Patterson James -Sędzia i kat.doc

(1862 KB) Pobierz





JAMES PATTERSON

ANDREW   GROSS

SĘDZIA I KAT

Z angielskiego przełożył

JACEK MANICKI


Tytuł oryginału: JUDGE AND JURY

Copyright © James Patterson 2006 Ali rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kurytowicz 2008

Copyright © for the Polish translation by Jacek Manicki 2006

Redakcja: Władysław Ordęga

Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski

Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kurytowicz

Dystrybucja

Firma Księgarska Jacek Olesiejuk

Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.

t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009

www.olesiejuk.pl

Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe

www.merlin.pl

www.empik.com

www.ksiazki.wp.pl

WYDAWNICTWO ALBATROS

ANDRZEJ KURYŁOWICZ

Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa

Wydanie I

Skład: Laguna

Druk: OpolGraf SA, Opole


Książkę tę dedykuję Dana-Farber Cancer Institute oraz

Wszystkim, którzy wnieśli wkład w to cenne przedzięwzięcie.

 

Autorzy pragną również podziękować Kevinowi Palardy'emu, Mary Ellen Murphy, zwłaszcza Anne Heausler Dupont. Osobne podziękowania dla Jima Kingsdale'a, którego podróże do Patagonii były kształcące.


Prolog Ślub


1

Nazywam się Nick Pellisante, a wszystko to zaczęło się dla mnie pewnego letniego dnia na Long Island, podczas ślubu ślubów. Obserwowałem roześmianą pannę młodą prowadząca wijący się między stołami korowód podochoconych weselnych gości. Wężyk. Zajęczałem w duchu. O kurczę blade, jak ja nie cierpię wężyków.

W tym miejscu wypadałoby nadmienić, że obserwowałem ową scenkę rodzajową z oddali przez silną lornetkę. Widziałem, jak panna młoda, zarzucając to w tę, to w tamtą kształtnym, pokrytym koronką kuperkiem, rozchlapuje czerwone wino z kieliszka i próbuje przywołać do porządku jakiegoś nabuzowanego krewnego, który obrzucał korowód nadziewanymi ostrygami, a uśmiechnięty od ucha do ucha pan młody wodzi za nią rozanielonym wzrokiem.

Szczęśliwa para, bez dwóch zdań, pomyślałem, krzywiąc się i sięgając pamięcią dziesięć lat wstecz. Ze mnie też szczęściarz, aż miło popatrzeć. I to w ramach wypełniania obowiązków służbowych.

Jako agent specjalny sekcji C-10 wydziału do walki z prze­stępczością zorganizowaną FBI, oddział w Nowym Jorku, (dowodziłem zastawianiem zasadzki na jednego szemranego gościa bawiącego się na weselu w szykownym South Fork

9


Club w Montauk. Byli tu wszyscy, którzy coś znaczyli w szem­ranym światku.

Wszyscy, prócz tego, którego zamierzałem przyskrzynić.

Szefa. Capo di tutti capi. Dominica Cavella. Nazywano go Elektrykiem, bo w tej branży zaczynał, odstawiając rozmaite szwindle na budowach w New Jersey. Był to kawał drania, bezwzględny zakapior. I miałem na niego całą kolekcję nakazów aresztowania - za morderstwo, za wymuszenie, za korumpowa­nie związków zawodowych oraz za handel narkotykami.

Jeden z moich kumpli z Biura twierdził, że Cavello jest już na Sycylii i śmieje się tam z nas w kułak. Krążyła też plotka, że zamelinował się w ośrodku wypoczynkowym na Dominika­nie, którego był właścicielem. Według innych dał nogę do Kostaryki, do Zjednoczonych Emiratów Arabskich, a nie­wykluczone, że nawet do Moskwy.

Ale innie przeczucie podpowiadało, że on jest tutaj, gdzieś w tym tłumie weselników pląsających po pięknym tarasie na tyłach South Fork Club. Gościu cierpiał na przerost ego. Tropiłem go od trzech lat i on przypuszczalnie zdawał sobie z tego sprawę. Ale nic, nawet władze federalne, nie mogło odwieść Dominica Cavella od przybycia na ślub swojej naj­bliższej bratanicy.

              Cannoli Jeden, tu Cannoli Dwa — usłyszałem w słu­chawce.

Wywoływał mnie agent specjalny Manny Oliva, któremu wyznaczyłem stanowisko na wydmach, przydzielając do towa­rzystwa Eda Sinclaira. Manny dzieciństwo i wiek młodzieńczy spędził w blokowiskach Newark, potem skończył prawo na tamtejszym Uniwersytecie Rutgers. Do mojej sekcji C-10 trafił prosto z Quantico.

              Masz tam coś na celowniku, Nick? Bo tu u nas nic, tylko piasek i skrzeczące mewy.

Tak, mam odparłem z przekąsem. — Jeden wielki syf. Ale marzy mi się mała lasagne z kiełbaskami na gorąco, a do tego nadziewane krewetki posypane parmezanem.

10


— Zbastuj, Makaroniarz, bo mi język do dupy ucieknie.

Makaroniarz. Tak przezywali mnie ci koledzy z oddziału, z którymi byłem blisko. Może dlatego, że dorastałem w Bay Ridge, gdzie rządzili chłopcy z włoskiej ferajny, a może dlatego, że moje nazwisko kończyło się na samogłoskę, trudno powiedzieć. Przyczyną mogło być też to, że o La Cosa Nostra wiedziałem więcej niż ktokolwiek w Biurze, i nie mogłem darować temu gnojkowi, iż dorobił gębę wszystkim Ameryka­nom włoskiego pochodzenia: mojej rodzinie, moim znajomym, którzy nie mieli żadnych zatargów z prawem, no i, oczywiście, mnie samemu.

No, gdzie, do cholery jesteś, świński skurwysynu? Bo jesteś tutaj, prawda, Cavello?

Przesunąłem lornetką po korowodzie.

Wężyk przelawirował przez cały taras, przeparadował przed nadzianymi bonzami w smokingach i purpurowych koszulach i ich wyfiokowanymi małżonkami wylewającymi się z przycias­nych sukien. Panna młoda wolno zbliżyła się do stołu starszyz­ny — padrones w wąskich krawatach — którzy sączyli kawę espresso i rozprawiali, zapewne o starych dobrych czasach. Kilka z tych twarzy wydało mi się znajomych.

I tutaj panna młoda popełniła błąd.

Podbiegła do jednego z tych ramoli, pochyliła się i cmoknęła go w policzek. Był to łysiejący mężczyzna siedzący na wózku inwalidzkim z dłońmi splecionymi na podołku. Wyglądał mi na rekonwalescenta po ciężkiej chorobie, może po udarze, słowem, marnie wyglądał. Na nosie miał okulary w czarnej oprawie, bez brwi, jak wuj Junior z Rodziny Soprano.

Nie odrywając lornetki od oczu, wstałem i wyregulowałem ostrość. Panna młoda chwyciła właśnie starucha za ręce i próbowała podnieść go z wózka. Facet sprawiał wrażenie takiego, co na stojąco nawet się nie wysika i ledwie da radę ją objąć, a co dopiero wstać i ruszyć w tany...

I nagle serce żywiej mi zabiło.

Ożeż ty sukinsynie zatracony! A więc przyszedłeś!

11


          Tom, Robin, ten dziadyga w czarnych okularach. Ten, którego pocałowała przed chwilą panna młoda.

          No — odezwał się znudzonym tonem Tom Roach. Siedział w furgonetce na parkingu i śledził obrazy przesyłane z zainstalowanych w lokalu kamer. — Mam go. A co?

Postąpiłem jeszcze jeden krok i ponownie wyregulowałem ostrość.

              A nico. To Dominic Cavello!


2

— No to zaczynamy! — rzuciłem do mikrofonu przypiętego do kołnierza koszuli. — Zdejmujemy łysego zgreda w czarnych cynglach, który siedzi na wózku inwalidzkim przy stole po lewej stronie tarasu. To Cavello! Uważajcie, bo może być uzbrojony i stawiać opór.

Ze swojego stanowiska miałem pierwszorzędny widok na miejsce akcji. Tom Roach i Robin Hammill wyskoczyli ze stojącej na parkingu furgonetki i skierowali się ku wejściu do lokalu.

Teren mieliśmy obstawiony, że mucha nie siada — nawet barmani i kelnerzy w środku byli od nas. Niecały kilometr od brzegu czekał kuter Straży Przybrzeżnej, na pobliskim lotnisku grzał silniki helikopter Apache. Wszystko zapięte na ostatni guzik.

Tak na wszelki wypadek, bo przecież nawet Dominic Cavello nie posunąłby się chyba do wszczynania strzelaniny na weselu córki swojego brata, prawda?

Guzik prawda.

W momencie kiedy Tom z Robinem wysiadali z furgonetki, przed budynek restauracji wyszło na papieroska dwóch nygu-sów w jasnoniebieskich smokingach. Zobaczyli moich ludzi i jeden zawrócił do środka, a drugi zastąpił im drogę.

— Przepraszam, to prywatna impreza...



13


Tom Roach błysnął mu przed nosem odznaką.

              Już nie. FBI.

Przeniosłem lornetkę na tego, który wcześniej zawrócił. Wybiegał właśnie z budynku restauracji na taras, na którym odbywało się wesele. Dopadł do domniemanego rekonwales­centa na wózku inwalidzkim.

              Przypał! — wrzasnąłem, nie odrywając oczu od lornet...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin