Perry Steve - Conan Groźny.rtf

(422 KB) Pobierz
STEVE PERRY

STEVE PERRY

 

 

 

CONAN GROŹNY

 

 

 

 

PRZEKŁAD MACIEJ PINTARA

TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE FORMIDABLE

 

 

 

 

 

 

Dla Dianne,

z tych samych powodów co zwykle i z wielu innych,

oraz dla Johna Readinga,

Harolda Lotza i Hoppersów z okresu wiosny 1965.

 

 

 

„Ci, którzy pragną uchodzić za mędrców pośród głupców, wśród mądrych wyglądają

głupio.”

Kwintylian

 

 

 

 

 

KREW I DESPERACJA

 

— Gotuj się na spotkanie ze swym bogiem! — zakrzyknął herszt bandy, skoczył naprzód i zamachnął się „poranną gwiazdą”, by roztrzaskać Conanowi twarz. Cymmerianin szarpnął się, przekręcił i prawie uwolnił nogi z śmiertelnego uścisku, lecz zbyt późno…

Nagle pośród nocnej ciszy rozległ się dziwny świst, jakby strzała przecięła powietrze, tyle że głośniejszy. W plecach zbójcy utkwił pal gruby niczym słup palisady. „Poranna gwiazda” wypadła mężczyźnie z rąk i spoczęła na martwym ciele u stóp Conana.

Cymmerianin wytrzeszczył oczy. To nie pal przebił na wylot herszta, lecz włócznia! Ale jaka! Płaskie, dwustronne ostrze było dłuższe, grubsze i szersze niż ręka Conana, a drzewce potężniejsze od jego ramienia.

Któż mógł cisnąć tak ogromną dzidę?

 

I

 

Drogą wiodącą od strony Gór Karpash ku siedlisku występku zwanego Shadizarem podążał młodzieniec z oksydowanym mieczem u lewego boku. Młody mężczyzna wyglądał potężniej niż większość ludzi; był wysoki, szeroki w ramionach, miał muskularne ręce i nogi. Opalona na brąz skóra połyskiwała, a niebieskie oczy błyszczały. Miał wystające kości policzkowe i silnie zarysowany podbródek.

Słońce prażyło bezlitośnie na zamorańskiej równinie. Rozgrzane powietrze falowało nad spękaną ziemią. Podmuch gorącego wiatru wzbił w górę wirujące smugi kurzu, które po chwili zniknęły nie wiadomo gdzie. Potargał również grzywę czarnych włosów wędrowca, gdy ten przystanął, by pociągnąć łyk wody ze skórzanego bukłaka. Napój był ciepły, cuchnął żelazem i siarką, ale Conan z Cymmerii nie narzekał. Pijał już gorsze paskudztwa. Ugasił pragnienie i rozejrzał się wokół.

Niewiele zobaczył. Płaskowyż z rzadka porastały kępki zarośli, nic więcej. W miejscu oddalonym, może o trzy godziny drogi wznosiło się skalne wypiętrzenie — zbyt małe, by nazwać je wzgórzem, lecz porośnięte drzewami rzucającymi trochę cienia. Tyle przynajmniej dostrzegły bystre oczy Conana.

Droga do Shadizaru była długa i niebezpieczna. Mimo wszystko, Conan cieszył się, że jest sam. Dotychczas zdążył już napotkać wszelkie zagrożenie — od ludzi po dzikie bestie. Miał szczęście, że przeżył, choć wolałby wędrować lepiej wyposażony. Teraz żałował, że jego spalonej słońcem skóry nie chroni jakaś szata; szłoby się przyjemniej, gdyby ciału nie dokuczał skwar.

Cymmerianin roześmiał się głośno.

— A tak… — powiedział sam do siebie. — Przydałby się jeszcze koń i niejeden worek pełen złota. Jak marzyć, to marzyć!

Pociągnął następny łyk wody, zatkał bukłak i ruszył dalej. Przynajmniej miał porządną broń; klinga miecza była ostra niczym brzytwa. Jego uda osłaniała para krótkich, skórzanych spodni, a biodra szeroki pas, przy którym wisiała sakiewka, co prawda pusta. Za to bukłak opróżnił dopiero w połowie. Co więcej, mocne stopy Conana obute były w wygodne sandały na grubej podeszwie. Nie jest najgorzej, pomyślał. Jego bóg, Crom Wojownik, obdarzył go przy narodzinach siłą, sprytem i pewną dozą mądrości. Potem Conan musiał radzić sobie sam. Crom nie dba o tych, co skamlą i dopominają się o więcej.

Conan widział raz swego boga, a przynajmniej tak mu się zdawało. Uśmiechnął się na to wspomnienie. Taaak… Co człowiek zrobi z tym, co mu ofiarowano, zależy tylko od niego. A Conan miał teraz życzenie dotrzeć do Miasta Złodziei, pobuszować w tej metropolii i stać się bogatym. Za kilka dni dojdzie do celu. A gdy się obłowi, skradzione monety i klejnoty pozwolą mu pławić się w zbytku i luksusie. Wino, kobiety…

Na razie czekała go dalsza marszruta.

 

Gdy noc okryła okolicę welonem zmierzchu, skwar na szczęście zelżał. Conan dobrnął w przyjemnym chłodzie w pobliże skalistych wzniesień. Trakt do Shadizaru zaczął się wić wśród iglastych drzew i gęstych krzewów. Cymmerianin dostrzegł ślady drobnej zwierzyny i postanowił sporządzić sidła, by upolować coś na kolację. Nadszedł czas, żeby zasiąść przy ognisku, a potem ułożyć się na spoczynek. Nie miał opończy ani futer, ale miękkie posłanie mogły mu zapewnić gałęzie porośnięte wonnym igliwiem. Wieczór był dużo chłodniejszy od dnia, lecz od gór nie ciągnęło jeszcze zimno.

Cymmerianin przygotowywał trzecie sidła ze splątanych pnączy, gdy jego wprawne ucho złowiło dźwięk niepodobny do odgłosów ziemnych wiewiórek.

Ktoś kichnął. Conan nigdy nie słyszał kichającego królika, a tym bardziej takiego, który cicho klnie pod nosem.

Udając, że niczego nie zauważył, dalej przygotowywał pułapkę. Okręcił pnącza wokół pochylonego drzewka i umocował je do naciętych kołków. Jednak czujnie wytężał słuch z nadzieją, że wychwyci inne dźwięki.

Znajdował się blisko skraju drogi. Stał okrakiem na wąskiej ścieżce wydeptanej przez zwierzęta i niknącej w gęstych, ciernistych krzewach. Na lewo miał małą polanę porośniętą suchą trawą. Po drugiej stronie traktu wznosiła się ściana lasu wyrastającego z bujnego poszycia. Kichnięcie dobiegło właśnie stamtąd.

Skończył zastawiać sidła i nadal nasłuchiwał. Rozległ się odgłos tarcia metalu o skórę — ktoś niewątpliwie wyciągnął miecz z pochwy. Potem chrzęst kolczugi i skrzypnięcie skórzanej zbroi. Jeszcze jedno kichnięcie i stłumione przekleństwo, wreszcie szept wzywający do zachowania ciszy. Ktoś mówił z silnym zamorańskim akcentem.

A zatem, wśród drzew Conan miał niewidoczne towarzystwo, którego zamiary nietrudno było odgadnąć. Ludzie nastawieni przyjaźnie nie kryją się po krzakach, nie uciszają wzajemnie i nie dobywają broni, lecz wychodzą śmiało na otwartą przestrzeń.

Conan rozejrzał się. Mógł przemknąć w stronę ciernistych krzewów. Tam nikt by go nie zaszedł z tyłu.

Jak pomyślał, tak zrobił. Mając za plecami zarośla, stanął twarzą do drzew i wyciągnął miecz. Dzień nie całkiem jeszcze ustąpił miejsca nocy i gasnące promienie słońca odbiły się w ostrzu, gdy wysunęło się z pochwy, wydając dźwięk tarcia zimnej stali o suchą skórę. Conan zacisnął na rękojeści obie dłonie — prawą wyżej, lewą niżej. Potem wykonał w powietrzu kilka cięć, by rozruszać nadgarstki i ramiona.

— Hej, nocne psy! — zawołał. — Wyłaźcie i pokażcie się!

Po dziesięciu uderzeniach serca na zakurzony, bity trakt wygramolili się z hałasem zbójcy. Było ich sześciu. Conan nie miał wątpliwości, że to zwykłe rzezimieszki, choć ich odzienie stanowiła osobliwa kolekcja strojów rycerskich: kolczugi, rękawice i płytkie, mosiężne hełmy podobne do misek. Może kiedyś służyli w armii lub po prostu napadli na jakiś zastęp i ograbili słabeuszy. Dwaj mężczyźni uzbrojeni byli w krótkie, zakrzywione szable, dwaj inni trzymali w dłoniach drewniane włócznie z ostrzami jak sztylety. Jeden miał parę szerokich noży, a ostatni dzierżył „poranną gwiazdę” — żelazną kulę najeżoną kolcami, osadzoną na trzonku długości ramienia Conana. W sumie, grupka złoczyńców przypominała raczej trupę wędrownych błaznów.

Na czoło wysunął się mężczyzna z „poranną gwiazdą”. Był niski, lecz krępy i muskularny, a niemal całkiem łysej czaszki nie chronił hełm.

— Nie masz powodu, by nas obrażać, barbarzyńco — przemówił. — Nie jesteśmy nocnymi psami, lecz zwykłymi… hę… biednymi pielgrzymami w podróży.

Conan parsknął śmiechem. Czyżby to zapewnienie miało go powstrzymać przed użyciem miecza?

— Pielgrzymami?!

— A jużci. I dlatego nie śmierdzimy groszem. Przeto zdałoby się nam skromne wsparcie. Może przypadkiem znalazłbyś kilka miedziaków, by nas wspomóc?

— Nie.

— No cóż… Twój miecz, który dzierżysz tak groźnie, z pewnością jest coś wart. Moglibyśmy go zamienić na brzęczącą monetę.

— Nie zamierzam się go pozbywać.

Obcy zakręcił młynka „poranną gwiazdą”.

— Zważ, że nas jest sześciu, a ty jeden. Oddaj nam miecz i cokolwiek masz cennego, a puścimy cię wolno.

— Wybacz, że ci nie dowierzam, ale ta propozycja nie bardzo mi się podoba.

— Powtarzam: nas jest sześciu, a ty jeden.

— Ten stan rzeczy można zmienić… — Conan uśmiechnął się złowieszczo, pokazując mocne, białe zęby.

Mężczyzna wzruszył ramionami i odwrócił się do kompanów.

— Widać bogowie każą nam walczyć o życie, bracia. Na niego!

Szóstka zbójców rozproszyła się, próbując osaczyć Cymmerianina. Conan obserwował, jak się zbliżają i oceniał ich siły. Dwaj otyli włócznicy poruszali się ociężale. Nisko oszacował ich możliwości. Ci z szablami byli młodzi, lecz jeden kulał, a drugi nerwowo przebierał palcami dłoni zaciśniętej na rękojeści broni, jakby grał na flecie. Za to ten z dwoma nożami musiał być szybki i sprawny, jeśli przeżył podobne spotkania, posługując się jedynie tą bronią. A herszt bandy, uzbrojony w kolczastą, żelazną kulę, pewnie nie bez powodu został przywódcą. Widocznie władał nią lepiej niż jego przeciwnicy. Cała szóstka z pewnością potrafiła zabijać i ani chybi czyniła to już wiele razy. Prawdziwe zagrożenie stanowili jednak tylko dwaj: herszt i nożownik.

Napastnicy zapewne spodziewali się, że Conan poprzestanie na parowaniu ich ciosów, mając za plecami osłonę z ciernistych krzewów. Taka obrona byłaby zresztą całkiem roztropna.

Ale gdy otoczyli go półkolem, Cymmerianin postąpił inaczej. Wzniósł przeraźliwy okrzyk bojowy i skoczył naprzód.

Najbliżej miał dwóch włóczników. Obaj zostali zaskoczeni i spróbowali się cofnąć, zadając jednocześnie dźgnięcia. Nic im z tego nie wyszło. Miecz Conana odbił na bok pierwszą włócznię, zatoczył koło w powietrzu i opadł ze straszną siłą. Ostra klinga rozłupała mosiężny hełm i zagłębiła się w czaszce wroga, docierając do mózgu. Gruby włócznik padł, jakby ktoś odciął mu nogi.

Drugi rzucił się do ucieczki. Cymmerianin wyszarpnął miecz z głowy trupa i skoczył na zbiega. Ciął płasko z boku. Ostrze przeszło między żebrami rzezimieszka, rozpłatało płuco i przecięło serce. Zbój wrzasnął, upuścił włócznię i uchwycił zabójczą klingę tkwiącą w jego ciele. Kosztowało go to utratę czterech palców, gdy Conan gwałtownym ruchem pociągnął miecz ku sobie. Cymmerianin odwrócił się i strząsnął krew z ostrza prosto w oczy nerwowego szermierza zachodzącego go z tyłu.

— Na jądra Seta…! — wykrzyknął napastnik, ale nie zdążył dokończyć przekleństwa.

Potężne kopnięcie obutej w sandał stopy Conana trafiło go w brzuch i odrzuciło wprost na nożownika.

Człowiek z nożami nie mógł się tego spodziewać. Odruchowo wyciągnął obie ręce i dwa ostrza ugrzęzły w nerkach kamrata aż po rękojeści. Szermierz runął twarzą w dół z jednym z noży tkwiącym w ciele.

Drugi mistrz fechtunku ruszył na Cymmerianina, poślizgnął się i upadł. Cofając się przed atakującym, Conan z kolei potknął się o ciało pierwszego włócznika i runął jak długi na ziemię.

— Na Croma!

Nożownik spróbował wykorzystać okazję i rozpłatać go od góry do dołu. Lecz nawet leżąc, Conan zdołał odbić nóż. Broń ugodziła przeciwnika w krocze. Łotr zakwilił dziewczęcym głosikiem, wypuścił z dłoni nóż i chwycił się za zranione miejsce. Słaniając się na nogach, zrezygnował z walki.

Utykający zbójca z szablą wstał z ziemi i natarł na leżącego Conana tylko po to, by nadziać się na ostrze miecza. Stało się dobrze i źle zarazem. Klinga uwięzła między kośćmi ofiary. Konający wróg wyrwał Conanowi broń z ręki. Zwalił się u stóp barbarzyńcy i w agonii chwycił się ich jak tonący brzytwy. Nogi Cymmerianina zostały unieruchomione w śmiertelnym uścisku. Znalazł się w pułapce!

— Gotuj się na spotkanie ze swym bogiem! — zakrzyknął herszt bandy, skoczył naprzód i zamachnął się „poranną gwiazdą”, by roztrzaskać Conanowi twarz. Cymmerianin szarpnął się, przekręcił i prawie uwolnił nogi, ale zbyt późno…

Nagle pośród nocnej ciszy rozległ się dziwny świst. Jakby strzała przecięła powietrze, tyle że głośniejszy. W plecach zbójcy utkwił pal gruby niczym słup palisady. „Poranna gwiazda” wypadła mężczyźnie z rąk i spoczęła na martwym ciele u stóp Conana.

Cymmerianin wytrzeszczył oczy. To nie pal przebił herszta na wylot, lecz włócznia! Ale jaka! Płaskie, dwustronne ostrze było dłuższe, grubsze i szersze niż ręka Conana, a drzewce potężniejsze od jego ramienia.

Zbój zachwiał się i pochylił w tył, lecz pozostał w pozycji stojącej, kiedy tępy koniec ogromnej dzidy oparł się o ziemię. Po jednym uderzeniu serca martwy rzezimieszek przewrócił się na bok.

Conan zgiął się i rozwarł palce trupa szermierza zaciśnięte na swoich nogach. Odepchnął zwłoki i oswobodził się. Spojrzał na herszta bandy. Czyje ramię mogło cisnąć tę wielką włócznię z tak ogromną siłą, by przeszyła człowieka?

Gdy wstał i rozejrzał się za swym mieczem, wśród drzew zamajaczyły trzy sylwetki. W mroku dostrzegł, że to kobieta i dwaj mężczyźni odziani w skórzaną i wełnianą odzież z ręcznie tkanej przędzy. Mężczyźni dzierżyli włócznie, co oznaczało, że to zapewne broń rzucona przez kobietę uśmierciła przywódcę opryszków i zarazem ocaliła Conana. Niesamowite!

Przyglądał się im z obawą. Wyglądali jak wszyscy ludzie, których spotkał w swoim życiu, z jedną wszakże, istotną różnicą. Nawet kobieta, najmniejsza z całej trójki, była pół raza wyższa od Conana i niewątpliwie ważyła dwakroć tyle co Cymmerianin.

Conan w milczeniu patrzył na trójkę olbrzymów.

 

II

 

Mimo oszołomienia, Conan odnalazł swój miecz i począł czyścić klingę koszulą jednego z martwych rzezimieszków. Człowiek, który nie dba o broń, nie zasługuje, by ją posiadać.

— Zawdzięczam wam życie — rzekł do olbrzymów.

Trójka wielkoludów porozumiała się między sobą w nieznanym Conanowi języku. Minęła dłuższa chwila, zanim ogromna kobieta o kruczoczarnych włosach do ramion zwróciła się do Cymmerianina. Mówiła tą samą zamorańską gwarą, w której on zagadnął do olbrzymów.

— Potrafisz walczyć. Nie należysz do żadnego z miejscowych plemion.

Pomimo wielkich rozmiarów, olbrzymka wyglądała na całkiem atrakcyjną niewiastę, która po prostu urosła niemal dwakroć ponad miarę. Była niebrzydka i zgrabna, a jej głos miał głębokie, dźwięczne i z pewnością kobiece brzmienie. Conan widywał już ludzi uchodzących za gigantów, lecz zbudowanych nieproporcjonalnie, z grubymi brwiami i wargami, zniekształconymi rękami i stopami.

— Jam jest Conan z Cymmerii, kraju leżącego daleko stąd na pomoc — odrzekł. — Zdążam do Shadizaru. — Obejrzał ostrze broni i z zadowoleniem stwierdził, że nie ucierpiało wskutek walki.

Na chwilę zapanowała cisza, potem kobieta zamieniła kilka słów z kompanami. Znów mówiła w tym niezrozumiałym języku, co przedtem. Po dłuższej przerwie z powrotem zwróciła się do Cymmerianina. Conan zauważył, że cała trójka podejmuje decyzje bardzo powoli.

— Niedaleko od drogi do Shadizaru jest nasza wioska. Może zechciałbyś nas odwiedzić?

— Czy mieszka tam więcej takich… olbrzymów jak wy?

— Z wyjątkiem dzieci, wszyscy podobnie wyglądamy.

Conan zastanowił się. Wioska gigantów! Bez wątpienia widok godny uwagi. Shadizar czekał tak długo, że mógł poczekać jeszcze dzień lub dwa.

— Chętnie skorzystam z zaproszenia.

Jeden z wielkoludów podszedł do martwego herszta bandy i wyciągnął z trupa włócznię kobiety. Wydobycie broni z ciała nie sprawiło mu najmniejszej trudności. Wielka dzida wysunęła się z mlaśnięciem przypominającym odgłos wyciągania buta z błota lub gwoździa z mokrego drewna. Mężczyzna podał ją towarzyszce.

— Dobry rzut — pochwalił dziewczynę Conan.

— Zwą mnie Teyle — powiedziała olbrzymka. — A nasze plemię to Jatte. Czasem trafiam tym do celu… — Oparła tępy koniec włóczni o ziemię. — Ale mam mało siły w porównaniu z większością naszych ludzi.

Conan przyjrzał się ranie na piersi zbója. W dziurze, którą zrobiła włócznia, zmieściłaby się jego pięść. Nawet najsilniejszy, zwykły człowiek miałby trudności z uniesieniem i rzuceniem takiej dzidy, a ta kobieta uważała się za słabą! Jatte sprawiali wrażenie powolnych, lecz bez wątpienia brak zwinności nadrabiali siłą.

— Masz pożywienie? — zapytała Teyle. — Możemy poczęstować cię winem, serem i mięsem. Przyłącz się do nas.

— Już jestem waszym dłużnikiem — odparł Conan.

Teyle popatrzyła na martwych opryszków.

— To hieny. Nie zasługiwali na nic innego niż śmierć. Zamierzaliśmy się ich pozbyć, a ty ułatwiłeś nam zadanie.

Cóż… Było w tym sporo racji, choć Cymmerianin stanął do walki z własnych powodów. A po takim zajęciu człowiek głodnieje.

— Wspomniałaś o winie?

— W istocie.

 

Conan spał dobrze. Po wybornym winie miał przyjemne sny. Mógł porządnie wypocząć, wiedząc, że przy ognisku towarzyszy mu troje gigantów. Z pewnością nie zamierzali zrobić mu nic złego, bo inaczej zabiliby go wraz z hersztem rzezimieszków.

Gdy blask poranka rozjaśnił bezchmurne niebo, Cymmerianin wstał rześki. Czekała go kolejna przygoda. Na szczęście zapowiadała się bezpieczniej niż te, które przeżył wcześniej podczas podróży. Nie obawiał się olbrzymów, w końcu miał być ich gościem.

Po obfitym śniadaniu ruszyli w drogę. Tylko Teyle potrafiła porozumieć się z Conanem i w czasie marszu opowiedziała mu co nieco o historii Jatte.

— Trzysta lat temu pewien potężny czarownik stworzył naszych przodków, bo potrzebował silnych robotników do budowy swego zamku. Był zacnym człowiekiem i po wykonaniu pracy ofiarował Jatte wolność. Od tamtej pory żyjemy mniej lub bardziej spokojnie w wiosce, skąd wywodzi się nasz ród.

Conanowi wydało się, że gdy Teyle wypowiadała ostatnie zdanie, przez jej twarz przemknął cień emocji. O nic się jednak nie dopytywał.

Przez kilka godzin szli w milczeniu. Czasem Jatte odzywali się do siebie, lecz kobieta nie zadawała sobie trudu, by tłumaczyć Cymmerianinowi ich słowa.

Koło południa dotarli do wąskiej ścieżki wijącej się na prawo w skalnej rozpadlinie. Conan cierpliwie podążał za trójką olbrzymów. Wkrótce przed wędrowcami pojawił się strumień płynący równolegle do dróżki. Nad brzegami rosły wierzby. Po godzinie marszu zbliżyli się do miejsca, gdzie roślinność gęstniała, a po następnej — znaleźli się na skraju bagien. Ziemia zrobiła się grząska, a korony wysokich drzew tworzyły sklepienie przepuszczające niewiele światła. Wokół brzęczały owady i stała woda. Tu i ówdzie przenikał promień słońca, lecz nie doskwierał upał, który dał się Conanowi we znaki poprzedniego dnia.

Ścieżkę dawno pozostawili za sobą, ale trójka olbrzymów pewnie stawiała kroki. Wielkoludy najwyraźniej dobrze wiedziały, gdzie stąpać, by nie utonąć w zdradliwym trzęsawisku. Cymmerianin nie podjąłby tej wędrówki, gdyby musiał iść tędy po raz pierwszy w pojedynkę. Zdawało się, że dookoła są tylko mokradła i grząskie piaski. Niekiedy drogę przecinały piechurom węże grube jak nogi Cymmerianina. Długość niektórych gadów trzykrotnie przekraczała wzrost człowieka. Jednak dopóki szedł za olbrzymami, czuł się bezpieczny. Skoro grunt nie zapadał się pod ich ciężarem, to tym bardziej jemu nic nie groziło.

Zatrzymali się na stosunkowo suchym skrawku ziemi, by się posilić. Wtedy wprawne ucho Conana złowiło dziwny dźwięk dochodzący z oddali. Brzmiał niczym głośne kumkanie wielkiej gromady żab, które wyroiły się po ulewnym deszczu.

Olbrzymy też to usłyszały.

— Vargowie! — parsknął wyższy z mężczyzn i splunął.

Zdziwiony Conan spojrzał na Teyle.

— Vargowie?

Skinęła głową.

— Bagienne bestie zamieszkujące moczary. Są podobne do Jatte, lecz bardzo małe. Mniejsze nawet od ciebie. Mają zieloną, nakrapianą skórę i spiłowują sobie zęby w ostre szpice. To najgorszy rodzaj dzikich. Włóczą się stadami i żywią… naszym mięsem.

Conan zamyślił się. Stworzenia pożerające olbrzymy z pewnością nie gardziły też zwykłymi ludźmi. Odruchowo dotknął rękojeści miecza.

— To tchórze — uspokoiła go kobieta. — Atakują tylko wtedy, gdy jest ich tuzin, a ofiara jedna. Nie musimy się ich obawiać.

Conan pokiwał głową, ale postanowił mieć się na baczności.

Podążyli dalej krętym szlakiem przez błota. Kilka razy towarzysze Cymmerianina ostrzegli go w porę przed zrobieniem fałszywego kroku. Uświadomił sobie, że nikt nie mógłby natknąć się przypadkowo na ich wioskę. A gdyby nawet ktoś wiedział, gdzie leży osada, i zamierzał tam dotrzeć, wyprawa okazałaby się przerażająco niebezpieczna. Conan miał bystre oko i na długo zapamiętywał miejsca, które raz zobaczył. Mimo to, nie zapuściłby się w te tereny bez zachowania dużej ostrożności. Musiałby się zastanawiać, zanim gdzieś postawiłby stopę.

Późnym popołudniem dobrnęli wreszcie na skraj wioski Jatte.

Widok był zaiste imponujący.

Domy pobudowano głównie z drewna. Miały dachy kryte strzechą i nawet najmniejsze z nich zdawały się ogromne przy zwykłych, ludzkich siedzibach. Conan zobaczył wielu Jatte pochłoniętych różnymi zajęciami. Tu kobiety mełły ziarno na mąkę, tam mężczyźni cięli drewno na opał lub na budulec, ówdzie bawiły się dzieci. Cymmerianin sam poczuł się jak malec, gdyż potomstwo Jatte dorównywało mu wzrostem i budową ciała, lub nawet nad nim górowało. Nigdy nie spotkał się z niczym podobnym.

Niektórzy wieśniacy oderwali się od pracy i wyszli naprzeciw powracającej trójce. Pozdrawiali Teyle i jej towarzyszy, obrzucając Conana zaciekawionymi spojrzeniami. Gawędzili między sobą w swoim języku. Cymmerianin usłyszał, że Teyle wymieniła jego imię.

Trójka olbrzymów zaprowadziła gościa do okazałej budowli w środku wioski. Przy wejściu stało dwoje dzieci — chłopiec i dziewczynka. Przerastały Conana, choć nie wyglądały na więcej niż trzynaście wiosen. Nosiły wełniane koszule, krótkie kilty oraz zielone buty z cętkowanej skóry sięgające do połowy łydek. Miały włosy tego koloru co Teyle. Cymmerianin dostrzegł rodzinne podobieństwo.

Kobieta wskazała na chłopca.

— To Oren. — Trzynastolatek uśmiechnął się. — A to Morja. Są bliźniakami i moim młodszym rodzeństwem.

Conan pozdrowił dzieci skinieniem głowy.

— Wspaniały okaz, Teyle! — ucieszył się Oren. Cymmerianin zerknął na olbrzymkę. — Okaz?

— Uczyłam ich trochę języka, którym mówisz — wyjaśniła. — Ale robią dużo błędów.

Conan przyjął to do wiadomości. Cóż młodzi często się mylą.

— Mój ojciec czeka na nas — powiedziała. — Chce cię poznać.

— A skąd wie, że tu jestem?

— Bliźniaki z pewnością go uprzedziły.

We wnętrzu wielkiego budynku panował półmrok. Światło dzienne wpadało tu tylko przez kilka otwartych okien. Na środku izby stał olbrzym niemal dwakroć większy od Conana, a obok wielkoluda widniała solidna, lecz pusta klatka. Pod ścianami ustawiono stoły i krzesła. Tu i ówdzie walały się duże, wiklinowe kosze.

— Witaj, Teyle! — zawołał olbrzym.

— Witaj, ojcze.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin