Brown Sandra - Miłość bez granic.doc

(606 KB) Pobierz
Sandra Brown MIŁOŚĆ BEZ GRANIC

Sandra Brown MIŁOŚĆ BEZ GRANIC

 

Dzięki ci, Parris,

za słowa zachęty.

Dzięki ci. Mary Lynn,

za pomoc

 

Drogi Czytelniku,

 

Zanim zaczęłam pisać prawdziwe powieści, pod różnymi pseudo­nimami pisywałam romanse. „Miłość nie zna granic” opublikowałam przeszło dziesięć lat temu pod moim pierwszym nazwiskiem literac­kim: Rachela Ryan.

Ta historia przedstawia sytuacje i poglądy typowe dla tamtych czasów, ale temat jest wieczny. Jak w każdym romansie, rzecz toczy się wokół komplikacji miłosnych. Zdarzają się, jak to często bywa, chwile namiętności, udręki i czułości.

Pisanie romansów sprawiało mi wielką przyjemność. Są optymis­tyczne w wymowie i odznaczają się wdziękiem, którego nie mają inne formy powieści. Jeżeli po raz pierwszy sięgasz po ten rodzaj literatury, chciałabym, żeby ci się spodobał.

Sandra Brown

Rozdział 1

„Rada Miejska Denver głosowała dziś za podniesieniem podatków w nadchodzącym roku podatkowym o sześć pro­cent. Radni twierdzili, że...”

- Świetnie - gderliwie mruknęła Katherine. - Tego jeszcze nie było: nowy sposób zasilania budżetu.

Do pedantycznie uporządkowanej szuflady włożyła szczo­tkę do włosów i sięgnęła po flakonik na toaletce. Długą i kształtną nogę oparła na taborecie, po czym zaczęła wcie­rać w nią emulsję. Ponownie skierowała uwagę na radio, stojące na nocnym stoliku w sąsiedniej sypialni.

„Policja udaremniła próbę rabunku sklepu przez uzbro­jonego mężczyznę. Grupa interwencyjna otoczyła budynek po otrzymaniu informacji przez telefon...”

Wzrost podatków i przestępczość. Wspaniałe wiadomości na koniec dnia, pomyślała ponuro Katherine, myjąc zęby.

Był to jeden z tych wieczorów, gdy z goryczą rozczulała się nad sobą. Zdarzało się to rzadko, ale czasem pozwalała sobie na luksus melancholii.

Miło byłoby powiedzieć komuś dobranoc, dzielić z nim pokój, przestrzeń, oddychać tym samym powietrzem, wsłu­chiwać się w te same, dochodzące z daleka odgłosy. Z „nim”? Dlaczego pomyślała akurat o mężczyźnie? Westchnęła. Życie w samotności ma swoje zalety, ale czasem czuje się brak kogoś drugiego.

„Pogoda na jutro...”

Katherine skrzywiła się i spojrzała w stronę radia, za­stanawiając się, czy prezenter radiowy na nocnym dy­żurze nie bywa zmęczony tym gadaniem do samego sie­bie. Czy w ogóle czasem myśli o tych, do których mówi? Czy czuje ich samotność i stara się im ulżyć swoją pa­planiną?

Głos miał przyjemny. Starannie modulowany, wyraźny, lecz jakby nieco... wyblakły. Żartował od niechcenia, jednak te żarty były sztuczne, anonimowe, bezosobowe.

Boże, ależ mam paskudny nastrój! - złajała się Ka­therine, wkładając szlafrok. Może teraz, gdy Mary wyszła za mąż, powinnam również za kimś się rozejrzeć, za kimś, kto mógłby dzielić ze mną mieszkanie, pomyślała, obcho­dząc dom przed zgaszeniem światła.

Katherine kochała te stare kąty. Po śmierci ojca, który umarł, gdy miała zaledwie sześć lat, matce udało się utrzy­mać dom i z pensji urzędniczki pocztowej wychować, jak mogła najlepiej, Katherine i jej młodszą siostrę Mary. Nie było im łatwo, lecz konieczność nauczyła je żyć oszczędnie.

Katherine sprawdziła, czy drzwi są zamknięte, i wyłączyła oświetlenie w living-roomie. Jednocześnie wykluczyła po­mysł przyjęcia kogoś na wspólne mieszkanie. Matka umarła przed trzema laty, ale z Mary było im razem dobrze, były przecież siostrami, a wesołe usposobienie Mary ułatwiało wspólne życie. Z kimś innym mogło być całkiem inaczej. Mary. Kochana siostrzyczka. Jej życie na pewno nie zmie­niło się po ślubie.

Nie, dziękuję bardzo, pomyślała kwaśno Katherine. Po­zostanie niezależna, znosząc jakoś krótkie, choć przykre chwile samotności.

„A oto wiadomość z ostatniej chwili...”

Sięgnęła do radia, żeby nastawić budzenie, ale cofnęła rękę. Wpatrywała się w pudełko z drewna zdobione chro­mem i słuchała, nie wierząc własnym uszom.

Dziś wieczorem Peter Manning, wybitny przedstawiciel biznesu w Denver, zginął tragicznie. Stracił panowanie nad kierownicą swego sportowego wozu, wskutek czego samo­chód uderzył w betonową ścianę oporową. Policja infor­muje, że wypadł z trasy przy bardzo dużej prędkości. Pan Manning poniósł śmierć na miejscu. W tym samym wypad­ku zginęła nie zidentyfikowana kobieta, która siedziała w wozie po stronie pasażera. Peter był synem...

Katherine podskoczyła, gdy tuż obok przeraźliwie za­dzwonił telefon. Parę razy głęboko odetchnęła, zanim sięg­nęła po słuchawkę. Opadła na łóżko i przycisnęła ją do ucha.

- Słucham? - spytała.

- Czy to panna Adams?

- Tak.

- Tu Elsie. Pracuję u państwa Manning. Ja panią znam...

- Tak, pamiętam cię, Elsie. Co z moją siostrą? - spy­tała szybko Katherine.

- Właśnie z tego powodu dzwonię, proszę pani. Czy pani słyszała o wypadku?

Nie tłumaczyła służącej, że oficjalnie nikt jej nie zawia­domił, potwierdziła tylko, że wie o wszystkim.

- No więc tutaj jest teraz czyste szaleństwo - powie­działa Elsie. - Pani Manning wpadła w histerię, płacze i szlocha. Z panem jest niewiele lepiej. Wszędzie pełno reporterów i fotografów, z kamerami, mikrofonami, lam­pami błyskowymi...

- A Mary? - przerwała jej Katherine.

- Właśnie o tym chcę mówić. Kiedy przyszedł policjant z wiadomością o katastrofie, wszyscy byli w living-roomie. A jak powiedział, że w samochodzie była z panem Peterem jakaś kobieta i że ona też nie żyje, to pani Manning zaczęła wrzeszczeć na panienkę Mary. Takie straszne rzeczy mówiła, proszę pani... że jakby panienka była lepszą żoną, to pan Peter nie musiałby uganiać się po nocach...

- Elsie, powiedz mi wreszcie, co z moją siostrą?

- Bardzo źle, proszę pani, bardzo. Pobiegła na górę do swojego pokoju, żeby się schować przed panią Manning. Nikt w ogóle nie zwracał na nią żadnej uwagi, chociaż jest w tym stanie. Poszłam zobaczyć, jak się czuje, i zobaczyłam, że krwawi.

- O Boże...

- No właśnie, i zdaje mi się, że zaczęła rodzić. Pomyś­lałam, że pani powinna o tym wiedzieć, ponieważ tu nikt się o nią nie troszczy. Wszyscy tylko myślą o...

- Elsie, posłuchaj, co ci powiem. Wezwij pogotowie. Odwieź Mary prosto do szpitala. Ja zawiadomię jej gine­kologa. Nie mów o tym nikomu. Jeśli będzie trzeba, wynieś­cie Mary ukradkiem przez drzwi kuchenne, koniecznie. Byleby wnieść ją do karetki. Dobrze?

- Dobrze, proszę pani, zrobię, jak pani mówi. Zawsze lubiłam pani siostrę i pomyślałam...

- Mniejsza teraz o to, Elsie. Dzwoń na pogotowie.

Katherine z trudem zapanowała nad rozdrażnieniem wy­wołanym gadulstwem Elsie. Chodziło przecież o to, żeby Mary jak najprędzej znalazła się w szpitalu.

Skończyła rozmowę, przekartkowała gorączkowo książkę telefoniczną i znalazłszy numer, zadzwoniła do lekarza. Po cichu klęła, że nie potrafi sobie poradzić z porządkiem alfabetycznym. Dodzwoniła się do sekretarki lekarza i szyb­ko przedstawiła jej stan siostry. Sekretarka obiecała natych­miast porozumieć się z lekarzem i poprosić go, by zaraz udał się do szpitala.

Nie myśląc o tym, co robi, Katherine zdjęła szlafrok i nocną koszulę i sięgnęła do szafy. Wkładając dżinsy, przeklinała Manningów. Zwłaszcza Petera. Jak śmiał? Mało mu było, że zmarnował życie Mary, to jeszcze teraz upo­korzył ją wypadkiem samochodowym zjedna z tych swoich kobiet. Wiedziała, że znęcał się nad Mary fizycznie, ale czyżby to właśnie stało się przyczyną przedwczesnego po­rodu w siódmym miesiącu ciąży? Boże, zmiłuj się nad nią, modliła się Katherine. Włożyła przez głowę koszulkę bez rękawów i wsunęła sandały.

Nie czesała się ani nie malowała. Wybiegła z domu, wsiadła do samochodu i ruszyła do szpitala. Zmuszała się, by jechać wolniej, niż chciała. Nie pomoże Mary, jeżeli się zabije.

Mary, Mary, czy nie wiedziałaś, jakiego rodzaju człowie­kiem jest Peter Manning? Tak ślepo uwierzyłaś w uśmiech, który zdobił kolumny towarzyskie gazet, że nie potrafiłaś dostrzec, kim był naprawdę?

Złotowłosy Peter Manning, syn jednej z najbogatszych prominentnych rodzin w Denver, niewątpliwy dziedzic sta­nowisk dyrektorskich w bankach, firm sprzedaży nierucho­mości, towarzystw ubezpieczeniowych i wielu innych przed­siębiorstw, przed rokiem został mężem Mary.

Dla Katherine było zagadką, dlaczego Peter zaintereso­wał się właśnie Mary, którą poznał w galerii sztuki, gdzie pracowała, by zarobić na lekcje rysunków.

Był uprzedzająco miły, sympatyczny, niesłychanie przy­stojny, miał dobre maniery, wzbudzał zaufanie. Rozkochał naiwną, delikatną i ufną Mary, a potem brutalnie ściągnął ją z obłoków na ziemię.

Dlaczego? To pytanie nurtowało Katherine od chwili, gdy zaczął się ten dziwaczny romans. Mary jest śliczna, ale daleko jej do oszałamiająco pięknych kobiet, którymi zwykł otaczać się Peter. Po co zawracał jej głowę? - zastanawiała się Katherine.

Zatrąbiła ze złością na kierowcę, który przegapił zielo­ne światło. Ale nie chodziło o niego - jej gniew wzbu­dzał człowiek, który roześmianą, szczęśliwą, pełną entuzjazmu młodą kobietę zmienił w zastraszony, apatyczny manekin.

Uważała stosunek Petera do żony za przesadnie czuły i nieszczery. W parę miesięcy po ślubie wszystko gwałtownie się zmieniło.

Katherine wstrząsały kolejne łzawe opowieści siostry. Mąż znęcał się nad Mary fizycznie i psychicznie. Wściekł się z powodu jej ciąży, a przecież zgwałcił ją pewnej nocy i dlatego nie użyła środków antykoncepcyjnych. Ich mał­żeństwo stało się koszmarem na jawie.

Ale na użytek świata Peter kreował obraz szczęścia mał­żeńskiego. Wobec rodziców i przyjaciół klubowych okazy­wał Mary szaleńczą miłość. Ta obłuda wydawałaby się czymś śmiesznym, gdyby nie była taka tragiczna.

Katherine wjechała w szpitalną bramę i znalazła miejsce do parkowania. Zamknęła samochód i udała się w kierunku oświetlonej niszy. Zaraz potem rozległo się wycie syreny karetki.

Gdy sanitariusze wchodzili z noszami przez otwierane automatycznie szklane drzwi, stała w obszernym holu wraz z lekarzem Mary. Zaparło jej dech w piersiach, kiedy ujrzała twarz siostry. Zasłoniła sobie usta, by stłumić jęk. Mary miała oczy otwarte, lecz nie widzące; jej wzrok, skierowany w stronę pokoju zabiegowego, nie zarejestrował obecności Katherine.

Po pobieżnym badaniu została przeniesiona na oddział położniczy, gdzie już po półgodzinie urodziła dziewczynkę.

Doktor miał nietęgą minę. Słabo oświetlonym korytarzem podszedł bezszelestnie do Katherine. Musiał mieć buty na gumie.

- Jest z nią źle, proszę pani. Nie dożyje nocy.

Katherine, wpatrzona w niego, osunęła się na ścianę. Przyłożyła zaciśniętą pięść do posiniałych ust. Jej zielone oczy napełniły się łzami, które spływały po bladych policz­kach, wsiąkając w opadające w nieładzie złociste włosy.

- Przepraszam za brutalną szczerość, ale uważam, że powinna pani wiedzieć, w jak ciężkim stanie jest siostra. Zanim ją tu przywieziono, wykrwawiła się tak bardzo, że już nie dało się nic zrobić, chociaż zastosowaliśmy transfu­zję - doktor przerwał i popatrzył na Katherine, a potem powiedział cicho: - Nie była to szczęśliwa ciąża. Pani siostra nie dbała o siebie. Bałem się o nią jeszcze przed... Wiem, co się stało dziś w nocy. Bardzo mi przykro z powodu śmierci pana Manninga. Mary chyba nie chce żyć - dodał współczująco.

Katherine w milczeniu skinęła głową. Kiedy lekarz od­wrócił się, by odejść, złapała go za rękaw i spytała ochryp­łym głosem:

- A dziecko?

Z wątłym uśmiechem odpowiedział:

- Dziewczynka. Waży dwa kilo. Bez wad budowy. Chy­ba wyżyje.

 

Mary umarła o świcie. W jednej z nielicznych chwil przy­tomności podczas długiej nocy poprosiła do siebie Katherine.

- Papier - szepnęła.

- Papier? - powtórzyła bezmyślnie Katherine. Czy Mary nie pojmuje, że to już koniec?

- Tak, proszę cię, pośpiesz się.

Katherine rozpaczliwie rozejrzała się po pokoju szpital­nym w poszukiwaniu papieru i w końcu znalazła w łazience papierowy ręcznik.

- Pisać - ochryple szepnęła Mary.

Katherine wyjęła z torebki długopis i ze zdumieniem patrzyła, jak jej umierająca siostra drżącą ręką pisze coś na ręczniku. Na koniec podpisała się wyraźnie, a potem cał­kowicie wyczerpana opadła na poduszki. Jej bladą twarz pokryły kropelki potu. Miała sine usta, ale jej podkrążone oczy lśniły jaśniej, były żywe i ruchliwe, jak nigdy od czasu zamążpójścia. Katherine ujrzała w niej cień dawnej Mary i zachciało jej się płakać, że ją traci.

Mary była niebieskooką blondynką o świeżej, brzosk­winiowej cerze, niebieskich wesołych oczach i ustach cherubinka. Była niższa i tęższa od swej smukłej siostry i robiła problem z powodu każdej dodatkowej kalorii. Ostatnio jednak zupełnie straciła apetyt, a jej zawsze radosny głos ustąpił przerywanemu szeptowi. Właśnie ten szept przywołał teraz Katherine do rzeczywistości:

- Katherine, nazwij ją Allison. I nie oddawaj jej Manningom. Oni nie mają do niej prawa.

Zbielałymi dłońmi chwyciła Katherine za rękę.

- Zabierz ją stąd. Powiedz jej, że bardzo ją kochałam.

Zamknęła oczy i parę razy płytko odetchnęła. Potem jej oczy znowu się otwarły. Były senne i pełne spokoju.

- Allison to takie ładne imię, prawda, Katherine?

 

Oba pogrzeby odbyły się w parę dni później. Zaintereso­wanie publiczności podsycali swoim wścibstwem reporterzy, którzy na wyprzódki starali się wynaleźć coś szczególnie sensacyjnego. Dziewczyna, która zginęła z Peterem, siedem­nastoletnia licealistka, w chwili wypadku nie była komplet­nie ubrana. Przedwczesny poród, a potem śmierć Mary dodały całej sprawie pikanterii.

Katherine po śmierci Mary ogarnął bezbrzeżny smutek. Peter zginął na miejscu, bez żadnych zewnętrznych obrażeń; miał skręcony kark. Katherine sadystycznie uznała to za niesprawiedliwe; stanęła jej przed oczyma twarz siostry, niewinna i śliczna, tak bardzo potem zmieniona wskutek wielomiesięcznej udręki fizycznej i duchowej.

Ledwie wytrzymała przed rokiem wydarzenie towarzy­skie, jakim było wesele Mary; jej pogrzeb stał się próbą jeszcze cięższą.

Eleanor Manning w czarnej, szytej na miarę sukni i ze starannie ułożonymi blond włosami wyglądała naprawdę pięknie. W rozpaczy to chwytała kurczowo swego męża, siwego, wytwornego Petera Manninga seniora, który łkał bez opamiętania, to za chwilę wymyślała biednej Mary, że za mało kochała jej najdroższego syna, to znowu przeklinała Jasona, młodszego brata Petera, że nie jest obecny na po­grzebie.

- Nie był na weselu, czym zrobił nam wielką przykrość, i jakby mu tego było mało, teraz jeszcze nie przyjechał na pogrzeb brata. Afryka! Jest takim samym dzikusem jak ci Murzyni. Najpierw Indianie, a teraz znowu ci afrykańscy poganie!

Katherine niewiele słyszała o Jasonie Manningu. Peter zawsze mówił o nim bardzo ogólnikowo, jakby to, że ma brata, było bez znaczenia. Ale Mary wzruszył list od szwag­ra. Kiedyś, podczas wizyty u siostry, pokazała go jej z du­mą. Niewiele trzeba było, by uszczęśliwić Mary.

- Wiesz, Katherine, dostałam list od brata Petera. Jest w Afryce. Ma coś wspólnego z ropą naftową. Tak czy owak, przeprasza, że nie mógł się wyrwać na nasze wesele i życzy mi dziecka. Posłuchaj... - Zaczęła czytać list napi­sany na zwykłym papierze, nakreślony grubymi, czarnymi literami. - „Mam nadzieję, że wrócę do domu i złożę ci wizytę jak należy. Jeżeli jesteś taka śliczna, jak na zdjęciach, które przysłała mi mama, to żałuję, że nie poznałem cię wcześniej. Peter, cholernik, ten to ma szczęście!” Oczywiście tak sobie tylko żartuje - dodała Mary z rumieńcem na twarzy. - Ale prawda, że ładnie? Pisze dalej: „Zajmij się dobrze tą moją nową brataniczką czy bratankiem. Miło będzie mieć takiego malca, nie uważasz? A ja będę wujkiem Jace’em”.

Katherine z entuzjazmem skinęła głową, ale tylko przez uprzejmość. Niepokoiło ją, że Mary coraz bardziej chudnie, mimo że brzuch ma coraz większy. Bardziej niż nieobecny szwagier absorbował ją wciąż pogarszający się stan zdrowia siostry i to, że Mary jest wyraźnie nieszczęśliwa. O Jasonie była tego samego zdania, co o pozostałych Manningach.

Po pogrzebie dni stały się szare i męcząco jednostajne. Katherine codziennie chodziła do pracy w firmie elek­trotechnicznej. Przygotowywała, jak zawsze, opracowania i komunikaty dla prasy, ponieważ na tym od pięciu lat polegała jej praca. Czy rzeczywiście aż tak dawno skoń­czyła college? Czy rzeczywiście już tak długo zajmuje się w kółko tymi samymi nudziarstwami? Zarabiała nieźle, ale uważała tę pracę tylko za przygotowanie do przy­szłych poważniejszych zajęć. Tęskniła do czegoś, w czym mogłaby się sprawdzić. Może nowa odpowiedzialność - za dziecko Mary - zmusi ją do poszukania lepszej pracy.

Allison! Katherine była nią zachwycona. Codziennie wie­czorem szła do szpitala i patrzyła na małą przez szklaną ścianę sali dla wcześniaków. Nie mogła się doczekać, kiedy ją weźmie na ręce. Dziewczynka z każdym dniem przybie­rała na wadze, a pediatra powiedział, że jeżeli dziecko przez pięć dni utrzyma wagę dwóch i pół kilograma, prze­każe je Katherine.

Planowała, że weźmie dwa tygodnie urlopu i zabierze Allison do domu, w związku z czym zaczęła rozglądać się za najodpowiedniejszym żłobkiem. Musi być na najwyższym poziomie, jeżeli miałaby mu powierzyć dziecko. Nawet nie przyszło jej do głowy, że sprawowanie przez nią opieki nad dzieckiem z prawnego punktu widzenia wcale nie jest takie oczywiste.

Uświadomiła jej to dopiero wizyta adwokata Manningów. Zasypał jej biurko urzędowymi papierami i oświadczył aroganckim tonem, że jego klienci „...zamierzają wziąć pełną odpowiedzialność za dziecko”.

- Zamierzają wziąć dziecko i wychowywać je jako włas­ne - powiedział. - Oczywiście otrzyma pani rekompensatę za kłopot, czas i wydatki w ciągu tych kilku tygodni pobytu małej w szpitalu.

- Aha, czyli coś w rodzaju odstępnego, tak?

- Panno Adams, pani źle rozumie intencje moich klien­tów. Po prostu stać ich na wychowanie wnuczki w dostatku. Chyba chce pani dla niej jak najlepiej?

- Matka życzyła sobie, żebym ja ją wychowywała.

Przezornie nie wspomniała mu nic o pisemnym pole­ceniu Mary.

- Pewien jestem, że życzenia ojca byłyby całkowicie odmienne.

Katherine nie podobał się protekcjonalny ton adwokata.

- Poza tym jest to dyskusja akademicka - dodał. - Żaden sąd nie przyzna opieki nad dzieckiem osobie samo­tnej, pracującej, o niewiadomych zasadach moralnych, pod­czas gdy tak znakomite małżeństwo jak państwo Manning chce się zająć swoją jedyną wnuczką, potomkiem i spad­kobierczynią ich starszego syna.

Obraźliwe insynuacje pełnomocnika Manningów były czymś tak niesłychanym, że Katherine nie zaszczyciła go odpowiedzią, ale zrozumiała, że jest to szantaż. Była prze­konana, że adwokat powie w sądzie to samo, i zrobiło jej się zimno na myśl, co z tego wyniknie.

Z trudem opanowała początkowy strach i starała się jakoś z tego wybrnąć. Przede wszystkim było dla niej zupeł­nie jasne, że Allison nie może zostać oddana pod opiekę Eleanor Manning. Ale doceniała wpływy i możliwości Man­ningów, którzy z pewnością mieli wielu wysoko postawio­nych przyjaciół. Musi im uciec wraz z dzieckiem. Ułożyła plan i zaczęła go szybko realizować.

Pediatra zgodził się wypisać małą ze szpitala parę dni przed ustalonym terminem, pod warunkiem że będzie mógł zbadać dziecko za tydzień. Katherine nie cierpiała kłam­stwa, lecz uroczyście mu to przyrzekła.

Wezwała pośrednika i omówiła z nim sprzedaż domu. Pieniądze miały być wpłacone na rachunek oszczędnościowy założony na córkę Mary i podjęte później wraz z pro­centami. Trzeba było sprzedać całe wyposażenie domu, z wyjątkiem tego, co wezmą ze sobą. Uzyskana w ten sposób suma miała pokryć wynagrodzenie pośrednika.

Katherine wynajęła sejf depozytowy, zrobiła kopię ze smutnego dokumentu sporządzonego na papierowym ręcz­niku, a oryginał schowała do metalowej skrzynki.

Nie odpowiadała na telefony i starannie ukrywała wszyst­kie swoje poczynania. Samochód parkowała z dala od do­mu, przestała nawet po zmroku używać światła. Ukrywała się, jak mogła.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin