rozdział l
Mały domek na skraju bagien, w którym stary Roggit przeżył swoje życie, nie należał, ściśle mówiąc, do wioski Telven. Jednakże znajdując się na przeciwległym zboczu wzgórza, które stanowiło granicę miasteczka, był na tyle blisko, aby Roggita uważano za Telveńczyka; nikt tedy nie protestował, kiedy jego uczeń, Tobas, zaprosił mieszkańców na pogrzeb swojego mistrza.
Oczywiście, pomijając wszelkie subtelne rozróżnienia graniczne, nie należało do rzeczy mądrych narażać się na gniew czarnoksiężnika ani też jego ucznia — nawet, jeśli był on tak nie dokształcony jak Tobas, który uczył się dopiero rok czy dwa u nieomal już zupełnie zdziecinniałego i od dawna zniedołężniałego starca.
Z tych to względów, a także zwykłej ciekawości wywołanej całopaleniem jednej ze starszych i bardziej ekscentrycznych osób w okolicy ceremonie pogrzebowe przyciągnęły cały tłum; więcej niż połowę mieszkańców miasteczka. Patrząc, jak rozchodzili się w milczeniu po zagaśnięciu ognia, Tobas zdał sobie sprawę z niemiłej prawdy, że nikt spośród nich — ani młody, ani stary, ani w średnim wieku — nie przyszedł wiedziony przyjaźnią czy też współczuciem dla zmarłego czarnoksiężnika albo dla niego, żyjącego ucznia.
Gdy był młodszy, miał przyjaciół, ale wszyscy odsunęli się od niego, kiedy opuściło go szczęście. Od śmierci jego ojca uważano go za istotę przynoszącą pecha, nie nadającą się na przyjaciela dla nikogo.
Patrzył, jak wieśniacy oddalali się parami, trójkami lub całymi rodzinami, a potem ruszył samotnie na drugą stronę wzgórza do swego domku. Słońce stało jeszcze wysoko na niebie. Stos wypalił się szybko, ostatnio bowiem było dosyć sucho.
Wspinając się na szczyt Tobas zastanawiał się, czy on sam naprawdę smuci się z powodu śmierci Roggita i stwierdził ku swojemu zaniepokojeniu, że nie jest pewien, czy żałuje Roggita, czy tylko martwi się własną przyszłością.
A przyszłość ta była do pewnego stopnia niepewna. Jako uczeń Roggita w momencie jego śmierci dziedziczył wszystko, co nie zostało wcześniej zapisane innym; o ile wiedział, Roggit nie miał dzieci ani krewnych, ani nawet byłych uczniów, którym mógłby coś zostawić. Skromny spadek w całości należał się Tobasowi.
Co prawda nie stanowiło to wielkiej pociechy. Roggit nie był bogaty. Miał niewielki kawałek ziemi, nazbyt bagnistej, aby nadawała się do uprawy, domek wraz z całym wyposażeniem i to wszystko.
Przynajmniej nie zostałem bez dachu nad głową tak jak wtedy, gdy umarł ojciec, pomyślał Tobas. A w domku znajdowały się zapasy ziół i magiczne sprzęty Roggita, w tym rzecz najważniejsza, jego Księga Zaklęć.
Tobas będzie jej bardzo potrzebował. Na niej jedynie może polegać.
Kiedy udało mu się wreszcie przekonać starego czarodzieja, żeby go przyjął na ucznia, chociaż każdy kto nie był na wpół ślepy i zdziecinniały widział, że ma co najmniej piętnaście lat, a nie maksymalnie dopuszczalne trzynaście, Tobas myślał, że zapewnił sobie byt. Oczekiwał, że spokojnie przepędzi swoje dni zarabiając na chleb jako małomiasteczkowy czarnoksiężnik sprzedawaniem napojów miłosnych i odczynianiem uroków, tak jak Roggit. Wydawało się, że będzie to całkiem proste. Został wprowadzony we wstępne tajniki Cechu Czarnoksiężników — myśląc o tym nieświadomie dotknął rękojeści sztyletu, który miał u pasa — i przyswoił sobie pierwsze zaklęcie bez trudu, gdy po całych miesiącach najwyraźniej niepotrzebnych przygotowań Roggit uznał wreszcie, że może go czegoś nauczyć.
Tobas opanował pierwsze zaklęcie dokładnie i ponad wszelką wątpliwość. Ćwiczył dotąd, aż był w stanie wykonać je w sposób doskonały bez chwili zastanowienia; dopiero wtedy Roggit przyznał, że je umie i obiecał nauczyć go następnego w ciągu najbliższego miesiąca. Uczeń z niecierpliwością oczekiwał kolejnego stadium swojej nauki, a tymczasem dwa dni temu staruszek umarł we śnie zostawiając Tobasowi dom i swoją Księgę Zaklęć, a także słoiki, pudełeczka i najrozmaitsze tajemnicze przedmioty oraz znajomość tylko jednego zaklęcia — umiejętność rozpalania ognia.
Dziadek nazywał to Zapłonem Thrindle'a, a Tobas musiał przyznać, że umiejętność zapalania ognia wszędzie, o każdej porze, w każdych warunkach, bez względu na to, jak mokre jest paliwo czy jak silny wieje wiatr, pod warunkiem, że ma swój athame, jak Roggit nazywał zaczarowany sztylet będący kluczem do czarodziejskiej potęgi, oraz kilka ziaren siarki, jest rzeczą bardzo użyteczną i od czasu do czasu popisywał się zapaleniem tego czy owego. Użył zaklęcia do zapalenia stosu pogrzebowego Roggita stwarzając odpowiednią atmosferę ceremonii pogrzebowej i wieśniacy wydali pomruk aprobaty.
Oczywiście nie zawsze udawało mu się z powodzeniem posłużyć swoim zaklęciem, pomyślał kwaśno; raz wpędził się w zakłopotanie usiłując zapalić czarną skałę, którą omyłkowo wziął za węgiel. Jedynym rezultatem był deszcz iskier. Na szczęście dziewczyna, przed którą się chciał popisać, nie wiedziała, że należy oczekiwać czegoś więcej i była odpowiednio zachwycona.
Mimo swojej niewątpliwej użyteczności Zapłon Thrindle'a nie był zaklęciem, z którego można by się utrzymać. Nie zarobi nim na chleb ani nie przekona żadnej dziewczyny, żeby za niego wyszła — większość dziewczyn z miasteczka okazywała mu ostatnio wyraźny chłód, chociaż nie bardzo wiedział dlaczego. Nigdy się nie spodziewał, że ożeni się z miłości — było to udziałem niewielu osób — ale wątpił, żeby w obecnej sytuacji którakolwiek niezamężna kobieta chociaż rozważała możliwość zawarcia z nim małżeństwa z rozsądku.
Musi szybko nauczyć się więcej zaklęć i zdobyć sobie markę jako nowy czarnoksiężnik wioskowy. Jeśli nie uda mu się wkrótce zapewnić sobie tej pozycji, to ktoś może zaprosić jakiegoś obcego maga, który pozbawi go zajęcia. Gdyby tak się stało, to nie utrzyma się z tych paru ziół, które rosną w jego ogrodzie.
Na szczęście miał Księgę Zaklęć Roggita. Ale przyspieszając kroku na opadającym zboczu wzgórza stwierdził, że mimo woli przychodzą mu na myśl powody, dla których mógłby nie potrafić jej użyć. Czy Roggit napisał ją w jakimś tajnym języku czarnoksiężników? Czy potrzebne mu zaklęcia będą wymagały składników, których nie uda mu się zdobyć? Księga była stara; może jej karty będą dla niego nieczytelne, bo tylko Roggit mógł sobie z niej odtwarzać to, co już znał. Czy jest w niej jakaś nie znana mu ważna tajemnica?
Nie chciał marnować czasu. Jeśli straci chociaż jeden dzień na żałobę po biednym starym Roggicie, to coś może pójść nie tak. Otworzy Księgę Zaklęć, jak tylko znajdzie się w domu.
Z niecierpliwością przebiegł przez podwórko, otworzył zasuwę i wszedł do domu, który nie należał już do Roggita. Należał do niego.
Rozejrzał się, jakby był tu po raz pierwszy. Jego własne wąskie łóżko, w zasadzie raczej kozetka, którego już nie będzie używał, stało w jednym kącie; po drugiej stronie znajdowało się skromne łóżko Roggita, które miał zamiar zająć. W obu końcach pokoju ziały paleniska, puste i zimne; było jeszcze ciepło, a od śmierci Roggita Tobas nie zatroszczył się o ugotowanie czegokolwiek. Długi stół, na którym przyrządzano posiłki, jedzono i który stanowił warsztat pracy czarnoksiężnika, stał pośrodku. Dłuższe ściany z obu jego stron zastawione były półkami, szafkami i szafeczkami zapełnionymi przedmiotami niezbędnymi w skromnym życiu codziennym czarnoksiężnika i w jego tajemnym zawodzie. Sufit był po prostu spodem krytego słomą dachu, a podłoga zwykłym klepiskiem. Księga Zaklęć leżała w samotnej glorii na swoim pulpicie.
Niezbyt to wiele, pomyślał krytycznie, ale domek był suchy, a gdy rozpaliło się palenisko, również ciepły. Nie wyglądał teraz najlepiej — materac na łóżku był goły, bo jedyne koce posłużyły do owinięcia szczątków Roggita na stosie pogrzebowym, a wiaderka na drewno i wodę stały puste, gdyż Tobas nie poświęcał wielkiej uwagi sprawom życia codziennego od chwili śmierci Roggita. Kilka zaklęć, które rzucił Roggit, być może działały tu i tam, trochę napojów leczniczych i miłosnych mogło gdzieś walać się w tym bałaganie, ale na wierzchu nie widziało się nic magicznego. Zwykły, skromny dom.
Ale był jego.
Utkwił spojrzenie w Księdze Zaklęć. Ona też należała do niego. Była to jedyna rzecz Roggita, której nie wolno mu było dotykać. Mizerna garstka półszlachetnych kamieni starego czarnoksiężnika leżała schowana gdzieś w domku, ukryta nawet przed jego własnym uczniem, ale Tobas mógł oglądać je do woli, gdy z jakiegoś powodu zostały wydobyte z ukrycia. Tylko Księga była zakazana.
Podszedł do pulpitu i zaczął ją badać.
Była wielka, gruba, oprawiona w matowe, niebieskoszare aluminiowe płyty; duży, czarny znak runiczny, którego Tobas nie potrafił odczytać, zdobił jej okładkę. Wiedział, że większość kart jest pusta, ale Roggit chwalił się, że zawiera trzydzieści różnych zaklęć, a Tobas widział w niej kilka. Był pewien, że księga ta stanowi klucz do jego przyszłości.
Zawahał się, wciąż jakby związany zakazem starca, ale w końcu dotknął wyszczerbionej metalowej okładki. Ma do tego prawo, myślał i postępuje najzupełniej rozsądnie sięgając po Księgę Zaklęć, którą odziedziczył, gdyż chce nauczyć się więcej magii i zarobić na życie. Teraz należała do niego.
Delikatnie pogłaskał księgę, jak gdyby spodziewając się, że odczuje jej magię, ale w dotyku była taka sama jak ścianka wiadra na wodę. Uśmiechnął się, rozbawiony swoją naiwną myślą, że można odczuć magię Księgi —jak gdyby ona ją miała. Wreszcie, bardziej przejęty, niż gotów był się do tego przyznać przed samym sobą, chwycił wytartą krawędź i podważył ciężką, oprawioną w aluminium okładkę.
Bez żadnego ostrzeżenia czarna runa na okładce głośno i gwałtownie eksplodowała mu w twarz, wyrzucając na wszystkie strony pomarańczowe iskry; żadna z nich nie trafiła go, chociaż jedna osmaliła mu włosy.
Tobas zaskoczony w pierwszej chwili zrobił krok do tyłu, gapiąc się na dymiącą, poczerniałą okładkę Księgi Zaklęć. Jak się wydawało, Roggit umieścił jakieś zaklęcie ochronne, aby odstraszać złodziei. A potem Tobas poczuł zapach dymu i zdał sobie sprawę, że iskry nie były iluzją. Zdziwiony i pełen niesmaku rozejrzał się dokoła; rozrzucone iskry gasły na twardym klepisku, jedna przypaliła blat stołu, ale wyglądało na to, że nie zrobiły żadnej szkody.
Tylko dlaczego czuł zapach dymu?
Pociągnął ponownie nosem, a potem spojrzał w górę, skąd dobiegł go cichy trzask, i zobaczył, że jeden z ognistych pocisków zapalił dach tuż nad kalenicą. Sucha słoma zajęła się błyskawicznie.
Bliski paniki, rozejrzał się gwałtownie dookoła, szukając jakiegoś sposobu ugaszenia ognia, zanim się rozprzestrzeni. Nie pofatygował się, żeby przynieść wody i teraz nie miał jej pod rękę, by zalać płomienie, a droga do studni czy choćby do bagna zajmie mu tyle czasu, że spali się połowa dachu. Porwał z pobliskiej półki starą szatę Roggita, ale nie sięgał nią tak wysoko, aby móc zdławić ogień. Duży koc, którym dosięgnąłby, spłonął na stosie pogrzebowym.
Wspiął się na stół owijając sobie przedramię szatą; gdy sięgał do góry, noga stołu trzasnęła pod jego ciężarem i poleciał z powrotem na podłogę. Potoczył się na bok nie doznając szwanku, poderwał się na nogi i rozejrzał się za czymś innym, na co mógłby się wspiąć.
Nie znalazł nic. Krzesła, jak to stwierdził natychmiast, były za niskie.
Musiał jednak coś zrobić, bo domek stanowił cały jego majątek. Był w zasadzie czarnoksiężnikiem, jednak patrząc na płomienie liżące poczerniałą ze starości kalenicę kilka stóp poza jego zasięgiem czuł się kompletnie bezradny.
Widok rozprzestrzeniającego się ognia wpędził go w ostateczną desperację i przyszła mu do głowy pewna myśl. Był czarnoksiężnikiem i znał zaklęcie, jedno co prawda, ale za to związane z ogniem. Czyż przysłowie nie mówi, że ogień należy zwalczać ogniem?
Szybko wyrwał zza pasa sztylet, wydobył z woreczka siarkę i cisnął swoje zaklęcie w płonącą strzechę.
Eksplozja, jaką wywołał, przerosła poprzednią. Pół dachu poszło w drzazgi, a siła wybuchu powaliła Tobasa i ogłuszyła go.
Kiedy wrócił do przytomności, cały dom stał w płomieniach, a płonące odłamki padały na wszystkie strony. W panice, zapominając o wszelkich próbach ratowania swojego dziedzictwa i myśląc tylko o własnej skórze, wybiegł na dwór wzywając dziko pomocy.
rozdział 2
Niepocieszony patrzył, jak płonie jego domek. Cały budynek i wszystko, co znajdowało się w środku, trawił ogień a on mógł tylko stać i patrzeć.
To, pomyślał z rozpaczą, ponad wszelką wątpliwość, bez ratunku i nadziei odrobienia, oznacza koniec jego nauki. Jak gdyby śmierć jego mistrza nie stanowiła dostatecznej katastrofy, która pozbawiła go ostatniej osoby na świecie, dla której cokolwiek znaczył, a teraz, w kilka godzin po pogrzebie przez przypadek zniszczył wszystko, co starzec mu pozostawił. Dom i cały jego ziemski majątek, poza tym co miał na sobie, zamieniały się na jego oczach w dym i kupę popiołu.
Księga Zaklęć Roggita niewątpliwie była stracona, a równie niewątpliwie żaden czarnoksiężnik nie weźmie go na ucznia. Miał siedemnaście lat — który czarnoksiężnik przyjmie siedemnastoletniego chłopaka w jakiejkolwiek sytuacji, a już takiego, który tak niewiele znał tajemnej wiedzy? Poznał podstawową tajemnicę czarnoksięstwa, to prawda. Tym sekretem był charakter athame, rytualnego sztyletu wykonywanego przez każdego czarnoksiężnika, i to, że zawiera on część duszy swojego pana. Poza tym znał jedno zaklęcie. Co może zdziałać czarnoksiężnik z jednym zaklęciem?
Szansę znalezienia innego zajęcia w Telven albo w okolicy były niewielkie; nie mógł nawet liczyć na małżeństwo dla pieniędzy, bo nie miał u nikogo długu wdzięczności ani bliskich krewnych, którzy mogliby pomóc mu w zaręczeniu się, ani też na małżeństwo z miłości. Był pewien, że każdy, kto już go znał, nie będzie chciał mieć z nim do czynienia, zwłaszcza po tej ostatniej katastrofie — w obawie, że jego pech może się przenieść na niego.
Westchnął. Nie zawsze był pechowcem, a w każdym razie nie zawsze tak sądził, ale teraz, gdy przebiegał myślą swoje życie, zaczął w to wątpić. Zły znak stanowiło na pewno, że matka zmarła przy jego urodzeniu; nie jest to dobry początek dla żadnego dziecka.
Poza tym powodziło mu się całkiem nieźle, dopóki nie doszedł do piętnastu lat. Czuł się dobrze u kuzynki ojca Indamary i jej męża, którzy zajmowali się nim w zastępstwie rodziców, i doskonale zgadzał się z ich dziećmi, swoim przyrodnim rodzeństwem. Nie przytrafiło mu się więcej niemiłych przygód niż innym dzieciom — upadków z drzew, tonięcia w okolicznym stawie — nic niezwykłego. Wyszedł cało z epidemii ospy, która zabrała kilku sąsiadów, gdy miał osiem lat, a atak, jaki przeszedł, nie pozostawił śladów na jego twarzy. Dobrze mu się żyło w tym czasie; bawił się na polach z innymi dziećmi, chodził na długie spacery z ojcem, ilekroć jego statek zawinął do portu, i ogólnie prowadził normalne, szczęśliwe życie jako syn pirata, któremu się wiodło.
Kapra, poprawił się; jego ojciec był kaprem, broniącym Wolne Krainy Wybrzeża przed tyranią Ethsharyjczyków. Tak mówili wszyscy sąsiedzi.
Nigdy naprawdę nie pojął, jak rabowanie statków kupieckich mogłoby powstrzymać władców Ethshar przed ponownym podbojem Wolnych Krain i przywróceniem swoich surowych rządów, takich jak dawno temu, ale wszyscy twierdzili, że to skutkuje, więc w końcu przestał w to wątpić.
Jego ojciec nigdy nie dbał o uprzejme określenia ani o wykręty; ku zgorszeniu sąsiadów przedstawiał się jako Dabran Pirat, a nie Dabran Kaper i mówił każdemu, kto go o to zapytał, że zajmował się tym dla pieniędzy, a nie z patriotyzmu.
A Dabran dbał o swoje pieniądze. To była główna przyczyna, dla której Tobas, jego syn, pozostał teraz bez grosza. Cały majątek pirata znajdował się na pokładzie jego okrętu „Mściciel", gdy ten zaatakował niewłaściwy statek i poszedł na dno Morza Południowego wraz z całą swoją załogą.
Ten monumentalny pech okazał się początkiem dalszych nieszczęść Tobasa. Kto by przypuszczał, że zwyczajny ethsharyjski statek kupiecki będzie wiózł coś takiego? Świadkowie na brzegu nie byli zgodni w swoich opisach, poza tym, że to coś, co wciągnęło statek Dabrana w odmęty, było wielkie, czarne i miało macki.
Tobas znowu westchnął. Tęsknił za ojcem. Nie widywał go często nawet w najlepszych czasach, ale chociaż miał świadomość, że Dabran żyje, gdzieś tam napada na statki, dopóki demonolog nie wywołał tego czegoś nie wiadomo skąd.
Pocieszał się, że mogłoby być gorzej. Przynajmniej sam nie znajdował się na pokładzie „Mściciela", gdy statek zatonął. Gdyby przyjął propozycję ojca, żeby zostać jego uczniem, a nie tylko dziedziczyć statek i pieniądze, gniłby teraz razem z Dabranem na dnie oceanu. Jego lenistwo uratowało go — zamierzał wykorzystać swoje dziedzictwo, aby założyć jakiś inny interes, który prowadziliby jego pracownicy, a nie pozostać w męczącym zawodzie ojca. Nie chciał pływać na morzu.
Pamiętał ten straszny dzień, kiedy przyszła wiadomość
O śmierci ojca. Pogoda jak na przekór była śliczna: piękny, słoneczny, wiosenny dzień, zielone, nagrzane słońcem pola, błękitne niebo usiane białymi puchatymi obłoczkami. Wylegiwał się na pagórku za domem, po prostu leżał sobie
I cieszył się słońcem, gdy jego kuzynka Peretta przybiegła szukając go, z włosami w nieładzie i powagą na twarzy. Od razu wiedział, że niesie złe wiadomości; Peretta nigdy nie była poważna i tylko prawdziwa katastrofa mogłaby przeszkodzić jej w uczesaniu włosów.
Nie traciła czasu, tylko powiedziała po prostu: Są złe wiadomości z Shan. Twój ojciec nie żyje; demon dopadł jego statek i zatopił go. Nikt nie przeżył i nic się, nie uratowało. Wszystko stracone.
Gapił się na nią, dobrze to pamiętał, po prostu gapił się na nią; jej słowa nie mogły być prawdą. Dopiero gdy rodzice Peretty zapakowali jego skromny dobytek i kazali mu się wynieść przed zachodem słońca, uwierzył, że ojciec naprawdę zginął i że dawne życie skończyło się. Nikt nie odważyłby się narazić Dabranowi, gdyby żył, ale kiedy umarł i skończyły się pieniądze na utrzymanie jego leniwego, nic nie wartego syna, pragnęli się jak najszybciej go pozbyć. W porównaniu z forsą więzy rodzinne nie bardzo się liczą.
To go zabolało. Jedna katastrofa przyszła tuż po drugiej.
No cóż, powiedział sobie, a płomienie huczały pośród zwisających nad szczątkami domku gałęzi drzew bagiennych, przynajmniej teraz to już jest ostatnia katastrofa. Nie miał nic więcej do stracenia.
Źle mu się działo zaraz po katastrofie statku, po tym jak jego kuzyni wyrzucili go; nocował w bramach i na polach i rzadko trafiał mu się posiłek. Dawni przyjaciele omijali go. Uważał się za szczęśliwca, kiedy już prawie godząc się spędzić resztę życia jako złodziej lub żebrak zdołał przekonać starego Roggita, aby przyjął go na ucznia, mimo że miał na to za wiele lat.
Tobas patrząc na płonący domek i swoje przepadające w ogniu dziedzictwo, zaczął powątpiewać, czy naprawdę mu się wtedy poszczęściło. Znów był bezdomny, starszy i miał jeszcze mniej perspektyw niż przedtem.
Szczególnie wysoki, jaskrawy płomień wystrzelił wysoko z głośnym trzaskiem, po którym nastąpiła przytłumiona eksplozja; Tobas poczuł dziwny zapach, którego nie był w stanie określić. Płomienie musiały dosięgnąć łatwopalnych materiałów Roggita, specjalnych zalakowanych pudełek, które trzymał z dala od pospolitszych czarnoksięskich przedmiotów, takich jak sproszkowane pająki albo korzenie.
Tobas lekko zmarszczył brwi. Chociaż były to drobiazgi w obliczu katastrofy, złościło go, że nie dowie się nigdy, do czego to wszystko służyło.
Usłyszał wołanie i turkot. Odwrócił się i zobaczył nadjeżdżającą wreszcie z wioski straż ogniową, za późno aby cokolwiek uratować, w pół godziny po tym, jak wysłał po pomoc swojego najbliższego sąsiada. Rozpoznał większość z nich: starego Clurima, który mając dwie żony stanowił temat większości sprośnych dowcipów opowiadanych w Telven; Parana, jedynego kowala we wsi i specjalistę od wszelkich pożarów; Yengara i Zarka, z którymi przyjaźnił się w dzieciństwie, a którzy zaczęli go unikać po śmierci jego ojca. Tobas westchnął — przyjechali za późno, aby się na cokolwiek przydać. Zdążył już stracić nadzieję na uratowanie czegokolwiek poza zewnętrznymi ścianami, ale teraz, gdy obserwował nadjeżdżającą straż pożarną, zobaczył, że i na to nie ma szans.
Wybiegłszy z krzykiem z płonącego domku, uspokoił się trochę na widok pomocnego sąsiada, którego wysłał pod górę do wioski. Przez chwilę walczył z myślą o bohaterskim powrocie do piekła, ale rozsądek szybko zwyciężył śmiałość. W końcu co ma ratować, zapytał sam siebie. Księga Zaklęć prawdopodobnie pierwsza padła pastwą ognia, skoro zapłonął on bezpośrednio nad nią, a pozostałe przedmioty, których wartość znał, to athame u jego pasa i buteleczka z siarką w sakiewce. Półszlachetne kamienie Roggita na pewno warto by odzyskać, gdyby Tobas potrafił je znaleźć. Zostały jednak dobrze schowane przez dziadka.
Dopiero teraz, o wiele za późno, przyszło mu do głowy, że warto by uratować też jakieś ubranie i parę butów. No i wiadro, które przydałoby się do gaszenia pożaru.
Tobas musiał przyznać, że gdy już przybyli, Telveńczycy zabrali się gorliwie do pracy napełniając wiadra wodą z bagien i wylewając ją na ogień, gdzie syczała i zamieniała się w parę bez większego efektu. Ci, którzy nie mieli wiader, jak Tobas, stali i patrzyli, podziwiając kolorowe płomienie, pojawiające się to tu, to tam, gdy tajemnicze proszki starego czarnoksiężnika, jeden po drugim, spadały z pochłoniętych żarem półek i zapalały się, napełniając powietrze bogatym asortymentem zapachów i odorów.
Większość wieśniaków unikała pechowego ucznia czarnoksiężnika, trzymając się od niego z dala. Tobas nie był na tyle niewrażliwy, aby tego nie zauważyć lub źle to zrozumieć, i uznał to za ostateczny dowód, że nadeszła chwila, przed którą bronił się od paru lat. Pora na zawsze opuścić Telven, swoją rodzinną wieś, i udać się w daleki świat szukać szczęścia.
Zadrżał. Co za okropna myśl!
Nie chciał wcale odchodzić. Był domatorem, czuł się dobrze wśród ludzi i w miejscach, które znał, i wcale nie pragnął poznawać nowych. Telven to jego dom. Zawsze tu zostawał, gdy ojciec wypływał na morze, chociaż Dabran stale, od czasu gdy Tobas wyrósł z wieku dziecięcego, zapraszał go na rejsy. Po śmierci ojca pozostał w Telven. Kręcił się po wiosce nawet wtedy, gdy był bezdomny, starając się zostać w miejscu, które znał. Nie miał zawodu, nie miał dziewczyny ani perspektyw małżeństwa, ani bliskich przyjaciół, ale Telven był nadal jego domem. Udało mu się zostać, bo przekonał Roggita, że jest na tyle młody, żeby zostać uczniem.
Gdy to drobne oszustwo powiodło się, Tobas myślał, że ma już miejsce na stałe i że dożyje swoich dni w ojczystej okolicy. Do chwili gdy otworzył Księgę Zaklęć, sądził, że zostanie.
Skąd miał wiedzieć, że staruszek umieścił na niej tak potężne zaklęcia ochronne?
Potrząsnął głową z niesmakiem. Nadal nie wiedział dokładnie, co zrobił źle i jak działało zaklęcie ochronne; nigdy nie widział, żeby Roggit wypowiadał jakieś kontr zaklęcia albo robił coś niezwykłego, gdy zaglądał do księgi. Po prostu sięgał po nią i otwierał ją, tak jak każdą inną książkę. Tobas chciał zrobić to samo.
Ale zaklęcie ochronne działało i w rezultacie stał i patrzył, jak ogień niszczy ostatnie ogniwa wiążące go z wioską.
A on tylko chciał mieć dom i spokojne, wygodne życie; czy naprawdę za wiele wymagał od bogów?
Frontowa ściana domku wygięła się, zapadła i w końcu runęła do środka z głośnym hurkotem, a Tobas odwróć, się. Nic tu już nie miał, nic i nikogo, kto by go tutaj zatrzymał, ani też nie miałby tu z czego żyć, gdyby został. Nie miał tu już domu. Uznał, że nie ma co przedłużać katastrofy. Odszedł, o nadchodzącym świcie, od żaru, światła i huku ognia, ze łzami w oczach, które, jak sobie stanowczo powiedział, były wywołane przez dym.
...
Marcos31