Perry Steve - Conan Nieustraszony.rtf

(477 KB) Pobierz
STEVE PERRY

STEVE PERRY

 

 

 

CONAN NIEUSTRASZONY

 

 

 

PRZEKŁAD ROBERT LIPSKI

TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE FEARLESS

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Dianne

i dla Carla, Ruth, Kena i Elli

 

PROLOG

 

Z komnaty zionęło chłodem, ale nie takim, który bierze się z wilgotnych, przeżartych grzybem kamiennych ścian. Było to zimno nienaturalne, przenikające nie tylko ciała, ale i dusze, jakby ziąb prastarych kości zatopionych w sercu lodowca pamiętającego czasy, kiedy Atlantyda wciąż jeszcze górowała ponad falami oceanu. W samym środku owego przeraźliwego chłodu stał jego sprawca — Sowartus, mag Czarnego Kwadratu, pogrążony w realizacji skomplikowanego czaru ukutego z najbardziej plugawych i mrocznych esencji czystego zła.

Ciało czarnoksiężnika zakołysało się pod wpływem przepływającej przez nie mocy, a gdy przemówił, jego głos był donośny i głęboki:

— Przybądź, o dziecię Szarych Krain. Przybądź, pomiocie otchłani. Przybądź na me wezwanie! — Następnie Sowartus zaintonował Siedem Słów z Pergaminu Slicrevesa starając się wypowiedzieć je bezbłędnie.

Jakakolwiek pomyłka równała się natychmiastowej śmierci. Jedno źle wypowiedziane słowo mogło sprawić, że przywołany demon uwolni się z diagramu nakreślonego precyzyjnie na kamiennych płytach.

Z zamkowych czeluści dobiegł nagle przeraźliwy wrzask, jak gdyby ktoś zanurzał powoli jakąś nieludzką istotę w kotle z wrzącym ołowiem.

Z punktu pośrodku nakreślonego na posadzce pentagramu buchnął kłąb gęstego dymu, ów fioletowo-żółty opar przywodził na myśl świeży siniec. Błysnęło oślepiające światło i wnętrze komnaty wypełniło się wonią palonej siarki. I nagle wewnątrz pentagramu stanął ociekający czarnym szlamem demon.

Ze wszystkich porów jego ciała buchała woń Gehanny. Był o połowę niższy od człowieka, jego skóra miała barwę świeżej krwi. Stał nagi i bezwłosy, i chyba tylko ślepiec mógłby nie zauważyć przerażającego atrybutu jego męskości.

— Kto się poważył?! — ryknął demon i rzucił się na Sowartusa z zamiarem zaciśnięcia szponiastych dłoni na jego gardle. Miast tego z przerażającą siłą rąbnął w otaczającą pentagram barierę mocy. Potężne mięśnie na ramionach demona nabrzmiały, gdy zaczął tłuc pięściami w niewidzialną przeszkodę. Zawył, a w dźwięku tym zawarła się wściekłość najdalszej z piekielnych Otchłani, po czym wyszczerzył się do mężczyzny, pokazując mu ostre kły.

— Tysiąc dni będziesz błagał o śmierć! — jego głos brzmiał jak zgrzyt rozdzieranych, grubych blach mosiądzu.

Mężczyzna o kruczoczarnych włosach i spiczastej brodzie pokręcił głową.

— Nie, czarci pomiocie — uśmiechnął się. — Wezwałem cię i będziesz mi służył. O tak, będziesz mi służył, DJAWULU! — wybuchnął śmiechem.

Demon cofnął się gwałtownie, unosząc przed sobą szponiaste dłonie. Na jego obliczu odmalowała się zgroza.

— Znasz moje imię! — wydyszał.

— Tak. I dlatego zrobisz, co ci rozkażę, albo po wsze czasy pozostaniesz wewnątrz mojego pentagramu.

Czarny szlam spłynął po ciele Djawula na posadzkę. W miejscach, na które padł, z kamiennych płyt uniosły się w górę smużki szarego dymu. Na podłodze uformowały się kałuże mułu, ale szlam nie był w stanie przeniknąć poza obręb diagramu nakreślonego przez Sowartusa. Djawul spojrzał na mężczyznę.

— Jesteś Magiem Czarnego Kręgu? — zapytał.

— Nie, dziecino nocy. Jestem Sowartus, adept Czarnego Kwadratu i niedługo stanę się mistrzem Czterech Ścieżek. Nie mamię się szkarłatnymi snami wywołanymi przez czarny lotos ani nie babrzę w płytkiej nekromancji jak ci nędzni stygijscy kuglarze. To nie Krąg, ale dużo potężniejszy Kwadrat zdołał cię uwięzić i uczynił moim niewolnikiem, Djawulu. Słyszeliście w Otchłani o Kwadracie?

Djawul zgrzytnął zębami.

— Słyszeliśmy.

— I będziesz mi służył? Zrobisz wszystko, co ci rozkażę?

— Będę służył — odparł i ponownie błysnął kłami do Sowartusa. — Ale strzeż się, człowieku, bo jeśli zrobisz choćby najmniejszy błąd…!

— Nie strasz, demonie. Jeśli zechcę, mogę uwięzić cię w kamieniu i wywieźć na morze Vilayet, na którego dnie będziesz miał czas na podziwianie grząskiego mułu!

Oczy Djawula rozjarzyły się krwistą czerwienią, ale demon nie odezwał się słowem.

Sowartus odwrócił się do niego plecami i wbił wzrok w znajdującą się opodal ścianę. Znajdowało się tam troje dzieci — dwóch chłopców i dziewczynka, uwięzionych podobnie jak demon, z tym że w nieco bardziej tradycyjny sposób, a mianowicie przykuto je do muru łańcuchami.

Dzieci nie wyglądały na wystraszone — zupełnie jakby to odczucie już ich nie dotyczyło — stały lub siedziały wpatrując się bezmyślnie w pustkę. Było ich troje. Tylko troje.

Sowartus ponownie odwrócił się do demona.

— Spójrz na te dzieci — rozkazał.

Demon przyjrzał się im. Pokiwał głową.

— Widzę.

— Znasz je?

— Znam — odrzekł Djawul. — Troje z Czworga. Dziewczynka to Woda. Chłopcy to Ziemia i Powietrze.

— Świetnie. A więc poznałbyś Czwartą, gdybyś ją zobaczył?

— Poznałbym.

Sowartus pokiwał głową. Uśmiechnął się, jego zęby błysnęły bielą.

— Tak też myślałem. Posłuchaj, demonie — oto twoje zadanie. Na południowy zachód stąd leży miasto Mornstandinos. Tam właśnie znajduje się Dziecko Ognia — ale jest ukryte. Znajdziesz ją i sprowadzisz do mnie — całą i zdrową.

Djawul łypnął na czarnoksiężnika.

— A co potem?

— Pozwolę ci wrócić, byś mógł dalej pławić się w rozkoszach Gehanny.

— Nie mogę się doczekać, kiedy ujrzę tam ciebie, człowieku. Będzie to dla mnie doprawdy ogromną radością.

Sowartus roześmiał się pobłażliwie.

— Nie wątpię, ale kiedy już zjawię się w Piekle, to chyba tylko po to by zostać twoim panem, demonie. Co więcej, pomożesz mi w tym, więc radziłbym ci, abyś mnie nie obrażał i pohamował swój język.

Djawul zgrzytnął zębami i nagle odezwał się chrapliwym głosem:

— Widzę… — urwał.

Czarne oczy Sowartusa błysnęły w świetle olejowych lampek stojących w płytkich ściennych niszach.

— Tak? Mów!

Demon z wahaniem pokiwał głową i powiedział:

— Tak jak Esencję tej trójki dzieci, widzę również twoją Esencję, magu. Masz w sobie moc, ogromną moc, nad tobą zaś niczym mroczny całun zwiesza się obietnica jeszcze potężniejszych mocy.

— Ach — mruknął Sowartus. — Jak na dziecię Czeluści jest wyjątkowo bystry. A więc zrozumiałeś, ile korzyści może wyniknąć dla ciebie z sumiennego wykonywania moich rozkazów i unikania mego gniewu?

— Tak. Czarne Dusze mają z ludźmi różne układy i na wiele im pozwalają. Mógłbyś uczynić tak, jak zapowiedziałeś. Będę ci służył. Nie mam zamiaru spędzić dziesięciu tysięcy lat zagrzebany w czarnym mule na dnie morza Vilayet.

— Jesteś mądry jak na prostego demona — rzekł Sowartus. — Kiedy przybędę do Piekła, by objąć w nim rządy — za parę tysięcy lat, kiedy już znudzi mi się władanie tym światem — może będzie mi potrzebny roztropny pomocnik — na przykład ktoś taki jak ty. Zastanów się nad tym. Postaraj się służyć mi najlepiej jak umiesz. I rób zawsze to, co ci każę — przesunął szczupłą dłonią po spiczastej bródce. — Póki co, rozkazuję ci odejść. Wypełnij swoją misję i wracaj szybko.

Demon zebrał się w sobie.

— Słyszę, o panie — powiedział. — I jestem posłuszny.

Gigantyczne mięśnie napięły się jak postronki, gdy nieludzki stwór przykucnął, szykując się do skoku. Gdy dał susa, wilgotne wnętrze komnaty rozświetlił kolejny fioletowo-żółty błysk. Kiedy przygasł, Djawula już nie było. Tylko w miejscu gdzie stał, na kamiennej posadzce pozostało po nim kilka błotnistych, cuchnących kałuż.

Sowartus ponownie wybuchnął śmiechem i spojrzał na trójkę dzieci. Niedługo dostanie Czwarte i wtedy zjednoczy energie, które zawierało w sobie każde z nich. A potem… Ach, potem przejmie kontrolę nad Czterema Żywiołami i to nie tylko nad undynami i demonami wiatrów, nie tylko nad ogniem i salamandrami, nie tylko nad półwhelfami. Nie, kiedy wreszcie będzie miał już całą Czwórkę, stworzy i wypuści Istotę Mocy, kreaturę tak przerażającą, że nawet sam Set o Czarnej Duszy będzie musiał okazać respekt.

Sowartus odwrócił się energicznie, zamiatając posadzkę połą czarnej jedwabnej szaty. Był najpotężniejszym magiem Czarnego Kwadratu, jeśli nie liczyć Hogistuma, i pozostanie nim już na zawsze!

Hogistum starał się nie dopuścić do zdobycia przez Sowartusa Mocy i dlatego zdecydował się ją ukryć. Starzec zaczarował dziewicę, a następnie uczynił ją brzemienną. Dziewica urodziła czworaczki, a każde z dzieci zawierało w sobie linię Mocy odpowiadającą jednemu Żywiołowi. Po urodzeniu zostały rozdzielone i rozesłane w różne strony, aby znalazły się jak najdalej od Sowartusa.

Szukał ich trzynaście długich lat, a czyniąc to studiował wiedzę tajemną, aby pogłębić swoje umiejętności. Podróżował do najdalszych zakątków świata w poszukiwaniu dzieci i wiedzy.

W leżących daleko na wschodzie dżunglach Khitaju miał do czynienia z żółtoskórymi magami o beznamiętnych twarzach. W zniszczonych świątyniach Stygii poznał tajniki magii Czarnego Kręgu.

Czarnoksiężnik widział również na własne oczy monstrum o szmaragdowej skórze i zniekształconej, słoniowej głowie zamkniętej w wieży Yary w Zamorańskim Mieście Złodziei, Arenjum. Dobrze przyswoił sobie wiedzę zdobywaną podczas tych długich wędrówek. Nawet bez mocy Czworga, Sowartus dysponował sporą potęgą. W całej Koryntii nie było maga, który mógłby mu sprostać. Ale to mu, rzecz jasna, nie wystarczało, nie, gdy w grę wchodziła Moc, dzięki której mógł zdobyć władzę nad całym światem.

Sowartus uśmiechał się wychodząc z komnaty i długim, mrocznym korytarzem podążając w kierunku głównej sali Zamczyska Slott. Gdy szedł, szczury z piskiem pierzchały w mrok, a pająki wspinały się jak najwyżej po swoich pajęczynach.

Hogistum nie żył otruty przez Sowartusa, a plan nieżyjącego czarnoksiężnika był dziś już tylko wspomnieniem. Sowartus odnalazł dzieci i miał je wszystkie — z wyjątkiem jednego — w swoich rękach. Wydał majątek, by zdobyć tę trójkę. Jego słudzy odnaleźli je w Turanie, Ophirze i Poitain. To doprawdy ironia losu, że, ostatnie zostało ukryte w Koryntii, prawie o rzut kamieniem od jego zamku!

Miał zatem troje z czworga dzieci, a ciała śmiertelników, którzy pomagali bądź wiedzieli o jego poszukiwaniach, zostały rzucone na pożarcie rybom czy innym, bardziej osobliwym wodnym stworom lub, jak w kilku przypadkach, gniły w odludnych miejscach, gdzie nikt ich nigdy nie odnajdzie. Kiedy demon dostarczy mu Czwartą, jego triumf będzie niezaprzeczalny i pełny. Szkoda, że Starzec tego nie dożył. Sowartus chciał, aby był świadkiem jego ostatecznego zwycięstwa.

Być może zdecyduje się go wskrzesić. Będzie miał taką moc. Tak, to byłby niezły żart, wskrzesić starego maga, choćby tylko na chwilę, by ponapawać się jego porażką i własnym sukcesem.

Zarechotał głośno na tę myśl. Tak, na Seta, tak właśnie uczyni! Człowiek, który sprowadził z Szarych Krain zamordowanego ojca, nie może być przecież byle kim.

 

I

 

W niemającym nazwy siole w górach Karpasz, u stóp przełęczy łączącej Zamorę z Koryntią znajdowała się smętna, zapuszczona gospoda. Właśnie w stronę tej walącej się, zrujnowanej oberży jechał wysoki, muskularny młodzieniec dosiadający potężnego ogiera pełnej krwi. Na grzbiecie wierzchowca tkwiło wyborne siodło i egzotyczne, jedwabne derki, a wykonane ze srebra uchwyty cugli były rzeźbione w kształty żurawi i ropuch.

Nie ulegało wątpliwości, iż rumak ten był własnością człowieka zamożnego.

Jeździec wszelako odziany był w stary skórzany kaftan. Nie miał na sobie kolczugi ani hełmu, a krótkie bryczesy, pomimo iż miękkie i luźne, pokryte były plamami potu i powycierane. Grubo tkana peleryna była na brzegach mocno postrzępiona. Do ramienia młodzian miał przypiętą pochewkę, w której tkwił długi sztylet, a u boku zwieszał się długi prosty miecz z rękojeścią obleczoną wytartą, niewyszukaną owijką, tkwiący w jeszcze mniej rzucającej się w oczy, pozbawionej ozdób skórzanej pochwie.

Wieczorny wiatr zmierzwił długie czarne włosy młodego olbrzyma, a jego głęboko osadzone oczy rzucały gorejący blask, zupełnie jakby gdzieś tam, w ich wnętrzu płonęły dwa bliźniacze błękitne ogniki. Młodzieniec nazywał się Conan, pochodził z Cymmerii, a jeżeli był ktoś, kto zwrócił uwagę na kontrast pomiędzy wierzchowcem a jego jeźdźcem, gdy owa para dotarła do gospody, to najwyraźniej nie miał dość odwagi, by powiedzieć to głośno.

Przy wejściu do oberży, która podobnie jak osada nie miała nazwy, stał niespełna dziesięcioletni chłopak. Mężczyzna zeskoczył z końskiego grzbietu i zmierzył malca wzrokiem.

— Ej, chłopcze, macie tu gdzieś stajnię?

— Mamy — zlustrował Conana od stóp do głów. — Dla tych, którzy mają czym zapłacić.

Taksujące spojrzenie chłopaka rozbawiło Conana. Roześmiał się i sięgnąwszy do sakiewki przy pasie, wyjął małą srebrną monetę i rzucił mu. Chłopak zwinnie pochwycił ją w powietrzu i wyszczerzył się do Cymmerianina.

— O Mitro! Za to będziecie mogli mieć prawie całą stajnię na własność!

— Wystarczy obrok i oporządzenie mojego wierzchowca — rzekł Conan. — A jeśli rano sierść mego rumaka będzie lśniąca, dostaniesz drugą taką monetę!

— Będzie lśniła jaśniej niż słońce! — obiecał chłopak. Podskoczył, by schwycić rzucone mu cugle.

— Zaczekaj — rozkazał Conan. Zdjął z końskiego grzbietu dwa ciężkie worki, starając się przy tym, by nie zabrzęczały znajdujące się wewnątrz złote monety. Te worki będą nocą bezpieczniejsze z nim niż w jakiejś zatęchłej stajni. Conan znał się na złodziejach, bo przecież sam nim był.

Popatrzył chwilę, jak chłopak odprowadza jego konia, po czym wszedł do gospody.

Wewnątrz oberża nie prezentowała się lepiej niż na zewnątrz. Główne pomieszczenie było brudne i tonęło w kłębach dymu wydobywającego się z osmolonego kominka płonącego przy przeciwległej ścianie. Nie było tu ani jednego okna. Światło dostawało się do środka przez szpary w niskim dachu, natomiast innym jego źródłem były kopcące olejowe lampki stojące na trzech topornie ciosanych drewnianych stołach.

Grubas w poplamionym fartuchu przydreptał do Conana i uśmiechnął się ukazując poczerniałe, przegniłe zęby.

— Dobry wieczór, panie. Czym mogę wam służyć?

Conan rozejrzał się. W gospodzie było dziesięć osób, o wyglądzie w pełni pasującym do tego miejsca. Byli tu, naturalnie, śniadolicy Zamorańczycy, dwóch niskich, skośnookich mężczyzn wyglądających na Hyrkańczyków, para smutnookich i znużonych kobiet, w wytartych pantalonach, trudniących się najstarszym zawodem świata. Oraz siedzący na stołku niski, okrągły mężczyzna o szpakowatych włosach, który patrzył na Conana jak jastrząb na węża.

Cymmerianin zwrócił się do oberżysty:

— Czy w tej spelunie można dostać chleb, który nie będzie porośnięty grubą na palec warstwą pleśni? I wino, co nie smakuje jak ocet?

— Naturalnie, panie…

— I pokój żeby przenocować? — przerwał Conan i dodał: — Z drzwiami i zasuwą.

— Mitra pobłogosławił mój przybytek rzeczami, których poszukujecie, panie — rzekł gruby oberżysta i ponownie obnażył w uśmiechu zepsute zęby.

Conan chrząknął.

— A zatem podaj mi posiłek i zobaczymy, czy błogosławieństwa Mitry odnoszą się również do twego kucharza. Aha, i wino, ale najlepsze!

Mężczyzna łypnął na Conana spode łba, ale nim zdążył cokolwiek powiedzieć, barczysty młodzian rzucił mu monetę. Oczy tłuściocha rozszerzyły się, gdy ujrzał żółty błysk krążka, który śmignął w powietrzu. Schwycił monety w locie szybciej niż sokół chwyta drozda, po czym ostrożnie rozchylił palce, aby ukryć monetę przed ciekawskimi spojrzeniami pozostałych gości. Blasku złota nie zdołał jednak zgasić.

— Złoto! — w szepcie grubasa zabrzmiały chciwość, żądza i służalczość.

Przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby chciał ugryźć monetę, by sprawdzić czystość złota, ale najwyraźniej przypomniał sobie, w jakim stanie są jego zęby, więc tylko zważył ją w ręku. Zacisnął palce wokół złotego krążka i powiódł wzrokiem po twarzach gości, a gdy to czynił, wyglądał jak zwierzę, a ściślej mówiąc, jeden z bardziej plugawych gryzoni.

Conan wybrał ten właśnie moment, aby solidnie się przeciągnąć. Skrzypnęły ścięgna i zatrzeszczały stawy, zatoczył barkami i rozluźnił potężne, muskularne ramiona. Ten ruch i towarzyszące mu dźwięki wyrwały oberżystę z wywołanego chciwością odrętwienia. Pokłonił się, burknął coś pod nosem i oddalił się w pośpiechu. Po chwili wrócił niosąc dzban z winem i kubek, który z namaszczeniem postawił na stole obok Conana.

— Posiłek zostanie przygotowany natychmiast, o panie.

Conan uśmiechnął się, doskonale zdając sobie sprawę, że wszystkie zebrane w oberży typy spod ciemnej gwiazdy wpatrywały się teraz w niego jak w obraz. Nie zwracając uwagi na kubek, sięgnął po dzban i uniósł go nad głową. Struga cienkiego czerwonego wina miała gorzkawy posmak, ale była dość chłodna. Po trzykroć Conan napełnił usta i przełknął, zanim opuścił naczynie, by zaczerpnąć oddechu. Ponownie się przeciągnął, a jego mięśnie zatańczyły jak ujarzmione bestie pod ogorzałą skórą, po czym usiadł na topornej ławie przy stole.

Pozostali goście gospody zajęli się na powrót swoimi sprawami. Z wyjątkiem korpulentnego mężczyzny, który kątem oka nadal przyglądał się olbrzymowi.

W chwilę później zjawił się oberżysta niosąc drewnianą michę z połciem parującej wołowiny. Mięso było grube jak dłoń Conana i bardzo lekko opieczone, tak że praktycznie ociekało krwią, ale Cymmerianin nie zważał na to. Zabrał się do pałaszowania, używając ostrego jak brzytwa sztyletu, by odkrajać z mięsiwa pokaźne kawałki. Żuł z lubością, popijając na wpół surowe mięso kolejnymi strugami cienkusza. Nie był to najlepszy posiłek, jaki miał okazję spożyć, ale i nie najgorszy.

Kiedy dojadł wołowinę i wypił prawie całą zawartość dzbana, rozejrzał się w poszukiwaniu oberżysty. Ledwie odwrócił głowę, gdy szczerzący czarne resztki zębów tłuścioch pojawił się przy jego stoliku.

— Słucham, milordzie?

— Nie jestem żadnym milordem — rzekł Conan, syty jadłem i napitkiem. — Alem strudzony i chciałbym obejrzeć pokój, którym Mitra pobłogosławił ten… przybytek.

— Natychmiast.

Oberżysta wyprowadził Cymmerianina z zadymionego pomieszczenia wąskim korytarzem do stromych drewnianych schodów. Każdy stopień skrzypiał, kiedy stawiano na nim stopę, i wchodzenie na górę skojarzyło się ze skrzekiem stada żerujących kawek. Conan uśmiechnął się. Dobrze. Żaden złodziej nie miał szans zakraść się na piętro niepostrzeżenie.

Pokój nie wyglądał lepiej niż pomieszczenie na dole, tyle tylko że był pusty, jeśli nie liczyć sterty czystej słomy i szorstkiego wełnianego koca. W zewnętrznej ścianie wycięty był okrągły otwór — okno, przez które mogło wpływać powietrze i światło księżyca, ale za małe by przecisnął się człowiek.

Drzwi wyglądały na solidne, a do ich zamknięcia służyła gruba, dobrze naoliwiona zasuwa. Dziwne, gdyż zasuwa była najlepiej utrzymanym elementem tego pomieszczenia. Conan ruchem ręki odprawił oberżystę, zaryglował drzwi i cisnął pełne łupów skórzane juki w kąt, opodal sterty słomy.

Coś spłoszyło się słysząc brzęk monet i popiskując umknęło w mrok. Conan dobył sztyletu i zbliżył się do prowizorycznego posłania świdrując je czujnymi niebieskimi oczyma. Kiedy był gotowy, poruszył słomą.

Szczur wyskoczył spod posłania jak oparzony, ale mimo to był zbyt wolny. Conan pchnął z niesamowitą szybkością i trójkątne ostrze sztyletu przebiło brązowego gryzonia na wylot. Conan uśmiechnął się. Ten szczur nie będzie go podgryzał dzisiejszej nocy. Wstał i machnął sztyletem w stronę małego okna, zrzucając martwego gryzonia w gęstniejący mrok.

Potem wytarł sztylet w słomę i ułożył się do snu.

 

Na parę godzin przed świtem noc rozbrzmiewała osobliwym szeptem. Był tak słaby, że przeciętny śmiertelnik nie byłby w stanie go usłyszeć pośród rozmaitych odgłosów rozlegających się wewnątrz rozchwierutanej oberży. Conan obudził się jednak w mgnieniu oka, spięty i czujny.

Odgłos, który zakłócił Cymmerianinowi sen, był cichy, lecz złowróżbny, młodzieniec bowiem rozpoznał go jako zgrzyt metalu o metal. Tylko człowiek używał przedmiotów z żelaza lub brązu, a człowiek o tej godzinie oznaczał niebezpieczeństwo.

Przez otwór w ścianie do pokoju wpływało słabe światło księżyca i gwiazd. Nawet kot miałby problemy z poruszaniem się w tych warunkach, ale wzrok Cymmerianina był ostrzejszy niż większości ludzi. Rozejrzał się po pokoju i jego spojrzenie padło na źródło tajemniczego dźwięku.

W bladej poświacie Conan ujrzał cienki drut wsuwający się między drzwi a framugę, wygięty tak, aby mógł uchwycić dobrze naoliwiony rygiel.

Przez moment Conan poczuł, jak jeżą mu się włosy na karku. Żaden zrodzony z kobiety mężczyzna nie wspiął się po schodach, po których on wchodził wcześniej! Mógł się o to założyć.

Sięgnął po miecz.

Naoliwiony rygiel odskoczył nagle i drzwi otworzyły się do wewnątrz. Trzej mężczyźni wpadli do pokoju. Każdy z nich trzymał w dłoni sztylet. Conan poderwał się i rzucił na skrytobójców. Jeśli sądzili, że zamordują śpiącego, srodze się omylili, bowiem ich oczom ukazał się szarżujący barbarzyńca.

Pierwszy z zabójców został przeszyty na wylot, nim dojrzał grożące mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Conan wyszarpnął miecz, a bandyta charcząc runął na ziemię w konwulsjach.

Cymmerianin błyskawicznie zamachnął się potężnym ostrzem z siłą, jaką dysponują jedynie najmocarniejsi z ludzi. Drugi zabójca odwrócił się nieznacznie, unosząc obronnym gestem sztylet, ale na próżno. Trysnęły skry, gdy miecz trafił w sztylet i odbił go niczym piórko. Ostrze Conana pogrążyło się w boku rabusia, rozcinając żebra i organy wewnętrzne, a mężczyzna wydawszy ostatni, przedśmiertny okrzyk runął i znieruchomiał na brudnej drewnianej podłodze.

Trzeci opryszek wycofał się pośpiesznie do ciasnego korytarza. Oblicze zabójcy wykrzywił strach. Ściana korytarza pocałowała plecy niedoszłego skrytobójcy. Mężczyzna rozejrzał się gorączkowo w lewo i w prawo, ale najwyraźniej domyślił się, że gdyby spróbował uciec, rozjuszony olbrzym dopadłby go w mgnieniu oka. Zmienił uchwyt na rękojeści sztyletu, trzymając go jak miecz i dźgnął, mierząc w pierś Conana. W tej samej chwili od schodów dobiegła kakofonia skrzypiących kroków.

Migoczące świece wysyłały smugi żółtawego światła przed niosącymi je ludźmi. Conan nie oderwał jednak uwagi od uzbrojonego w sztylet złodzieja, aczkolwiek ten ostatni najwyraźniej musiał być innego zdania. Rzucił się na Conana zamierzając zdradziecko zatopić ostrze w kroczu Cymmerianina. Conan odskoczył zwinnie i niewiarygodnie szybko, jak na człowieka tak potężnej postury, po czym wznosząc miecz w górę, ciął pionowo w dół. Ostrze dosięgło czaszki złodzieja i rozpołowiło ją jak kucharz melon. Mózg i krew zbryzgały ściany korytarza oświetlonego blaskiem świec trzymanych przez oberżystę i korpulentnego mężczyznę, którego Cymmerianin widział wcześniej w głównej izbie.

Conan skierował w ich stronę ociekający szkarłatem koniec miecza mierząc w serce oberżysty. Ten zbladł jak śnieg, a jego czoło zlało się potem.

— P–p–proszę was, panie. Oszczędźcie mnie. Mam r–r–ro–dzinę!

Conan zmierzył go wzrokiem, a jego oczy pałały jak dwa gorejące błękitne węgle. Wreszcie się odwrócił spoglądając na doczesne szczątki ludzi, którzy zakłuliby go sztyletami, gdyby okazał się mniej czujny.

— Kim były te ścierwa? — spytał wskazując końcem miecza leżące najbliżej zwłoki.

— N–n–nie znam ich, panie — wykrztusił oberżysta. Pot spływał zeń tłustymi, lepkimi kroplami i skapywał na podłogę u jego bosych stóp.

Tym razem odezwał się niski grubasek:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin