Po Trzecie Dla Forsy(Draki).rtf

(8827 KB) Pobierz

 

 

 

 

Rozdział 1

 

        W Trenton zapanował styczeń. Ze stalowosinego jak kolba pistoletu nieba spływało zabójczo zimne powietrze i osiadało na samochodach i chodnikach. W biurach firmy Kajusza Swana atmosfera była równie beznadziejna, a ja pociłam się jak ruda mysz, nie z gorąca, lecz ze strachu.

        — Nie mogę — powiedziałam kuzynowi Kajuszowi. — Jeszcze nigdy nie odrzuciłam zlecenia, ale tego klienta nie mogę przyjąć. Oddaj go Rangerowi. Albo Bamesowi.

        — Nie dam Rangerowi czegoś takiego — odparł na to Kajusz. — To coś w sam raz dla ciebie. Zachowuj się jak zawodowiec. Jesteś łowcą nagród. Od pięciu pieprzonych miesięcy. O co ten krzyk?

        — To wujek Mo! Nie mogę go aresztować. Wszyscy mnie wyklną. Matka mnie wyklnie. Najlepsza koleżanka mnie wyklnie.

        Kajusz wcisnął swoje szczupłe, zwinne ciałko w fotel za biurkiem i oparł głowę na skórzanym zagłówku.

        — Mo nie zjawił się na procesie. To znaczy, że jest zgniłkiem. I tylko to się liczy.

        Wzniosłam oczy do góry tak gwałtownie, że omal całkiem się nie odwróciły.

        Moses Bedemier, znany powszechnie jako wujek Mo, zaczął sprzedawać lody i tanie cukierki piątego czerwca 1958 roku i sprzedaje je do dziś. Jego sklep stoi na skraju Miasteczka, mieszkalnej dzielnicy Trenton, gdzie domy i umysły są dumne ze swojej ciasnoty, ale serca na ogół bywają otwarte na oścież. Urodziłam się tu i wychowałam, i choć mieszkam teraz o jakieś pół kilometra od granic Miasteczka, nadal łączy mnie z nim niewidzialna pępowina. Szarpię nią od lat, ale jakoś nigdy nie udało mi się przerwać cholerstwa.

        Moses Bedemier jest szacownym obywatelem Miasteczka. Czas zniszczył zarówno jego, jak i linoleum w sklepie, oboje pokrył licznymi zmarszczkami i nieco ukruszył, a przez trzydzieści z górą lat jarzeniowe światła wypaliły ich kolory. Żółta ceglana fasada i metalowy szyld także poniosły nieuniknione straty. Chrom i laminat na stołkach i ladzie straciły blask. Wszystko to nie ma najmniejszego znaczenia, ponieważ w naszej dzielnicy wujek Mo ma status zabytku historycznego.

        A ja, Isabella Swan — sześćdziesiąt dwa kilo żywej wagi, metr sześćdziesiąt dziewięć wzrostu, brązowe włosy, błękitne oczy — łowca nagród jak się patrzy, właśnie otrzymałam zadanie zawleczenia szacownego tyłka wujka Mo do pudła.

        — I co on takiego zrobił? — spytałam. — Dlaczego go w ogóle aresztowali?

        — Jechał siedemdziesiątką w strefie ograniczenia szybkości do pięćdziesięciu kilometrów. Złapał go funkcjonariusz Gazik... lepiej znany jako funkcjonariusz Benny Gaspick, którego dopiero wypuścili z akademii policyjnej. Jest tak przeraźliwie zielony, że nie wpadło mu do głowy, żeby wlepić wujkowi karne punkty i zapomnieć o sprawie.

        — Za przekroczenie szybkości nie wpłaca się kaucji.

        Kajusz wsparł o krawędź biurka szpic buta z patentowanej skóry. Mój kuzyn jest seksualnym szaleńcem, szczególnie czułym na punkcie ciemnoskórych młodzieńców z kolczykami w sutkach i kobiet o sterczących piersiach, właścicielek czternastowiecznych narzędzi tortur. W czasie wolnym od tych zajęć prowadzi firmę poręczycielską, co oznacza, że pożycza ludziom pieniądze na kaucję ustanowioną przez sąd. Kaucja służy do stworzenia nieprzyjemnej ekonomicznie sytuacji dla podejrzanego w razie, gdyby zechciał opuścić miasto. Po jej wpłaceniu podejrzany wychodzi z pudła, dzięki czemu może spać we własnym łóżku do czasu procesu. Cena za skorzystanie z usług Kajusza wynosi piętnaście procent kaucji i nie ulega zmianom bez względu na werdykt sądu. Jeśli zwolniony za kaucją nie zjawi się na rozprawie, sąd zatrzymuje pieniądze Kajusza. Nie tylko te piętnaście procent. Całą okrąglutką sumkę, pełną kaucję. Kajusz jest wtedy średnio zadowolony.

        I tutaj właśnie zaczyna się moja rola. Odnajduję zwolnionego za kaucją, który oficjalnie jest już przestępcą, i oddaję go w ręce sprawiedliwości. Jeśli odnajdę winnego niestawiennictwa w przyzwoicie krótkim czasie, sąd zwraca Kajuszowi forsę. Za łapanie zbiegów otrzymuję dziesięć procent kaucji, zaś Kajusz zostaje z zyskiem pięciu procent. Przyjęłam tę pracę w akcie rozpaczy, kiedy straciłam posadę sprzedawczyni damskiej bielizny u E. E. Martina. Miałam jeszcze do wyboru obsługiwanie pakowarki w fabryce tamponów. Odpowiedzialne zadanie, ale jakoś nie czułam powołania.

        Właściwie nie wiem, dlaczego ciągle pracuję dla Kajusza. Podejrzewam, że ma to coś wspólnego z nazwą. Łowca nagród. Nieźle brzmi. A poza tym nie muszę nosić w pracy pasa do pończoch.

        Kajusz uśmiechnął się obleśnie, jak zwykle. Najwyraźniej rozkoszował się historią, którą zamierzał mnie uszczęśliwić.

        — Otóż funkcjonariusz Gaspick, zżerany ślepą żądzą zostania Najbardziej Znienawidzonym Gliną Roku, zaczął pouczać wujka Mo o zasadach bezpieczeństwa na drodze. Pouczał go, pouczał, Mo wił się jak piskorz, aż wreszcie Gaspick dostrzegł w kieszeni jego kurtki czterdziestkę piątkę.

        — I Mo odpowiada za noszenie ukrytej broni.

        — Bingo.

        Noszenie ukrytej broni jest w Trenton chlebem powszednim. Zezwoleń na broń udziela się tu jak z łaski, przeważnie jubilerom, sędziom i kurierom. Przyłapanie na noszeniu ukrytej broni równa się z jej nielegalnym posiadaniem i jest wykroczeniem. Broń się konfiskuje, wyznacza się kaucję, a biedny właściciel jest przegrany jak cholera. Oczywiście nie przeszkadza to, że prawie połowa mieszkańców Jersey ukrywa broń. Pistolety sprzedaje się byle gdzie, dziedziczy po rodzinie, pożycza od sąsiadów i przyjaciół i kupuje z drugiej, trzeciej lub czwartej ręki od i przez obywateli niespecjalnie zorientowanych w przepisach o posiadaniu broni. Logika mówi, że skoro rząd wydaje licencje na posiadanie broni, można rzeczoną broń nosić w torebce. W końcu po co mieć pistolet, skoro nie można go nosić w torebce. A jeśli nie można nosić broni w torebce, to prawo jest do luftu. Zaś w Jersey nikt nie zawraca sobie głowy prawem, które jest do luftu.

        Nawiasem mówiąc, ja także miałam ukrytą broń. A rozmawiając w Kajuszem widziałam kaburę umocowaną na kostce jego nogi. Poliestrowe spodnie wybrzuszały się w tym miejscu znacząco. Przy czym dałabym głowę, że jego broń jest w dodatku niezarejestrowana.

        — Oskarżenie nie jest poważne — powiedziałam. — Nie warto z tego powodu nie stawiać się w sądzie.

        — Mo pewnie zapomniał, że ma rozprawę — odparł Kajusz. — Może wystarczy tylko, żebyś mu przypomniała.

        Ano właśnie, pomyślałam. Może to jednak nie aż taka katastrofa. Dochodziła dziesiąta. Mogłabym podskoczyć do sklepu i pogadać z Mo. W gruncie rzeczy, im dłużej o tym myślałam, tym bardziej upewniałam się, że wszystko będzie dobrze. Mo nie miał powodów, żeby unikać stawienia się w sądzie.

        Zamknęłam za sobą drzwi gabinetu Kajusza i okrążyłam Irinę Rosolli. Irina jest kierowniczką biura i aniołem stróżem Kajusza. Ma do niego tyle samo szacunku, co do koziego bobka, ale pracuje dla niego od lat i chyba pogodziła się z faktem, że i dla kozich bobków jest miejsce na bożym świecie.

        Tego dnia Irina umalowała sobie usta cyklamenową szminką, a paznokcie lakierem w tym samym kolorze. Włożyła też białą bluzkę w wielkie czarne grochy. Lakier wyglądał fajnie, ale bluzka nie leżała dobrze na kimś, kto sześćdziesiąt procent masy ciała skupia w klatce piersiowej. Na szczęcie w Trenton mało kto przejmuje się sprawami mody.

        — Chyba tego nie wzięłaś? — odezwała się do mnie tonem wskazującym, iż tylko najgorszy padalec mógłby chcieć przysporzyć wujkowi Mo choć odrobinę bólu.

        Nie poczułam się obrażona. Wiem, gdzie mieszka Irina. Myślimy w ten sam sposób.

1

 


        — Pytasz, czy porozmawiam z Mo? Tak, porozmawiam z Mo.

        Czarne brwi Iriny zbiegły się w jedną kreskę — żywy obraz świętego oburzenia.

        — Ten dureń niepotrzebnie go aresztował. Wszyscy wiedzą, że wujek Mo muchy by nie skrzywdził.

        — Nosił ukrytą broń.

        — Wielkie mi przestępstwo.

        — To jest przestępstwo!

        Znad katalogów ukazała się głowa Luli.

        — Co to za wujek Mo?

        Lula jest byłą prostytutką, zatrudnioną jako urzędniczka. Niedawno zgłosiła się do programu resocjalizacyjnego, co pociągnęło za sobą ufarbowanie włosów na blond, rozprostowanie ich i ponowne zakręcenie w pierścionki. Po tej transformacji Lula wygląda jak wielka, gruba, czarna Shirley Temple.

        — Moses Bedemier — wyjaśniłam. — Prowadzi sklep z cukierkami na Ferris Street. Bardzo popularna osoba.

        — Aha. Chyba go znam. Tak coś pod sześćdziesiątkę? Łysy na czubku głowy? Mnóstwo wątrobianych plam? I ma nos, co wygląda jak penis?

        — Hm. Nigdy nie zauważyłam tego nosa.

        Kajusz dał mi akta wujka Mo, składające się z połączonych spinaczem protokołu aresztowania, umowy o wpłaceniu kaucji oraz fotografii. Wzięłam zdjęcie i spojrzałam na nie. Lula zerknęła mi przez ramię.

        — Aha. To on. Stary Penisowy Nochal.

        Irina wyprysnęła z krzesła.

        — Chcesz mi wmówić, że wujek Mo był klientem? Nic z tego, nie wierzę!

        Lula zmrużyła oczy i wysunęła dolną wargę.

        — Słuchaj no, siostro.

        — Bez obrazy — dodała szybko Irina.

        — Ha — powiedziała Lula opierając dłoń na biodrze.

        Zaciągnęłam suwak kurtki i omotałam szyję szalikiem.

        — Jesteś pewna, że znasz wujka Mo? — zwróciłam się do Luli.

        Jeszcze raz przyjrzała się fotografii.

        — Ciężko powiedzieć. Wiesz, jacy ci biali staruszkowie są do siebie podobni. Może powinnam pójść razem z tobą i osobiście przyjrzeć się gościowi.

        — Nie! To nie jest dobry pomysł.

        — Uważasz, że nie dam sobie rady z tymi pierdołami?

        Lula nie zapisała się jeszcze na program resocjalizacji języka.

        — Oczywiście, że dasz sobie radę — zapewniłam ją. — Chodzi tylko o to, że ta sprawa jest jakby... delikatna.

        — A co tam — odrzekła Lula wbijając się w kurtkę. — Już ja to załatwię, bardzo delikatnie.

        — Tak, ale...

        — Poza tym możesz potrzebować pomocy. Przypuśćmy, że gość nie pójdzie z tobą po dobroci. Będzie ci potrzebna duża, postawna kobieta — na przykład ja — żeby go przekonać.

        Lula i ja spotkałyśmy się podczas mojego pierwszego zadania. Ona zarabiała na ulicy, a ja byłam kompletnie zielona. Niechcący wplątałam ją w sprawę, nad którą pracowałam, i w rezultacie pewnego pięknego poranka znalazłam ją na moich schodkach przeciwpożarowych, posiniaczoną i zakrwawioną.

        Lula uważa, że uratowałam jej życie. Ja twierdzę, że naraziłam ją na niebezpieczeństwo. Miałam okazję wyrównać nasze rachunki, ale Lula jakby się do mnie przywiązała. Nie posunę się tak daleko, by twierdzić, że czci mnie jak bohaterkę. Jest mniej więcej tak jak w tych chińskich historiach, kiedy ratując komuś życie stajesz się jego właścicielem... nawet, jeśli tego nie chcesz.

        — Nie będziemy nikogo przekonywać — oznajmiłam. — To wujek Mo. Sprzedaje dzieciom cukierki.

        Lula zawiesiła na ramieniu torebkę.

        — Dam sobie radę — zapewniła i ruszyła za mną. — Ciągle jeździsz tym starym buickiem?

        — Tak. Mój lotus jest jeszcze w sklepie.

        Prawdę mówiąc, lotus znajdował się wyłącznie w moich snach. Parę miesięcy temu ukradli mi jeepa, a matka, w niefortunnym porywie dobrych chęci, podarowała mi buicka wuja Sandora. Kłopoty finansowe i brak silnej woli spowodowały, że od tej pory oglądam świat zza kierownicy potwornie wielkiego błękitnego gruchota i zastanawiam się, co złego zrobiłam, że zasłużyłam na taki los.

        Podmuch wichru załomotał szyldem delikatesów Fiorellego o ścianę biura Kajusza. Podniosłam kołnierz i zaczęłam grzebać w kieszeniach w poszukiwaniu rękawiczek.

        — Przynajmniej buick jest w dobrym stanie — pouczyłam Lulę. — W końcu to się liczy, no nie?

        — Ha — odrzekła na to Lula. — Tak mówią wszyscy, którzy nie mają fajnych wózków. A radio? Ma radio? Dolby stereo?

        — Nie ma dolby stereo.

        — Moment. Chyba nie spodziewasz się, że będę jeździć po mieście bez dolby stereo. Muszę się podkręcić, żebym miała ochotę dobrać się mu do tyłka.

        Otworzyłam samochód.

        — Nie będziemy się nikomu do niczego dobierać. Będziemy rozmawiać z wujkiem Mo.


        — Jasne — mruknęła Lula sadowiąc się wygodnie. Rzuciła na radio spojrzenie pełne obrzydzenia. — Już to kiedyś słyszałam.

        Minęłam jedną przecznicę i skręciłam w lewo, w kierunku Miasteczka. Niewiele można zrobić, żeby rozweselić styczniowy krajobraz. Mrugające światełka i czerwone plastykowe Mikołaje były już schowane, a wiosna ciągle jeszcze pozostawała w sferze marzeń. Żywopłoty wyglądały jak sterty brzydkich burych patyków, mróz wywabił z trawników ostatnie wspomnienie o kolorze, a z ulic znikły dzieci, koty, czyściciele samochodów i ryczące radia. Szczelnie zamknięte okna i drzwi broniły domów przed zimnem i mrokiem. Nawet sklep wujka Mo wydawał się zimny i odpychający. Lula wyjrzała przez okno od mojej strony.

        — Nie chcę ci psuć zabawy — powiedziała — ale coś mi się zdaje, że gość jest nieobecny.

        Zatrzymałam samochód przy krawężniku.

        — Niemożliwe. Wujek Mo nigdy nie zamyka sklepu. Nie zamknął go od pięćdziesiątego ósmego.

        — Wiesz co ci powiem? Teraz zamknął.

        Wyskoczyłam z Wielkiego Błękitu, podeszłam do drzwi i zajrzałam do środka. Światło było zgaszone i nigdzie nie widziałam wujka Mo. Nacisnęłam klamkę. Zamknięte. Zapukałam do drzwi głośno i energicznie. Nic. Jasna cholera.

        — Pewnie zachorował — powiedziałam do Luli.

        Sklep stał na rogu, z wejściem od Ferris Street i bokiem przy King. Wzdłuż Ferris Street ciągnął się długi szereg schludnych bliźniaków, wiodąc do samego serca Miasteczka. Natomiast ulica King była świadectwem ciężkich czasów. W większości bliźniaków mieszkały liczne rodziny. Na próżno by tu szukać wykrochmalonych firaneczek Marthy Washington. Prywatności broniły zawieszone w oknach prześcieradła i porwane rolety, a także nieprzyjemna świadomość, iż nie jest się tu mile widzianym.

         — Przez okno tego domu naprzeciwko wygląda jakaś straszna staruszka — zauważyła Lula.

        Spojrzałam na wskazany dom na Ferris i zadrżałam.

        — To pani Steeger. Uczyła mnie w trzeciej klasie.

        — Pewnie było fajnie.

        — Najdłuższy rok w moim życiu.

        Do tej pory dostaję konwulsji, kiedy muszę coś podzielić.

        — Powinnyśmy z nią porozmawiać — powiedziałam.

        — Aha — zgodziła się Lula. — Taka wścibska starucha na pewno wie masę rzeczy.

        Poprawiłam torebkę na ramieniu i pomaszerowałyśmy do drzwi pani Steeger.


        Drzwi otwarły się na tyle, bym mogła ocenić, że pani Steeger nie zmieniła się przez te wszystkie lata. Nadal była chuda jak deska i miała suchą twarz z małymi oczkami, spoglądającymi czujnie spod brwi, które wyglądały tak, jakby narysowano je brązową kredką. W zeszłym roku pani Steeger owdowiała. Na rok przedtem przeszła na emeryturę. Teraz miała na sobie brązową sukienkę w białe kwiatuszki, pończochy oraz praktyczne buty. Okulary zwisały z szyi na łańcuszku. Włosy, mocno skręcone, ufarbowała na brązowo. Nie wyglądała na osobę przyzwyczajającą się do życia na wolniejszych obrotach. Wręczyłam jej wizytówkę i przedstawiłam się jako agentka firmy poręczycielskiej.

        — Co to znaczy? — zainteresowała się pani Steeger. — Czy to organizacja policyjna?

        — Niezupełnie. Pracuję dla Kajusza Swana.

        — A. — Pani Steeger przetrawiła informację. — Jesteś łowcą nagród.

        Powiedziała to tym samym tonem, jakiego używa się wobec handlarzy narkotyków i innych zwyrodnialców. Przekrzywiła brodę w sposób zwiastujący początek akcji dyscyplinarnej, a wszystko w jej postawie świadczyło, że może bym doszła do czegoś, gdybym sumienniej pracowała nad dzieleniem.

        — Co to ma wspólnego z Mosesem? — spytała.

        — Został aresztowany za wykroczenie i nie pojawił się na rozprawie. Agencja Swana wpłaciła za niego kaucję, więc muszę odnaleźć Mo i pomóc mu ustalić datę nowej rozprawy.

        — Mo nie skrzywdziłby nawet muchy — oznajmiła pani Steeger.

        Święte słowa.

        — Czy wie pani, gdzie mogę go zastać? — spytałam. Wyprostowała się jeszcze o pół centymetra.

        — Nie. I uważam, że powinnaś się wstydzić, skoro nie potrafisz znaleźć sobie innego zajęcia, niż prześladowanie dobrych ludzi, takich jak Moses Bedemier.

        — Ja go nie prześladuję. Chcę mu tylko pomóc ustalić nowy termin rozprawy.

        — Kłamie, kłamie, powiem mamie — ukróciła mnie pani Steeger. — W trzeciej klasie byłaś małą kłamczuchą i pozostałaś nią. Zawsze chciałaś przemycić gumę na lekcje.

        — No to bardzo dziękuję — powiedziałam. — Miło było panią spotkać po tylu latach.

        TRZASK. Pani Steeger zamknęła drzwi.

        — Trzeba było skłamać — odezwała się Lula. — Nigdy niczego się nie dowiesz, jeśli będziesz mówić prawdę. Trzeba było jej powiedzieć, że pracujesz w komisji gier i zakładów, a Mo wygrał kupę pieniędzy.

        — Może innym razem.

        — Może innym razem otworzymy drzwi i przetrzepiemy suce tyłek.

        Zgromiłam Lulę strasznym spojrzeniem.

        — To tylko sugestia — powiedziała.


        Stanęłam przed innymi drzwiami i miałam właśnie zapukać, kiedy pani Steeger znowu wystawiła głowę.

        — Szkoda zachodu — rzuciła. — Whiteheadowie są na Florydzie. Harry zawsze bierze urlop w zimie. Wrócą za dwa tygodnie.

        TRZASK. Głowa zniknęła.

        — Nie szkodzi — poinstruowałam Lulę. — Zapukamy do drzwi numer trzy.

        Drzwi numer trzy otworzyła Dorothy Rostowski.

        — Dorothy?

        Isabella?

        — Nie wiedziałam, że tu mieszkasz.

        — Będzie już rok.

        Trzymała na biodrze dziecko, drugie siedziało przed telewizorem. Pachniała bananami i tanim winem.

        — Szukam wujka Mo — powiedziałam. — Myślałam, że znajdę go w sklepie.

        Dorothy przełożyła dziecko na drugie biodro.

        — Nie ma go od dwóch dni. Nie szukasz go dla Kajusza, co?

        — Właściwie...

        — Mo nie skrzywdziłby nawet muchy.

        — Tak, ale...

        — Szukamy go, bo wygrał na loterii — wtrąciła Lula. — Chcemy mu odkopsnąć kupę szmalu.

        Dorothy prychnęła z niesmakiem i zatrzasnęła drzwi.

        Spróbowałyśmy jeszcze w domu obok Dorothy, jednak z tym samym skutkiem. Mo nie pojawił się w sklepie od dwóch dni. Nie dowiedziałyśmy się nic więcej, wyjąwszy nieproszoną sugestię, iż powinnam poszukać innego zajęcia.

        Zapakowałyśmy się do buicka i znowu przyjrzałyśmy się umowie o wpłaceniu kaucji. Mo podał adres zamieszkania na Ferris 605. To oznaczało, że mieszkał nad sklepem. Wyciągnęłyśmy szyje i spojrzałyśmy w cztery okna na pięterku.

        — Coś mi się zdaje, że Mo dał nogę — powiedziała Lula.

        Istniał tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić. Wysiadłyśmy z samochodu i powędrowałyśmy na tyły ceglanego budynku. Schody prowadziły na ganek na piętrze. Wspięłyśmy się po nich i zapukałyśmy do drzwi. Nic. Nacisnęłyśmy klamkę. Zamknięte. Zajrzałyśmy przez okna. Czyściutko. Ani śladu Mo. Żadnego światła.

        — A może Mo tam umarł — rzuciła nagle Lula. — Albo zachorował. Może miał zawał i leży w łazience na podłodze.

        — Lula, my się tu nie włamiemy.

        — To by był humanitarny gest.


...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin