Perry Steve - Conan Nieposkromiony.rtf

(455 KB) Pobierz
LEONARD CARPENTER

STEVE PERRY

 

 

 

CONAN NIEPOSKROMIONY

 

 

 

 

TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE INDOMITABLE

 

PRZEKŁAD MARCIN STADNIK

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dianne, oczywiście,

a także chłopcom i mężczyznom: Rusty'emu Medleyowi,

Steveouwi Scatesowi, Gregowi Brownowi i Slickowi Reavesowi,

którzy pomogliby pogrzebać zwłoki bez zadawania pytań

 

I

 

Kopiec kamieni dorównujący wysokością wzrostowi dorosłego człowieka wskazywał ten punkt na pustkowiu, gdzie łączyły się ziemie Brythunii, Koryntii i Zamory. W miarę upływu wieków wiatry i deszcze, mrozy i upał pozostawiły swój głęboki ślad na wyniosłej niegdyś kolumnie, wygładzając ją do postaci bezkształtnego pagórka wznoszącego się nad jałową ziemią. Górę, u podnóża której ustawiono kopiec, prawie zawsze pokrywał śnieg, a bardzo częste ostre burze zniechęcały większość żywych istot do oglądania punktu orientacyjnego o tak pospolitym i nieciekawym wyglądzie.

Wąską, ośnieżoną ścieżką omijającą kopiec podążali, sprzeczając się, mężczyzna i kobieta.

- Tam były konie - stwierdziła kobieta - ale oczywiście, nawet nie przyszło ci do głowy, żeby parę złapać! - Kobieta, a właściwie piękna młodziutka dziewczyna urodzona na pustyniach Khauranu miała na imię Elashi. Jej bujne piersi kontrastowały ze smukłym, muskularnym ciałem nawykłym do ciężkiej pracy i długich wędrówek. Nosiła ciężki płaszcz narzucony na wełnianą koszulę i chroniącą przed zimnem, wełnianą spódnicę, która częściowo przykrywała wysokie buty na jej nogach. Do lewego biodra przypasała krótki, zakrzywiony miecz.

- Większość koni albo już nie żyła, albo zaraz by zdechła - odparł sucho jej towarzysz - ja wolę iść, niż jechać na zdychającej chabecie. - Mężczyzna też wyglądał młodo, ale z pewnością był dorosły. Wysoki, barczysty, miał imponująco umięśnione ramiona i potężną, szeroką klatkę piersiową, gładko ogoloną twarz i przycięte w prostą grzywkę czarne włosy, a jego oczy zdawały się płonąć wewnętrznym ogniem. Zwał się Conan i pochodził z twardego, górskiego ludu barbarzyńców zamieszkującego mroźne ziemie Cymmerii, daleko na północy. On również nosił wełnianą koszulę pod zimowym płaszczem oraz grube spodnie wciśnięte w ciężkie buty. Miecz, który przewieszał przez muskularny grzbiet, był długi i prosty, wykonany ze starożytnej, błękitnej stali, o krawędziach ostrych niczym brzytwy.

- Co też ty powiesz - zakpiła Elashi - czasem zastanawiam się, czy jest cokolwiek, do czego byś się nadawał, ty wielki, barbarzyński gburze!

Conan potrząsnął głową. Od czasu, gdy spotkał Elashi w świątyni czcicieli Suddaha, nie mógł narzekać na nudne życie. Razem walczyli z piękną kobietą-zombie, ścierali się z zaślepionymi wyznawcami i sługami nekromanty i chyba z tuzin razy ledwie uszli z życiem. Już od dłuższego czasu dzielili również łoże, ale mimo to wciąż robiła mu wymówki przy każdej nadarzającej się okazji. Wydawała się niezmordowana w wynajdywaniu i wytykaniu mu jego wad, nieważne, prawdziwych czy wymyślonych.

- Nie słyszałem żadnych narzekań ostatniej nocy, gdy przygasło ognisko - stwierdził i uśmiechnął się do niej szeroko.

Po kilku sekundach i, wydawałoby się, wbrew sobie Elashi odparła, uśmiechając się:

- Cóż, może czasem rzeczywiście do czegoś się przydajesz. - Ucichła na kilka kroków, by zaraz dorzucić: - Ale gdybyśmy jechali konno, zachowalibyśmy znacznie więcej energii na podobne zajęcia.

- Ja nie odczuwałem braku energii - rzekł Conan. - Ale skoro już wypowiadamy życzenia, by mieć to, czego nie mamy, czemu nie zażądać królestwa i dworu pełnego sług? Albo może złotego pałacu?

- Och ty, ty... barbarzyński gburze!

Mężczyzna uśmiechnął się znowu i zamilkł. Po śmierci nekromanty zwanego Neg Maleficius, którego zabił, uzgodnił z Elashi, że będą podróżować razem, dopóki ich drogi się nie rozejdą. Cymmerianin postanowił odwiedzić dziwaczne miasto Shadizar w Zamorze, gdzie zamierzał uprawiać złodziejski fach, a Elashi zdążała dalej na południe, do rodzinnego Khauranu. Z wieści krążących na szlaku Conan wnioskował, że bezpośrednia droga nie byłaby bezpieczna. Najlepsza trasa zbaczała nieco na ziemie Koryntii, by po nadłożeniu kilku dni drogi powrócić do Zamory. I właśnie wtedy, gdy wspominał otrzymane wskazówki, ścieżka, którą wędrowali, zaczęła skręcać na zachód i zbiegać powoli do podnóża góry.

Może na szlaku leżała jakaś wioska lub miasto, gdzie mogliby coś ukraść i zamienić na tyle, żeby starczyło na kupno dwóch koni, kładąc tym samym kres ciągłym narzekaniom Elashi. Miał szczerą nadzieję, że tak właśnie będzie.

Śnieg przykrywał grubą warstwą całą ziemię, oszczędzając chyba tylko ścieżkę, po której kroczyli podróżni. Mimo że trwała zima, niebo lśniło czystym błękitem. Powietrze było zimne i rześkie. Conan uwielbiał takie miejsca. Miasta miały wiele do zaoferowania, owszem, ale powietrze w nich zatruwał obrzydliwy odór, nieznany w górskiej okolicy. Należało zatem rozważyć, co jest ważniejsze. Mięsiwo, wino i wesołą kompanię łatwiej znaleźć wśród cywilizacji niż na pokrytym śniegiem szlaku wiodącym donikąd. I choć bóg Conana Crom sam żył we wnętrzu góry, przecież nigdy nie nakazywał swym ludziom czynić tak samo.

Nagle przed nimi dał się słyszeć jakiś dźwięk. Na tyle słaby, że słuch mniej czuły niż Conana uznałby to za szelest wiatru w liściach krzewów lub stukot kawałka skały odłamanego przez jakieś małe zwierzę. Potężny Cymmerianin stanął, wsłuchując się intensywnie.

- Co jest?

Conan machnął do Elashi, nakazując ciszę. Po chwili odpowiedział głuchym szeptem:

- Ktoś się tam czai, zaraz za tym wielki głazem.

Elashi zerknęła na skałę wielkości domu, którą wskazał Conan.

- Nikogo nie widzę - odrzekła szeptem.

- Słyszałem hałas - upierał się Conan.

- Ja tam nic nie słyszałam. A nie zapominaj, że jestem kobietą pustyni.

Jakże mógłby zapomnieć?! Przypominała mu o tym przynajmniej raz dziennie.

- Może twoje uszy potrzebują piasku do prawidłowego działania. Ja słyszałem chrząknięcie. - Tym komentarzem zarobił na spojrzenie ostrzejsze niż sztylet, który posiekałby go w krwawe ochłapy rozrzucone na ośnieżonej ziemi.

- Słuchaj no, ty barbarzyński niezguło...

- Koniec żartów - uciął, dobywając miecza. – Wyczuwam niebezpieczeństwo.

Elashi kiwnęła głową. Mimo że dokuczała swemu kompanowi jak tylko mogła, przebywała już z nim wystarczająco długo, by zrozumieć, że zmysły miał znacznie bardziej wyczulone niż zwykli ludzie. Również dobyła miecza.

- Co robimy?

- Ty idź dookoła tej skały, a ja pójdę dalej szlakiem, żeby odwrócić ich uwagę. W ten sposób zaskoczysz ich z tyłu, gdy będą gapić się na mnie.

- Nie ma mowy! - jej szept stał się bardziej słyszalny - Tylko dlatego, że jestem kobietą, chcesz mnie chronić przed ryzykiem! Nigdy nie zapominaj, że jestem pierworodna.

Conan wlepił w nią wzrok, zadziwiony tak, jakby nagle rozpostarła skrzydła i zamierzała poszybować w przestworzach. Był młody i wierzył, że z wiekiem wiele się jeszcze nauczy, ale w tym momencie wydało mu się niemożliwe, by kiedykolwiek zrozumiał, co kieruje kobietami. Prawdopodobnie żaden mężczyzna tego nie rozumiał.

- Dobrze - odrzekł - ty idź wzdłuż szlaku, a ja okrążę skałę... i tego, kto tam czeka.

- To brzmi lepiej - odparła. Ale po chwili triumfu jej uśmiech zbladł i spojrzała nerwowo na Conana.

- Mógłbyś wysłać mnie szlakiem prosto w szczęki czyhającej śmierci? - spytała drżącym głosem, patrząc na niego z niedowierzaniem. Zachowywała się tak, jakby dotkliwie ją zranił.

Conan potrząsnął głową i rozejrzał się wokół. Czy ukrył się tu jakiś demon, wysłany, by go opętać? I czego właściwie chciała Elashi? Nie zgodził się z nią - zaczynała się kłócić. Gdy się z nią zgadzał - kłóciła się jeszcze bardziej. Na Croma! Zaczynał już odczuwać palący gniew. Walcząc ze sobą, by nie podnieść głosu, rzucił:

- No dobrze. Co zatem proponujesz?

- Cicho - nakazała.

Z narastającym gniewem stał i patrzył na nią bezradnie. Była piękna, to pewne, ale czasem doprowadzała go do szaleństwa!

- Ty idź ścieżką w dół i zajmij uwagę czegokolwiek lub kogokolwiek, kto się tam ukrywa - powiedziała. - Ja zaś okrążę skałę, by znaleźć się za nimi. W ten sposób będę mogła wziąć ich z zaskoczenia.

Conan gapił się, nie mogąc wyrzec ani słowa, gdyż gniew dławił go w gardle.

- Czyż to nie lepszy plan niż twój? - spytała słodko.

W jej ustach masło by się nie roztopiło, pomyślał. Z pewnością musiałem obrazić jakiegoś boga, a to jest moja kara. Stał w milczeniu przez chwilę, po czym bez słowa ruszył do przodu. Cokolwiek było po drugiej stronie tej skały, lepiej żeby nie utrudniało mu dziś życia.

Po okrążeniu skalnej osłony, stanął twarzą w twarz z kłopotami. Zobaczył przed sobą pięciu mężczyzn - krępych, muskularnych i smagłych. Każdy z nich dzierżył w dłoni ostro zakończoną pikę. Odziani w popękane i przepocone skórzane napierśniki, ciężkie buty i rękawice, stanowili gwardię szóstej osoby, dosiadającej rosłego, karego ogiera, który stał tuż za nimi. Osoba ta nosiła ciężki płaszcz jeździecki, wełnianą koszulę i skórzane spodnie, a w urękawiczonej dłoni dzierżyła wąski miecz, opierając go w gotowości w poprzek siodła.

Conan nie do końca umiał określić, kim była ta postać.

Na pierwszy rzut oka wyglądała na mężczyznę - sądząc z ubioru i zachowania - ale po dłuższej obserwacji gładka twarz ujawniała typowo kobiece rysy, podkreślone dodatkowo makijażem. Ukarminowane wargi, wyskubane, kształtne brwi, a do tego powieki podkreślone niebieskawym cieniem nie pozostawiały wątpliwości, co do płci właścicielki. Rudobrązowe włosy nosiła obcięte krócej niż Conan, ale wycieniowane w efektowne strzępki na końcach. Poza tym przednia część koszuli, którą nosiła ta dziwna postać, ujawniała dwa bliźniacze wzgórki - cechę absolutnie kobiecą... w odróżnieniu od pokaźnego zgrubienia w okolicach krocza, wypychającego skórzane spodnie.

Głośny rozkaz oderwał Conana od jego pasjonujących obserwacji.

- Oddasz swe dobra albo życie! - krzyknęła konna postać, pogłębiając tym samym niepewność Conana. Głos był głębokim barytonem silnego mężczyzny. Fakt, że wydały go rubinowe, kobiece usta powodował, iż brzmiał tym bardziej niewiarygodne.

- Moje dobra?! - odkrzyknął Conan. - Czyś ślepy albo na tyle głupi, by wziąć mnie za jakiegoś opasłego kupca, obładowanego złotem i towarami? To, co widzisz, jest wszystkim, co mam, a to już i tak wystarczająco mało.

- Wezmę twój miecz - odparła postać.

W tym momencie pojawiła się Elashi. Wspinała się właśnie na skałę, chcąc znaleźć się za gwardzistami.

Conan zamachnął się mieczem w przód i w tył, żeby rozruszać ramię, po czym złapał rękojeść oburącz i wymierzył czubek ostrza w gardło najbliższego gwardzisty, zgodnie z techniką, jakiej nauczył go mistrz szermierki wśród czcicieli Suddaha.

- Nie wydaje mi się - odrzekł.

Gwardzista przełknął z trudem.

- Nie bądź głupcem - krzyknął jeździec - jest nas sześciu na ciebie jednego. Daj nam swój miecz, a zachowasz życie. Odmówisz - zginiesz.

- To trochę dziwne, że tak lekkomyślnie gotów jesteś poświęcić swoich ludzi, by zyskać miecz. Taka wymiana to kiepski interes. Odnoszę wrażenie, iż coś jeszcze chodzi ci po głowie.

Hermafrodyta zaśmiał się, głęboko i gardłowo.

- Nieźle myślisz, jak na dzikusa.

Stojąc na głazie, Elashi odłożyła swój miecz i podnosiła właśnie kamień wielkości głowy.

Wódz Bandytów pochylił się w siodle. Skrzypienie skóry, z której je wykonano, dało się wyraźnie słyszeć w nagle zapadłej ciszy.

- Bardzo dobrze. W takim razie będziemy musieli osiągnąć nasz cel w trudniejszy sposób. Brać go!

Elashi wybrała dokładnie ten moment, by cisnąć kamieniem, który trzymała wysoko nad głową. Ta zahartowana kobieta pustyni nie była wprawdzie mistrzynią miecza, a do tego stanowczo zbyt dużo gadała jak na gust Conana, ale najwyraźniej miotanie kamieni zaliczało się do jej specjalności. Duży kamień uderzył w głowę jednego z gwardzistów, ścinając go z nóg niczym ostry sierp źdźbło trawy. Uderzenie kawałka skały w czaszkę przypominało trzask melona rozbijanego o ciężką ławę. Ten śmiałek nie będzie już niepokoił nikogo na tym świecie.

Zaskoczeni gwardziści obejrzeli się, usiłując zobaczyć, skąd nadciąga nowe zagrożenie. Wierzchowiec, wystraszony nagłym poruszeniem, jął wycofywać się nerwowo w stronę głazu. Zanim jeździec zdążył się obrócić, Elashi, z mieczem w dłoni, skoczyła nań z dzikim wrzaskiem.

Korzystając z zamieszania, Conan rzucił się naprzód, wyjątkowo zręcznie jak na tak rosłego człowieka, i ciął starożytnym ostrzem z błękitnej stali. Siła ciosu zagłębiła je w ciało i, przecinając mięśnie i kość, wysłała drugiego gwardzistę w śmiertelną drogę ku Szarym Krainom albo raczej Gehennie.

Elashi i jeździec spadli z konia. Conan widział, jak tajemniczy wódz bandytów napręża mięśnie i obraca się gwałtownie. Tym nagłym ruchem odrzucił Elashi dokładnie tak, jak terier podrzuca szczura. Kobieta grzmotnęła o ziemię, ale pozbierała się szybko, trzymając miecz w pogotowiu.

Piąty uznał za najmądrzejsze zmienić pospiesznie profesję na chyżonogiego posłańca. Zbiegł, porzucając swą broń, by zyskać na szybkości. Przez chwilę Conan rozważał, czy nie podnieść jednej z porzuconych pik i nie zabić uciekiniera, ale zdecydował, że ważniejszy jest teraz wódz. Jednakże, gdy się odwrócił, ujrzał, że tamten zdołał już złapać swego konia i, wskoczywszy na siodło, spiął zwierzę ostrogami, ruszając prosto na Conana.

Cymmerianin uskoczył, godząc mieczem w jeźdźca, ale postać uchyliła się przed ciosem i trafił tylko w powietrze. Siła bezwładności wytrąciła Conana z równowagi. Wykorzystując ten moment, koń wraz z jeźdźcem przemknął obok, poruszając się zbyt szybko, by Cymmerianin zdążył ponowić atak.

Conan obserwował oddalające się sylwetki gwardzisty i jeźdźca. Ten ostatni zakrzyknął:

- Jeszcze zdobędę twój miecz, barbarzyńco!

Conan potrząsnął głową. Dlaczego ktoś chciałby ryzykować życie dla miecza o nieznanej wartości? Owszem, broń z błękitnej stali cechowała przednia jakość i świetnie służyła mu w walce, ale nie była specjalnie cenna. Rękojeść wykonano bez ozdób z kamieni czy kości słoniowej i owinięto pasami skóry, za jelec zaś służył gruby kawałek miedzi. Ten dziwny bandyta musiał być szalony.

Elashi podeszła, strząsając kurz ze swego płaszcza.

- Jesteś ranna? - zapytał Conan.

- Nie. - Skończyła już czyścić odzienie i patrzyła teraz krzywo na Conana. - Pozwoliłeś dwóm z nich uciec.

Nie mógł się powstrzymać od pełnego zdziwienia chrząknięcia.

- Nigdy nie wspominałaś mi, że wy, mieszkańcy pustyni, gustujecie we krwi.

- Nie ma sensu zostawiać na wpół skończonej roboty, to wszystko - odrzekła - ale podejrzewam, że teraz i tak nic się już nie poradzi. Chodź, przeszukamy zwłoki.

- Przeszukiwać je? Po co?

Spojrzała na niego jak na niedorozwinięte dziecko. - I ty chcesz zostać złodziejem? - zawiesiła znacząco głos. - Dla zysku oczywiście.

Conan skinął głową. Choć raz miała rację. Ale nawet wtedy, gdy przetrząsali skromne sakwy poległych bandytów, nie przestał się zastanawiać, dlaczego zostali zaatakowani. I ta groźba dziwacznego hermafrodyty, że zdobędzie jego miecz - o co tu w ogóle chodziło?

Cóż, to już nieważne. Sprawa została załatwioną toteż zapewne widzieli dziwną postać po raz ostatni.

 

II

 

Mimo że sakiewki zabitych zawierały zaledwie kilka miedziaków, Conan i Elashi, niezrażeni tym faktem, zabrali je i podzielili równo między siebie. Z pewnością nie przydadzą się już tym bandytom tam, gdzie teraz trafili.

Gdy Cymmerianin i kobieta pustyni ruszyli w dół górskiej ścieżki, w oddali ujrzeli małą osadę. Dzięki bandytom mogli teraz zakupić jadło i nocleg. Zaledwie kilka dni temu Conan miał jeszcze dwie srebrne monety - jego ostatni łup, zdobyty na uśmierconym wilkołaku. Niestety, podczas wizyty w zamku nekromanty jakimś sposobem zgubił srebro ze swej sakwy. Teraz, po nieudanym ataku bandytów, ze zdziwieniem stwierdził, że kolejni zmarli zapewnią mu kolację i schronienie na noc.

Wieczór wyparł już prawie dzień, na horyzoncie zaczęły się gromadzić purpurowo - szare chmury. Coraz chłodniejszy wiatr niósł w swych zimnych szponach zapowiedź śniegu. Conan rozpoznawał te znaki. Zbliżała się śnieżyca.

Byłoby wyjątkowo niekorzystnie, gdyby burza złapała podróżników na dworze. Wioska musiała leżeć jakąś godzinę drogi stąd, a oni powinni dotrzeć tam tuż przed śnieżycą. Jeśliby się pospieszyli.

Wioska wyglądała jak wiele innych, które Conan widział podczas swych podróży. Kilka budynków, w większości małych kamiennych domków pokrytych torfem, zebrało się wzdłuż szlaku, nieco tutaj szerszego niż w górach. Największym z nich musiała być oczywiście wiejska karczma. Szyld nad wejściem ukazywał niedbale wyrzeźbioną figurkę owcy, niewątpliwie nawiązując do dominującego tu gatunku zwierząt hodowlanych. Dom zbudowano z kamienia, spękanego na skutek srogiej pogody, a okna wypełniono natłuszczoną, gdzieniegdzie już poszarpaną skórą z jagnięcia. Przez nią właśnie prześwitywał migotliwy, żółtawy blask z wnętrza gospody.

Gdy Conan i Elashi zbliżali się do karczmy, śnieg zaczynał już wirować wokół nich. W jednej chwili świszczący wiatr poderwał puchową biel do tańca w wieczornym powietrzu. Połączenie śniegu i gęstniejącej ciemności szybko skróciło widoczność do zaledwie kilku kroków.

- Niezbyt zachęcające miejsce - zauważyła Elashi.

- Odnoszę wrażenie, że niewielki mamy wybór - odparł Conan.

- Fakt.

Z rozmachem pchnął ciężkie, drewniane drzwi i wszedł do karczmy. Wnętrze, przytłoczone sufitem znajdującym się niewiele wyżej niż głowa Conana, gościło może dwudziestu ludzi, w większości mężczyzn. Siedzieli przy obdrapanych stołach lub stali w pobliżu wielkiego paleniska, w którym jasno płonęła spora kłoda. Łukowate przejście po przeciwnej stronie wiodło, jak podejrzewał Conan, do izb sypialnych i składziku na żywność i trunki.

Wszedłszy do pomieszczenia, Conan zamknął drzwi za Elashi, nawet na chwilę nie spuszczając wzroku z siedzących w gospodzie. Większość z nich była oczywiście tutejsza: śniadzi, starsi mężczyźni odziani w pasterskie łachy. Dostrzegł też kilka kobiet, ubranych podobnie jak ci mężczyźni i w tym samym wieku - najpewniej również stąd.

W przeciwległym końcu izby jadalnej siedział chudy mężczyzna ubrany jak w środku lata, w krótkie spodnie do połowy uda i krótką tunikę. Z włosami koloru słomy i głupkowatym uśmieszkiem na twarzy sprawiał wrażenie pijanego albo półgłówka.

Za tym wyletnionym głupkiem siedziało dwóch mężczyzn wyglądających bardzo podobnie do tych, którzy zaatakowali Conana na szlaku. Nie zauważył nigdzie włóczni, ale każdy z nich miał miecz i długi sztylet przytroczone bez pochew do pasów, a w niewyraźnym blasku kaganków umieszczonych w nierównych odstępach na kamiennych ścianach z ich twarzy wyczytał bitewne doświadczenie i surowość.

Gdy tylko Conan skończył rozglądać się po pomieszczeniu, zauważył zbliżającego się do nich wysokiego i kościstego mężczyznę, którego twarz tonęła w kłębowisku siwej brody. Bez wątpienia karczmarz.

- Ach, witajcie, podróżnicy! Czy życzycie sobie jadła i napoju?

Conan przytaknął:

- Tak. I izby na noc.

Siwobrody z zadowoleniem pokiwał głową.

- Oczywiście, załatwione! Udało się wam w samą porę. Właśnie zaczyna się zawieja. - Jakby na potwierdzenie jego słów, wiatr zagwizdał i dmuchnął śniegiem przez jedną z podartych osłon w oknie. Siwobrody krzyknął:

- Lalo! Zakryj no tę dziurę!

Chudy blondyn wstał, podszedł do okna i zaczął naprawiać skórzaną powłokę za pomocą łaty i dratwy, którą wyciągnął z kieszonki w tunice. Przez cały czas nie przestawał się uśmiechać, a podczas pracy nucił cicho jakąś melodyjkę.

Tymczasem Conan i Elashi ruszyli do pustego stołu nieopodal paleniska, podczas gdy Siwobrody zniknął gdzieś, by przynieść wino i coś, co nadawałoby się na wieczerzę.

Posiłek, jak się okazało, nie był wcale taki zły. Baraninę, trochę tłustawą, ale znośną podano z twardym razowym chlebem i czerwonym winem - dość cierpkim, lecz i tak lepszym niż niejedno z tych, których Conan w życiu kosztował. Elashi wydobyła zza pasa niewielki nóż i pokroiła mięso w cienkie paski. Conan układał je na kromkach chleba, a połknąwszy, popijał winem. Uznał to za zdecydowanie lepsze od myszkowania wzdłuż szlaku w poszukiwaniu jadalnych korzonków i wiewiórek ziemnych, do czego zmuszała ich dotychczasowa uciążliwa podróż.

Siwobrody przyjął pół tuzina miedziaków za jedzenie i zażądał dodatkowych czterech za nocleg. Conan targowałby się, gdyby nie ogarniające go coraz bardziej zmęczenie. Poza tym, jakie to miało znaczenie, ile zapłaci? Pieniądze gościły w jego sakwie dopiero od kilku godzin, toteż nie zdążył się do nich jeszcze przyzwyczaić. Zapłacił za posiłek i izbę do spania, wzbudzając lekki uśmiech zadowolenia na ledwie widocznej zza włochatej zasłony twarzy Siwobrodego.

Wypiwszy trzeci z kolei kubek wina, Conan poczuł się wreszcie odprężony. Podróż przez góry przebiegła stosunkowo spokojnie, pomijając atak bandytów, ale mimo wszystko był to raczej długi spacer. Mając żołądek pełen wina i strawy oraz znalazłszy schronienie przed szalejącą zamiecią, czuł się wolny od wszelkich trosk.

Powinien był się domyślić, że to oznaczało kłopoty. Ostatnio za każdym razem, gdy tylko układał się, by odpocząć, pojawiało się coś, co skutecznie psuło miłą atmosferę.

- Uważaj, głupcze! - Głośny okrzyk wyrwał Conana ze świeżo osiągniętego błogostanu.

Podniósł wzrok, by ujrzeć płowowłosego mężczyznę, zwanego przez Siwobrodego Lalo, wycofującego się od stołu, przy którym siedziało dwóch zbrojnych. Najprawdopodobniej Lalo potrącił stół, przepychając się pomiędzy siedzącymi, i teraz zbierał obelgi za swoją niezręczność. Jednemu z wojowników brakowało dużego kawałka ucha. Drugi musiał mieć wielokrotnie złamany nos, gdyż wykrzywiał się on nienaturalnie w jedną stronę.

- Wybaczcie, milordzie - odrzekł przepraszająco Lalo.

Krzywy Nos prawie wstał.

- Czy ty kpisz sobie, nazywając mnie lordem, głupcze?

- Ależ nie milor... to znaczy, panie. Byłoby trudno kpić sobie z kogoś takiego jak ty, panie.

- No, tak już lepiej.

Uśmiech na twarzy Lalo nie zbladł ani trochę.

- Po prostu nie za bardzo jest nawet, z czego kpić.

Krzywy Nos zamrugał, wyraźnie nie rozumiejąc.

Przy swoim stole Conan uśmiechnął się. Nawet, jeśli wyglądał na barbarzyńcę, miał przecież poczucie humoru.

Na nieszczęście dla Lalo, Jednouchy kojarzył nieco szybciej niż jego kompan.

- Głupcze - warknął - on cię obraził!

Krzywy Nos spojrzał na niego, nadal nie rozumiejąc.

- O czym ty mówisz?!

- Ach - rzucił Lalo - widzę, żeś pan doprawdy niezmiernie zmyślny - ucichł na chwilę, ale zaraz dodał: - chociaż, jakby się tak dobrze przyjrzeć, to chyba tylko miernie.

Conan zachichotał, krztusząc się winem. Sądząc z reakcji Krzywego Nosa, musiała to być prawda.

- Z czego się śmiejesz? - spytała Elashi. - Ci dwaj potną biedaka na krwawe plasterki!

Conan wzruszył ramionami.

- To jego problem. Ostrym językiem nie wygrasz z ostrym mieczem.

- Ty idioto! On znowu cię obraża! - krzyknął równocześnie Jednouchy.

Tego było za wiele dla Krzywego Nosa. Dobył broni.

- Zrobię sobie z twojej rozrechotanej głowy miskę do zupy! - wrzasnął, zbliżając się powoli do Lalo.

Elashi skoczyła na równe nogi, wyciągając swój miecz.

- Co ty wyprawiasz?! - spytał Conan.

- Skoro nie ma tu mężczyzn gotowych ratować bezbronnych przed takimi brutalami, muszę sama się za to zabrać!

Conan westchnął. Zawsze coś musiało przeszkodzić mu w odpoczynku. Wstał.

- Siadaj. Ja się tym zajmę....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin