujecie więc chyba po mnie, że będę czekał, aż mój klon dorośnie? A nawet jeśli zamierzacie mnie ponownie uśpić i obudzić za kolejne dwadzieścia czy trzydzieści lat, to nie sądzicie chyba, że rząd Solio zgodzi się na zwlokę?

- Nie zrozumiał mnie pan - odparł Egan. - Dysponując obecną wiedzą, nie musimy tak długo czekać. W ciągu ostatnich dwudziestu lat wynaleziono metodę, dzięki której można stworzyć klona w dowolnym przedziale wiekowym: pięciolatka albo sześćdziesięciolatka. Proponujemy stworzenie dwudziestotrzyletniego Jeffersona Nighthawka, pana młodszą wersję, będącą u szczytu pana fizycznych możliwości.

- Czy on będzie chory?

- Gdybyśmy teraz wzięli pana komórki, to miałby eplazję. Jednakże na planecie Binder X znajduje się muzeum, posiadające na wystawie nóż, którym zraniono pana w młodości. Pamięta pan ten wypadek?

- Wiele razy mnie raniono, panie Egan - odparł Nighthawk.

- Zapewne - przytaknął lekarz. - W każdym razie jesteśmy w kontakcie z ludźmi z muzeum; oni mogą dostarczyć nam trochę komórek krwi, znajdujących się na nożu. Istnieje prawdopodobieństwo, że są zainfekowane, potrafimy jednak je oczyścić.

- Nadal nie odpowiedział pan na moje pytanie: czy jeśli stworzycie klona z tych komórek, będzie on chory?

- Mało prawdopodobne, gdyż pan nie zachorował w tym wieku. Jednakże klon będzie na nią podatny i prawdopodobnie zachoruje na eplazję w późniejszym wieku, tak jak pan.

- Choroba sprawia, że gnijące ciało odpada od kości - powiedział ponuro Nighthawk. - Wyglądam niczym upiór z jakiegoś koszmaru. Nie życzyłbym takiego losu najgorszemu wrogowi, a wy chcecie, żebym przekazał to osobie, która byłaby mi bliższa nawet od syna!

- On byłby tylko cieniem, kopią oryginału - przekonywał Dinnisen. - Zaistniałby jedynie w tym celu, by pan mógł pozostać przy życiu do czasu wynalezienia leku.

- Niech pan spojrzy na to inaczej - dodał Egan. - Jeśli zgodzi się pan na sklonowanie siebie, da nam pan czas na wynalezienie leku dla was obydwu. W przeciwnym razie jeden z was z pewnością umrze, drugi zaś nigdy się nie urodzi.

- Jeśli tak pan stawia sprawę, decyzja wydaje się prosta - przyznał Nighthawk. Z jego piersi wydobyło się głębokie westchnienie. - Boże, jaki jestem zmęczony. Po stuletniej drzemce powinno się mieć więcej energii.

- Przewidziałem to - powiedział Dinnisen, wyjmując kieszonkowy komputer. - Mam kopię umowy z rządem Solio II, a także zezwolenie na stworzenie klona. Potrzebny jest tylko odcisk pańskiego kciuka, by te dokumenty stały się legalne i wiążące. - Przerwał na chwilę i uśmiechnął się. - Potem zanurzy się pan ponownie w Głębokim Śnie.

- Kiedy klon będzie gotowy? - spytał Nighthawk, usiłując podnieść rękę. W końcu Egan pomógł umieścić jego kruchy kciuk na monitorze komputera.

- Jeśli przyśpieszymy cały proces, być może zajmie to miesiąc.

- Tak szybko?

- Jak panu powiedziałem, osiągnęliśmy ogromny postęp w dziedzinie bioenergetyki.

Nighthawk kiwnął głową, potem spojrzał na lekarza.

- Potrzebuję trochę prowiantu.

- Nic pan nie potrzebuje. Uzyskaliśmy pańską zgodę, powinien pan ponownie zasnąć.

- I znajdźcie mi łóżko - ciągnął dalej Nighthawk.

- Chyba pan mnie nie słucha... - powiedział Egan.

W ciągu miesiąca zamierzacie stworzyć doskonałego, dwudziestotrzyletniego, zdrowego klona, tak?

- Tak.

- Czy pan nauczy go zabijać?

- Nie - odpowiedział zdziwiony Egan.

- Może pan? - Nighthawk zwrócił się do Dinnisena.

- Oczywiście, że nie - odparł Dinnisen.

- Więc ja muszę to zrobić.

- Niestety - powiedział Egan. - Prawdopodobnie nie przeżyłby pan miesiąca, a nie mogę wprowadzić pana w Głęboki Sen i obudzić, jak klon będzie gotowy - proces spowalniania i przyśpieszania metabolizmu znosiłby pan znacznie ciężej niż pozostanie przytomnym.

- Nie możecie go wysłać bez żadnego treningu - warknął Nighthawk.

- Nie mamy wyboru - powiedział Egan. - Pan nie jest w stanie go trenować.

- W takim razie nie przeżyje tygodnia - wymamrotał Nighthawk, powieki zaczęły mu opadać, mówił coraz niewyraźniej. - Zabiliście nas obu.

Nagle stracił przytomność. Egan poprawił mu pościel i spojrzał na Dinnisena.

- Oto twój klient - powiedział. - Co o nim myślisz?

- Myślę, że nie chciałbym go spotkać, gdy był w pełni sił.

- To fatalnie - rzekł Egan, naciskając guzik, który zasunął szufladę półprzeźroczystą przykrywą. - Ponieważ czeka cię to za miesiąc.

- Spotkam się z duplikatem, nie oryginałem - odparł Dinnisen. - Nie będzie miał żadnych uprzedzeń Nighthawka, tylko jego umiejętności.

- Jego potencjalne umiejętności - zauważył Egan. - Nighthawk miał tu całkowitą rację.

- W zupełności wystarczą - ocenił Dinnisen. - Nie bez powodu Solio życzy sobie właśnie jego, a nie innych zabójców czy łowców nagród, których jest mnóstwo na Granicy. - Spojrzał na schorowane ciało, leżące poniżej. - W wieku dwudziestu trzech lat Jefferson Nighthawk zabił już ponad trzydziestu ludzi - pistoletem, nożem, gołymi rękoma. Nie było takiego człowieka, który by go tknął. Będzie miał jego instynkt.

- Instynkt nie zastąpi umiejętności - powiedział Egan. - A jeśli się mylisz?

- Wypełniliśmy naszą część kontraktu. Wolelibyśmy mieć siedem milionów, ale lepsza połowa niż nic.

Egan przez długą chwilę patrzył na twarz Nighthawka.

- Czy zastanawiałeś się kiedykolwiek, co się stanie, jeśli masz rację?

- Słucham?

- Co będzie, jeśli klon okaże się tak doskonałym zabójcą jak jego poprzednik?

Dinnisen zdziwił się.

- Taką mamy nadzieję.

- W jaki sposób zamierzacie go kontrolować?

- Oryginalny Egzekutor tłumił w sobie wszelkie uczucia, ten nie będzie miał takiej potrzeby - a lojalność ma podłoże emocjonalne.

- Zdajesz sobie sprawę, że w ciągu paru tygodni będziesz musiał zapoznać go z moralnym i etycznym kodeksem postępowania i jednocześnie nauczyć go zabijać na wiele sposobów?

- Ja nie zamierzam go niczego uczyć - bronił się Dinnisen. - Jestem tylko prawnikiem. Wynajmę odpowiednich specjalistów, nie tylko od zabijania, od etyki także. To nie będzie chyba trudne?

- Założę się, że właśnie te słowa wypowiedziała Pandora przed otwarciem puszki - odparł Egan, patrząc, jak szuflada zawierająca ciało Jeffersona Nighthawka cicho wsunęła się w ścianę.

     

ROZDZIAŁ l

Tropikalna planeta Karamojo stanowiła istną perłę Gromady Quinellusa. Był to surowy, prymitywny świat pełen ogromnych roślinożerców i okrutnych drapieżców, prawdziwy raj dla łowców.

Po smutnych doświadczeniach nadmiernej eksploatacji planet Peponi i Karimon, Oligarchia zamknęła Karamojo dla kolonizatorów, udzielając praw do niej wyłącznie tym myśliwym, którzy posiadali trudną do zdobycia licencję łowiecką. Trzeba było wydać mnóstwo pieniędzy, wykorzystać wszelkie znajomości lub czasem połączyć te dwie rzeczy, by uzyskać pozwolenie na odwiedzenie planety. By móc tam zapolować, trzeba było zrobić dużo więcej.

Zapaleni wędkarze utrzymywali, że znacznie lepsze łowiska znajdują się na planecie Hemingway, daleko w Ramieniu Galaktyki, lecz wszyscy zgodnie twierdzili, iż były to najdoskonalsze tereny łowieckie, jakie można było znaleźć. Karamojo stanowiła nie lada wyzwanie dla ludzi, którzy ją odwiedzali, wzbudzała chęć zmierzenia się z jej bezwzględną przyrodą: z chmarami śmiertelnie groźnych owadów, z atmosferą tak rzadką, że krew myśliwych musiała być sztucznie dotleniana co pięć dni, z temperaturą, która nawet w nocy nie spadała poniżej trzydziestu stopni Celsjusza, oraz z krajobrazem, sprawiającym, że pigułki z adrenaliną były niezbędne.

Tylko dziewiętnastu myśliwym, w całej historii planety, wydano stałe licencje. Jednym z nich był legendarny Fuentes, uważany przez większość znawców za myśliwego wszech czasów. Drugim był Nicobar Lane, który zapełnił swymi trofeami muzea wzdłuż i wszerz galaktyki.

Taką licencję otrzymał również Jefferson Nighthawk, znany jako Egzekutor.

Prawie cały dzień zajęło Nighthawkowi i towarzyszącemu mu małemu, łysiejącemu mężczyźnie o nazwisku Kinoshita wypełnienie formalności przy odprawie celnej. Sprawdzono jego odciski palców, porównano brzmienie głosu i siatkówkę oka. Wstępne testy DNA także potwierdzały jego tożsamość - zgadzało się wszystko oprócz wieku, człowiek ten musiał więc być klonem.

Jak tylko władze zezwoliły mu na korzystanie z licencji, Nighthawk zaszył się wraz z Kinoshita w niezgłębionym, obcym buszu. Wyszli z niego po czterech dniach, niosąc ze sobą ciała dwóch ogromnych legrysów, trzystupięćdziesięciukilogramowych drapieżców polujących na dużą zwierzynę.

Kinoshita skierował pojazd safari w stronę placówki Pondoro, luksusowej fortecy, znajdującej się w sercu buszu, w której zmęczeni, bogaci myśliwi mogli odpocząć w komfortowych warunkach. W skład placówki wchodziła restauracja, tawerna, szpital, sklep z bronią, zakład wypychający zwierzęta oraz sto luksusowych domków, mogących pomieścić czterysta osób. Oprócz Pondoro były jeszcze dwie podobne placówki - Corbett i Selous - jednakże na tej dwukrotnie większej od Ziemi planecie nigdy nie przebywało więcej niż stu pięćdziesięciu ludzi naraz.

Po przybyciu do Pondoro Kinoshita i Nighthawk oddali legrysy do wypchania i udali się do domku. Następnie umyci, ogoleni i w czystych ubraniach spotkali się w restauracji na obiedzie. Menu składało się całkowicie z importowanej dziczyzny, jako że mięso karamojskiej zwierzyny było dla ludzi niemożliwe do strawienia.

Następnie skierowali się do tawerny prowadzonej przez olbrzymiego mutanta, zwanego powszechnie Niebieskawym, gdyż kolor jego skóry miał zadziwiający odcień niebieskiego. Lewa ręka Niebieskawego zakończona była bezkształtną masą, podczas gdy prawa obdarzona została sześcioma długimi, wężowatymi palcami. Przebywał na Karamojo dobre trzydzieści lat i stanowił nieodłączną część jej krajobrazu. Jeśli kiedykolwiek opuszczał planetę, to nikt tego nie pamiętał.

Niebieskawy nie był myśliwym, lecz zadbał, by jego tawerna miała odpowiedni nastrój. Ozdobił więc ściany głowami legrysów, ognistych jaszczurek, czołgorożców, srebrnoskórców i innych przedstawicieli fauny karamojskiej. Dzięki temu lokal przypominał bardziej domek myśliwski niż bar z 52 wieku ery galaktycznej.

Trzymał on także kolorową, niebiesko-czerwono-złotą sowę w olbrzymiej klatce nad barem, klienci zachęcani byli do karmienia jej, słoik z żywymi jaszczurkami znajdował się zawsze pod ręką. Tuż za klatką można było znaleźć wydruk komputerowy, dotyczący bieżącego kursu wymiany kredytów, dolarów Marii Teresy, funtów Dalekiego Londynu i sześciu innych walut.

Na jednej ze ścian zamocowany został zestaw ekranów holograficznych połączonych z kamerami, znajdującymi się w różnych punktach planety i rejestrującymi miejsca pobytu wszystkich gatunków zwierząt. Jednodniowi turyści śledzili je uważnie, czekając na wiadomość o upragnionym zwierzęciu, a gdy tylko zjawiało się na ekranie, puszczali się za nim w pogoń. Dawno minęły czasy samotnych myśliwych oraz przewodników, rolę tę odgrywały obecnie samochody safari potrafiące znakomicie odszukać nawet najsłabszy trop zwierzyny.

Zbliżywszy się do stolika Kinoshita poprzesuwał krzesła, następnie usiadł i zachęcił swego towarzysza, by uczynił to samo.

- Skończyłeś już to przestawianie? - spytał go Nighthawk.

- Nigdy nie siadaj plecami do drzwi ani okna - pouczał Kinoshita.

- Przecież nie mam jeszcze żadnych wrogów.

- Przyjaciół także, a tam, gdzie polecisz, to jest znacznie ważniejsze.

Nighthawk wzruszył ramionami i usiadł.

Zbliżył się kelner, obcy o humanoidalnych kształtach i mówiący terrańskim z silnym akcentem, aby spytać, co będą pili.

- Mętna Kokota, dwa razy - powiedział Kinoshita.

Obcy skinął głową i oddalił się.

- Mętna Kokota? - powtórzył Nighthawk.

- Będzie ci smakować - zapewnił go Kinoshita.

Nighthawk wzruszył ramionami i rozejrzał się dookoła.

- Interesujące miejsce. Wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać domek myśliwski.

- Zgadza się - przytaknął Kinoshita. - Podobna knajpa znajduje się na Ostatniej Szansie.

- Mylisz się - zaprzeczył Nighthawk. - Jest na Binderze X.

- Masz rację - uśmiechnął się jego towarzysz. - Teraz sobie przypominam.

Cóż, wygląda na to, że twoja pamięć - lub czyjakolwiek ona jest - funkcjonuje poprawnie, ty biedny sukinsynu.

Obcy powrócił, przynosząc dwa drinki. Nighthawk patrzył na nie podejrzliwie.

- Są naprawdę dobre - ponownie zapewnił go Kinoshita.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin