Alice Sebold - Córeczka.doc

(1242 KB) Pobierz
Tej autorki





Tej autorki

SZCZĘŚCIARA

NOSTALGIA ANIOŁA

CÓRECZKA




Z angielskiego przełożyła

ZOFIA UHRYNOWSKA-HANASZ


Tytuł oryginału: THE ALMOST MOON

Copyright © Alice Sebold 2007 All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A.Kuryłowicz 2009

Polish translation copyright © Zofia Uhrynowska-Hanasz 2009

Redakcja: Beata Słama

Zdjęcie na okładce: Elise Maale Reksen

Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz

ISBN 978-83-7359-919-2 (oprawa twarda)

[SBN 978-83-7359-918-5 (oprawa miękka)

Dystrybucja

Firma Księgarska Jacek Olesiejuk

Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.

t/f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009

www.olesiejuk.pl

Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe

www.merlin.pl

www.empik.com

www.ksiazki.wp.pl

WYDAWNICTWO ALBATROS

ANDRZEJ KURYŁOWICZ

Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa

2009. Wydanie III/oprawa miękka

Druk: Łódzkie Zakłady Graficzne, Łódź


Zawsze, Glen


1

Kiedy wszystko zostało powiedziane i zrobione, zabicie matki wydaje się proste. Demencja obnaża jądro osobo­wości człowieka, którego dotyka. A jądro osobowości mojej matki przypominało zgniłą niezmienianą od tygodnia wodę na dnie wazonu z kwiatami. Kiedy ojciec ją poznał, była piękna, a kiedy przyszłam na świat jako ich późne dziecko, potrafiła jeszcze kochać, jednak w chwili, kiedy spojrzała na mnie tamtego dnia, żadna z tych rzeczy nie miała już najmniejszego znaczenia.

Gdybym nie odebrała wtedy telefonu, nieszczęsna sąsiad­ka matki, pani Castle, leciałaby dalej po liście numerów kontaktowych przypiętej do lodówki migdałowego koloru. Stało się jednak inaczej, więc nie minęła godzina, a gnałam na łeb, na szyję do domu, w którym przyszłam na świat.

Był chłodny październikowy poranek. Kiedy się pojawiłam, matka, wyprostowana i otulona moherowym szalem, siedziała w fotelu i coś do siebie mamrotała. Pani Castle powiedziała, że kiedy rano przyniosła gazetę, matka jej nie poznała.

7


-              Próbowała zatrzasnąć mi drzwi przed nosem - poskarżyła się. - Wrzeszczała, jakbym ją obdzierała ze skóry. To było naprawdę coś okropnego.

Matka siedziała jak totemiczna postać w tapicerowanym czerwono-białym fotelu, w którym spędziła ponad dwa­dzieścia lat, jakie upłynęły od śmierci ojca. Starzała się w nim powoli: najpierw czytała książki i haftowała, a po­tem, kiedy zaczął ją zawodzić wzrok, oglądała telewizję publiczną od świtu do wieczornego posiłku, po którym zasypiała przed telewizorem. W ciągu ostatniego roku czy dwóch po prostu siedziała w tym swoim fotelu, nie fatygu­jąc się nawet, żeby włączyć telewizor. Często kładła sobie na kolanach splecione pasemka wełny, którą na każde Boże Narodzenie przysyłała jej moja starsza córka Emily. Pieściła je tak, jak niektóre stare kobiety pieszczą kota.

Podziękowałam pani Castle i zapewniłam ją, że dam sobie radę.

-              Pamiętaj, że to już czas. - Sąsiadka odwróciła się do mnie, wychodząc. - Matka okropnie długo była sama w domu.

-              Wiem - odparłam i zamknęłam drzwi.

Pani Castle schodziła po schodkach z werandy z trzema różnymi pustymi talerzami, które znalazła w kuchni, a któ­re, jak twierdziła, należały do niej. Nie wątpiłam w to. Sąsiedzi matki byli błogosławieństwem. W czasach mojej młodości matka pomstowała na pobliski kościół prawo­sławny, nazywając jego parafian bez żadnego powodu tymi głupimi Polakami. Ale to przecież właśnie członkowie tej kongregacji dbali o to, żeby stuknięta stara kobieta, miesz­kająca od niepamiętnych czasów w walącym się domu,

8


była nakarmiona i ubrana. A jeśli od czasu do czasu ją okradano, no, cóż... ktoś taki nie powinien mieszkać sam.

-              Tutaj pod moim dachem żyją jacyś ludzie - skarżyła mi się nieraz, ale dopiero kiedy przy moim starym dziecin­nym łóżku znalazłam prezerwatywę, zrozumiałam, o czym mówi. To Manny, chłopak, który od czasu do czasu przy­chodził coś matce zreperować, sprowadzał na górę dziew­czyny. Rozmawiałam na ten temat z panią Castle i nawet wezwałam ślusarza. Ostatecznie to nie moja wina, że matka nie chciała się stąd wyprowadzić.

-              Mamo - użyłam słowa, do którego tylko ja, jako jej jedyne dziecko, miałam prawo. Spojrzała na mnie i uśmie­chnęła się.

-              Suka - powiedziała.

Obcując z osobami dotkniętymi demencją, odnosisz czasem wrażenie, że mają jakiś tajemny dostęp do prawdy, która się w tobie kryje - jakby mogły ci zajrzeć pod skórę.

-              Mamo, to ja, Helen - powiedziałam.

-              Już ja wiem, kto ty jesteś! - warknęła.

Zacisnęła dłonie na obłych poręczach fotela, a ja widzia­łam, z jaką siłą na te dłonie przypominające bezwolne szpony napiera, rażąc mnie swoją złością.

-              To dobrze - odparłam.

Stałam tam jeszcze przez chwilę, dopóki nie poczułam, że mam do czynienia z niepodważalnym faktem: ona jest moją matką, a ja jestem jej córką. Wydawało mi się, że od tej chwili nasze kolejne niemiłe spotkanie potoczy się normalnym trybem.

Podeszłam do okien i zaczęłam opuszczać metalowe żaluzje, pociągając  za coraz to bardziej  poprzecieraną taśmę.

9


Ogródek mojego dzieciństwa był tak zarośnięty, że krzewy i drzewa zatraciły swoje pierwotne kształty, a ja z trudem poznawałam miejsce, w którym bawiłam się wraz z innymi dziećmi, dopóki zachowanie mojej matki nie zaczęło zwracać uwagi sąsiadów.

-              Ona kradnie - powiedziała matka.

Stałam tyłem do niej. Patrzyłam na pnącze, które w rogu ogródka wpełzło na wielki świerk, całkowicie kryjąc szopę pełniącą kiedyś rolę warsztatu stolarskiego ojca. Tam był najszczęśliwszy. W najgorsze dni próbowałam go sobie wyobrażać, jak pracowicie szlifuje papierem ściernym drewniane kule, które wyparły wszystkie inne zamówienia.

-              Kto kradnie?

-              Ta suka.

Wiedziałam, że mówi o pani Castle. O kobiecie, która dzień w dzień przychodziła sprawdzić, czy matka się obudziła. Która jej przynosiła Philadelphia Inquirer, a nierzadko kwiaty z własnego ogródka. Wstawiała je do plastikowych pojemników po mrożonej herbacie, spokojna, że się nie stłuką, gdyby je przypadkiem matka przewróciła.

-              To nieprawda - powiedziałam. - Pani Castle to kochana kobieta, która się tobą serdecznie opiekuje.

-              A co się stało z moją niebieską miską Pigeon Forge?

Znałam tę miskę i zdałam sobie sprawę, że istotnie nie widziałam jej już od kilku tygodni. W czasach mojej młodości było w niej zawsze to, co nazywałam jedzeniem uwięzionym - a więc orzechy włoskie, orzechy brazylij­skie i laskowe, które ojciec łupał i małym widelczykiem wydłubywał miąższ.

-              Ja jej tę miskę dałam, mamo - skłamałam.

10


-              Co takiego zrobiłaś?

-              Pani Castle jest taka fantastyczna, a ja widziałam, że ta miska jej się podoba, więc któregoś dnia, kiedy się zdrzemnęłaś, po prostu jej tę salaterkę dałam.

Pomoc nie jest za darmo, miałam ochotę jej powiedzieć. Ci ludzie nie mają wobec ciebie żadnych zobowiązań.

Matka spojrzała na mnie, ale było to koszmarne przepast­ne spojrzenie. Najpierw zrobiła podkówkę: dolna warga jej opadła, a potem zaczęła drgać. Zbierało jej się na płacz. Wyszłam do kuchni. Za każdym razem, kiedy tu przychodzi­łam, znajdowałam mnóstwo powodów, żeby większość czasu przeznaczonego dla matki spędzać wszędzie, tylko nie tam, gdzie była ona. Zaczęła od niskiego jęku, który towarzy­szył mi przez całe życie. Ten jęk był obliczony na wzbudze­nie litości. To zawsze ojciec łamał się pierwszy i do niej biegł. Po jego śmierci padło na mnie. Przez ponad dwadzieś­cia lat z mniejszą czy większą starannością zajmowałam się nią, biegnąc, kiedy wołała, że serce jej pęka, czy - w miarę jak się starzała - coraz częściej wożąc ją do lekarza.

Tego dnia późnym popołudniem byłam na osłoniętym ganku na tyłach domu i zamiatałam słomianą matę. Zo­stawiłam drzwi uchylone, żebym w razie czego mogła ją słyszeć. I wtedy w otaczającą mnie chmurę kurzu wdarł się nieulegający wątpliwości smród gówna. Matka musiała iść do łazienki, ale nie mogła podnieść się z fotela.

Rzuciłam miotłę i pobiegłam do niej. Ale ona - wbrew moim podświadomym oczekiwaniom - nie umarła, czemu mogłoby towarzyszyć mimowolne wypróżnienie. Nie umar­ła we własnym domu, jak tylko ktoś w jej sytuacji mógłby sobie wymarzyć. Nie: po prostu narobiła pod siebie.

11


-              Numer dwa! - wykrzyknęła. Tym razem jej uśmiech był inny niż ten, który zwykle towarzyszył słowu „suka”. W tamtym uśmiechu było mimo wszystko jakieś życie. Ten był obcy. Wyzuty nawet ze strachu czy złośliwości.

Często, kiedy relacjonowałam mojej młodszej córce Sarze wydarzenia danego dnia, mówiła mi, że niezależnie od tego, jak bardzo mnie kocha, nie będzie mnie na starość przebierała ani zmieniała mi pieluch.

-              Wynajmę kogoś - powiedziała. - Unikanie takich spraw to najlepsza zachęta do odnoszenia sukcesów na innym polu.

W ciągu kilku sekund smród rozszedł się po całym pokoju. Dwa razy wychodziłam na werandę, żeby ode­tchnąć nawet tamtym przesyconym kurzem powietrzem. Myślałam tylko o jednym: matka musi zaprezentować się tak, jak sama chciałabym wyglądać wobec innych. Wie­działam, że będę musiała wezwać karetkę. Już od jakiegoś czasu zdawałam sobie sprawę, że matka powoli rozstaje się z życiem, ale nie chciałam, żeby przyjechała do szpitala umazana gównem. Powinnam powiedzieć: wiem, że ona by tego nie chciała, bo to, co dla niej było przez całe życie najważniejsze - czyli pozory - okazało się najważniej­sze i dla mnie. Po raz ostatni zaczerpnęłam tchu na werandzie i wróciłam do niej. Już się nie uśmiechała; była bardzo pobudzona.

-              Mamo - powiedziałam przekonana, że ani nie rozpoznaje tego słowa, ani córki, która je wymówiła. - Pomogę ci się umyć, a potem musimy wykonać kilka telefonów.

12


Ty już nigdy nie zatelefonujesz, pomyślałam, nie mając  zamiaru być okrutna. Ciekawe, dlaczego pragmatyzm jest tak często interpretowany w ten sposób. Gówno to gówno, a prawda to prawda. I tyle.

Uklękłam przed nią i spojrzałam jej w twarz. Nienawi­dziłam matki bardziej niż kogokolwiek na świecie, a mimo to sięgnęłam ręką w górę, jakby mi wreszcie pozwolono dotknąć czegoś szczególnie cennego, i przejechałam pal­cami po jej długim siwym warkoczu.

-               Mamo - wyszeptałam, wiedząc, że to słowo zawiś­nie w powietrzu. Że nie będzie nawet żadnego pogłosu, żadnej odpowiedzi.

Ale wilgotny okład zaczął jej doskwierać. Była jak ślimak uwięziony na słońcu - tak samo chciała uciec od tego, co powoduje niewygodę. Podniosłam się z klęczek i nachyli­łam nad nią. Objęłam ją delikatnie, starając się jej nie przygnieść. Przyjmując postawę zawodnika futbolu bloku­jącego przeciwnika, dźwignęłam ją do góry. Była i lżejsza, i cięższa, niż się spodziewałam.

Bez trudu ją postawiłam, ale gdy tylko znalazła się w pozycji pionowej, osunęła mi się w ramiona. Jedyne, co mogłam zrobić, żeby jej nie upuścić, to ukucnąć razem z nią. Kiedy już przygotowałam się do tego, żeby wziąć na siebie cały jej ciężar, mimo woli pomyślałam o ojcu - o tym, jak rok po roku dźwigał to brzemię, jak przepraszał sąsiadów, wycierał jej obfite łzy i jak jej ciało składało się, zawisając na nim i stapiając się z nim w jedno.

W takich chwilach mnie samej chciało się płakać. A teraz zbliżałyśmy się do końca nas, co oznaczało także koniec sekretów naszego domu. Miałam czterdzieści dziewięć lat, a matka osiemdziesiąt osiem. Ojciec nie żył już prawie tyle lat,

13


ile miała moja młodsza córka; umarł parę miesięcy po tym, jak skończyła trzy latka. Sara nigdy w pełni nie doświadczyła jego uroku osobistego; nigdy nie bawiła się w jego warsztacie wśród wyrobów ze sklejki. Pomyślałam o podobnych do mutantów koniach na biegunach butwiejących gdzieś w szopie i o moich ramionach, w których trzymałam matkę, a które słabły niebezpiecznie z każdą chwilą. I o tym, jak nasz dom i moje życie zmieniło się po jego śmierci.

Zawlokłam matkę, która - czułam to - starała mi się pomóc, na skraj schodków prowadzących do jej łazienki. Chyba zwariowałam. Jak ja sobie z tym wszystkim pora­dzę? Przecież ona waży przynajmniej pięćdziesiąt kilo, a ja, mimo całej sprawności niespełna pięćdziesięciolatki, nigdy nie podniosłam większego ciężaru niż trzydzieści. Niestety, nie dałam rady: upadłam na schodkach, a moja obfajdana i obsikana matka runęła na mnie.

Leżąc na pokrytych wykładziną dywanową stopniach, dyszałam ciężko, ale nie dawałam za wygraną. Byłam zdecydowana umyć ją i przebrać, zanim wezwę karetkę. Kiedy tak leżałyśmy, a ja zaczynałam się już przyzwyczajać do jej ciężaru, przywalona jej ciałem jak ciałem drzemią­cego kochanka, próbowałam rozpatrywać różne możliwo­ści. Mogłabym ją dotaszczyć do łazienki na tyłach domu i próbować umyć przy umywalce. Była jeszcze kuchnia. Ale o co ją oprę? Jak miałabym jednocześnie trzymać ją i myć, nie mówiąc o zalaniu podłogi i niebezpieczeństwie poślizgnięcia się z nią i rozwalenia obu naszych głów.

Matka zaczęła chrapać z odchyloną do tyłu głową, tak że przez ramię widziałam jej starą, usianą plamami twarz i szyję.

14


Spojrzałam na jej kości policzkowe - wystające jak zwykle, a teraz boleśnie ostre w jej trupim ciele. Kto mnie będzie kochał, pomyślałam, po czym wyrzuciłam z głowy to pytanie, patrząc na liście brzozy w promieniach zachodzącego słońca. Spędziłam tu cały dzień. Nie za­dzwoniłam nawet do Westmore, żeby odwołać zajęcia. Oczyma duszy widziałam puste miejsce na podium w sali ćwiczeń z rysunku z modela kurs podstawowy i studentów przy sztalugach gapiących się w to puste miejsce, z bez­użytecznym węglem w rękach.

Wiedziałam, że jeśli się nie ruszę, matka może tak spać godzinami i że już wkrótce zrobi się ciemno. Wyobrażałam sobie moją przyjaciółkę Natalie, która szuka mnie po różnych salach szkoły artystycznej, na próżno pytając o mnie studentów. Natalie zadzwoni do mnie do domu albo nawet tam pojedzie sama albo ze swoim synem Hamishem. Dzwonek odezwie się w pustym domu i wtedy Natalie pomyśli, że coś stało się mnie, Sarze albo Emily.

Delikatnie podłożyłam ręce pod ramiona matki, unosząc je lekko ze schodków. Najpierw jedno, potem drugie, jakbym poruszała naturalnej wielkości lalką. Ale opano­wanie jej w tak prosty sposób byłoby jednak niestety niemożliwe. Muszę sobie poradzić jakoś inaczej - bez wzywania córek. To zadanie tylko dla mnie. Wyczołgałam się jakoś spod niej, a ona wydała jęk jak balon, z którego uchodzi powietrze. Usiadłam obok niej na schodkach. Dom miał ciężar i siłę, które mogły mnie zmiażdżyć. Wiedzia­łam, że muszę się stąd wydostać, i pomyślałam nagle o wannie stojącej w szopie wśród koni na biegunach.

15


Zostawiłam drzemiącą matkę i pobiegłam na górę. Wpadłam do jej zagraconej sypialni po koce i do pokoiku toaletowego po ręczniki. Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze wiszącym nad umywalką. Oczy wydały mi się mniejsze i nawet bardziej niebieskie niż zwykle, jakby intensywność przeżyć miała wpływ na kolor i jego percep­cję. Od lat strzygłam się tak krótko, że niemal widziałam skórę na własnej głowie. Kiedy po raz pierwszy weszłam w tej fryzurze do matki, spojrzała na mnie i powiedziała:

-              Tylko mi nie mów, że do tego wszystkiego masz jeszcze raka. W dzisiejszych czasach wszyscy mają raka. - Wyjaśniłam jej, że z krótkimi włosami jest wygodniej: łatwiej ćwiczyć, pracować w ogrodzie i nie tylko w ogro­dzie. Uderzyła mnie niejasność jej intencji - nie wiedzia­łam, czy martwiłaby się o mnie, gdyby się okazało, że mam raka, czy uznałaby go za konkurencję dla siebie. Ton, jakim zadała mi to pytanie, wskazywał na drugą ewentual­ność, ale ostatecznie trudno było w coś takiego uwierzyć w odniesieniu do własnej matki.

Stałam na szczycie schodów, trzymając koce i ręczniki. Starałam się nie dopuszczać do siebie myśli, że ona już więcej nie zobaczy tych pokoi i że od tej pory staną się one dla mnie pustymi skorupami pełnymi różnych rupieci. Uderzyła mnie cisza panująca na górze w korytarzu i spoj­rzałam na wiszące na ścianach obrazki, które wkrótce znikną. Wyobraziłam sobie ciemne prostokąty, jakie po nich zostaną w miejscach, gdzie latami nie dochodziło słońce; słyszałam echa wśród pozbawionych zasłon okien i grubych ścian z cegły i tynku. Zaczęłam śpiewać. Śpie­wałam jakieś bzdury: reklamy karmy dla kotów i dziecinne piosenki. Ten ostatni zwyczaj przejęłam

16


od matki, k...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin