ROZDZIAŁ V
Brzemię własnego „ja”
Społeczeństwo pełne powagi
Nieszczęśliwa pogoń za szczęściem
Być rozważnym czy nierozważnym?
„Kłopot z socjalizmem polega na tym — pisał Oscar Wilde — że zabiera on zbyt wiele wieczorów". Wilde sam był kimś w rodzaju socjalisty, zatem cele socjalizmu nie były mu obce. Musiało mu pewnie chodzić o to, że jest to dość męczący sposób spędzania czasu. W życiu można robić znacznie przyjemniejsze rzeczy niż toczenie nie kończących się dyskusji na temat własności środków produkcji.
Socjalizm oraz jego kuzyn, marksizm, to poważna rzecz. Jeśli podpisujemy się pod tymi poglądami, stwierdzamy, że potrafią one zapanować nad całym naszym życiem. Natychmiast się wprowadzają, zaczynają się rządzić i prze meblowywać nasz umysł. Wkrótce nadają one ton wszystkim naszym myślom. Krótko mówiąc, poważny zespół poglądów wytwarza charakterystyczną mentalność. Na przykład, oddanego marksistę uważamy za kogoś o zawężonym spojrzeniu, fanatycznego, pedantycznego, mało atrakcyjnego towarzysko. Pewnie nie zaprosilibyśmy go na karty ani towarzyską rozmowę. Jest to, co prawda, stereotyp, lecz stereotypy mają przeważnie jakieś oparcie w rzeczywistości.
SPOŁECZEŃSTWO PEŁNE POWAGI
Przypuśćmy zatem, że pytamy: Czym się odznacza charakterystyczna mentalność, będąca wytworem społeczeństwa psychologicznego? Felietonista George Will, pisząc o „osobliwym współczesnym połączeniu hedonizmu i sumienności", stwierdził coś, co moim zdaniem trafia w samo sedno. Jesteśmy sumienni nawet w stosunku do własnych przyjemności. Sumienność to pewnie zbyt delikatne słowo. Powaga byłaby ściślejszym określeniem. Wydaje się, że typową cechą społeczeństwa psychologicznego jest nieustająca powaga.
Dobrym tego przykładem jest historia, którą przytacza w swojej autobiografii psycholog Gordon Allport. Kiedy złożył wizytę Freudowi, aby zawrzeć z mistrzem znajomość, został wprowadzony do gabinetu, gdzie przywitała go głucha cisza. Aby wypełnić czymś pustkę, Allport opowiedział o epizodzie, jaki miał miejsce w tramwaju, którym jechał do gabinetu Freuda. Mały chłopiec, najwyraźniej mający fobię na punkcie brudu, nieustannie skarżył się matce: „Nie chcę tu siedzieć... Nie pozwól temu brudasowi siedzieć obok mnie". „Kiedy skończyłem opowiadać — wspomina Allport — Freud utkwił we mnie swój życzliwy wzrok psychoterapeuty i spytał: «I to pan był tym małym chłopcem?»"
Problemem naszym jest to, że poważny ton, typowy dla gabinetu psychoterapeutycznego wkradł się do wszystkich dziedzin naszego życia. Odnosi się wrażenie, że każda wypowiedziana przez nas uwaga wymaga analizy ze strony naszych przyjaciół. Nam z kolei trudno coś komuś doradzić bez dodania: „To będzie dla ciebie dobra terapia". Wydaje się, że w każdej sprawie przyjęliśmy postawę nieustannej czujności: „Czy to, co teraz robię, będzie dla mnie korzystne?", „Czy ta osoba pomoże mi się rozwinąć?", „Czy przytuliłem dzisiaj dziecko?" Duch psychologii to duch bardzo wyrachowany.
WŁASNE „JA" W ROLI BOGA
Skąd się bierze owa psychologiczna powaga? Zaproponuję odpowiedź, która z początku może się wydać dziwna. Wynika ona z próby zajęcia miejsca Pana Boga. Może to wyjaśnię.
Powiedziałem wcześniej, że skupianie się na własnym „ja" często prowadzi do zuchwałego zaprzeczenia tezie o potrzebie istnienia wspólnoty społecznej oraz tradycji. Pozostawia to ludzi samym sobie. Podobnie jest z rolą, jaką w naszym życiu odgrywa Bóg. Człowiek, który chce być niezależny, niekoniecznie przestaje wierzyć w Boga, choć jego wyobrażenie o Nim ulegnie prawdopodobnie zmianie. Jeśli chcemy nadal się samourzeczywistniać, zapewne bardziej nam będzie odpowiadał taki Bóg, który nie wtrąca się w ludzkie sprawy. Bóg, który po prostu pozwoli nam być sobą. Zaczniemy tak dopasowywać swe wyobrażenie o Bogu, aby odpowiadało ono naszym poglądom na temat ludzkich możliwości. Im bardziej będziemy się czuli niezależni, tym mniejszą będziemy odczuwać potrzebę zdawania się na Niego. Uwierzymy, że sami potrafimy załatwić dla siebie wiele spraw, z którymi ludzie pobożni zwracają się do Boga.
Stąd już tylko mały krok do przekonania, że własne „ja" jest czymś w rodzaju boga. W coś takiego wierzył Carl Jung. W swojej Odpowiedzi Hiobowi zdaje się on sugerować, że Bóg ustępuje człowiekowi pod wieloma względami, oraz że najbardziej zależy Mu na tym, aby na trwałe stać się człowiekiem. Jedna z książek Ericha Fromma nosi tytuł You Shall Be As Gods (Będziecie niczym bogowie). Will Schutz, popularny psycholog, pisze: „Jestem wszędzie, jestem wszechwiedzący, jestem Bogiem". Uczestnik seminarium terapii elektrowstrząsowej (EST) słyszy: „Ty jesteś najwyższą istotą".
Co wynika z takiego przekonania?
Wydaje się, że mamy tu dwie możliwości. Albo się całkowicie traci poczucie odpowiedzialności, albo zmierza się w przeciwnym kierunku i bierze na siebie znacznie większą odpowiedzialność niż nakazuje rozsądek. W pierwszym przypadku mamy do czynienia z narcystycznymi lub psychopatycznymi jednostkami, względnie osobami będącymi na drodze do jednego lub drugiego. Są to ludzie, którzy nie widzą niczego poza własną osobą. Inni ich najzwyczajniej nie obchodzą. Nie powinno nas dziwić, że liczba psychopatów i narcyzów w naszym społeczeństwie stale rośnie. Jest to jedna z naturalnych konsekwencji wiary w psychoterapeutyczną przesłankę, wedle której nigdy nie powinniśmy podporządkowywać swych potrzeb potrzebom innych, ani jakiejkolwiek idei lub tradycji poza nami samymi.
Tak jak zawsze istnieją ludzie nieodpowiedzialni, tak też istnieją ludzie, których własny temperament skłania do troski o sprawy, na które nie mają wpływu. Jeśli należycie do tej drugiej kategorii, to stwierdzicie, że wziąwszy odpowiedzialność za swoje samourzeczywistnienie, bierzecie tym samym odpowiedzialność za klęski i ułomności, które niesie życie. W przeszłości, kiedy dominował światopogląd religijny, uważano, że człowiek realizuje się dzięki Bogu; ludzi nie uważano za zdolnych do samodoskonalenia. Najlepsze co mogli zrobić, to zawierzyć Bogu. Resztę sprawiała niczym nie ograniczona łaska Boża. Jeśli zaś chodzi o grzechy i wady, to nie miały one być darowane, choć należało się ich spodziewać.
Obecnie panuje inny klimat. Wszystkim nam się wydaje, że posiadamy wrodzoną zdolność odnoszenia sukcesów w życiu. Jeśli nam się nie powodzi, oznacza to, że po prostu nie dajemy z siebie wszystkiego, na co nas stać. Powinniśmy się bardziej starać. Społeczeństwo psychologiczne to społeczeństwo o wielkich oczekiwaniach. Jeśli tylko mamy dostateczną samoświadomość, powinniśmy być w stanie sprostać tym oczekiwaniom. I powinniśmy być w stanie tego dokonać nawet bez pomocy rodziny, otoczenia — lub Boga.
To trudne zadanie. Przyzwoity człowiek, któremu nie jest wszystko obojętne i który dawniej w realizacji swych godziwych zamierzeń zdałby się na pomoc Boga, obecnie musi polegać na samym sobie. Każdy musi dźwigać ciężar, jakim jest bycie bogiem dla siebie oraz innych. Nie zawsze jest to zwykła arogancja. Nasze społeczeństwo nie jest przygotowane do przypominania nam o obecności i potędze Boga. W rezultacie wydaje się, że nie pozostaje nam nic innego, jak tylko wziąć na siebie cały ten ciężar. Jeśli tak na to spojrzeć, można się w tym wysiłku dopatrzyć czegoś szlachetnego. Wciąż jednak jest to bardzo poważny wysiłek. Ponieważ uważa się, że własne „ja" cieszy się wyjątkową niezależnością oraz dysponuje wyjątkowymi możliwościami, nigdy nie możemy się odprężyć i po prostu pozwolić Bogu być Bogiem.
Wiem, że psychologowie i specjaliści od poradników nie ubierają tego w aż tyle słów. Dużo się mówi o zwykłym zaakceptowaniu siebie takim, jakim się jest. Można by pomyśleć, że to dość łatwe. Najwidoczniej jednak tak nie jest. Książkowe poradniki to w gruncie rzeczy zbiory zadań. Większość z nich zawiera długie listy samodoskonalących ćwiczeń. Wszystkie prezentują pewną modelową kompetencję w zakresie życia osobistego, pracy oraz wychowania dzieci, którą osiągają tylko nieliczni. Przeczytawszy je, odnosimy wrażenie, że nie stanęliśmy na wysokości zadania, tak jak w trakcie lektury Ewangelii. Nie jest to oczywiście to samo, a i wskazówki, które otrzymujemy są inne. Przesłaniem Ewangelii jest zawierzenie Komuś większemu od nas samych. Przesłaniem poradników jest kształtowanie samego siebie. Niektórzy psychologowie mówią to wyraźniej od innych, jednak wydaje się, że taki jest podstawowy kierunek udzielanych porad. Oto przykład:
Skoro tylko uwierzymy, że człowiek może stać się Bogiem, nigdy naprawdę nie zaznamy spokoju, nigdy nie będziemy mogli powiedzieć: „W porządku, skończyłem swoje zadanie, zrobiłem, co do mnie należało". Musimy nieprzerwanie zmierzać ku coraz większej mądrości, coraz większej skuteczności. Żywiąc to przekonanie, wprzęgamy się, przynajmniej dopóki nie umrzemy, w morderczy kierat samodoskonalenia oraz duchowego rozwoju. Musimy wziąć na siebie Bożą odpowiedzialność *.
Fragment ten pochodzi z książki psychiatry M. Scotta Pecka, zatytułowanej The Road Less Traveled (Droga mniej uczęszczana). Nie trzeba chyba dodawać, że dr Peck, podobnie jak dr Jung i dr Fromm, uważa, iż człowiek może się stać Bogiem. Pod jednym względem całkowicie się z nim zgadzam: jest to rzeczywiście kierat.
BRZEMIĘ PONAD NASZE SIŁY
Jednakże — i tu dochodzimy do rzeczy najważniejszej — brzemię, jakim jest bycie Bogiem to brzemię, któremu po prostu nie jesteśmy w stanie sprostać. Na tym, na przykład, polega problem rodziców, którym każe się jeszcze bardziej kochać swoje dzieci. Niewątpliwie dzieciom potrzeba więcej miłości niż jej otrzymują. Jest jednak faktem, że wielu rodziców już teraz okazuje im tyle miłości, ile się tylko da. Dzieci potrzebują dużo miłości. Co więcej, religia chrześcijańska utrzymuje, że odczuwają one nieskończoną potrzebę miłości (do problemu tego powrócę później). Lecz ciągłe domaganie się, by rodzice w dawaniu miłości upodobnili się do Boga, zwykle nie zwiększa ich skuteczności wychowawczej. Jedynie wywołuje w nich poczucie winy.
Nie chodzi tu jednak o to, jak skuteczni mogą być rodzice. Prawdopodobnie byliby o wiele bardziej skuteczni, gdyby współczesny świat nie pozbawił ich tego, co ułatwiało zadanie ich przodkom: autorytetu, wspólnoty społecznej, tradycji, współmałżonka. Chodzi o to, że jeśli prócz samych siebie nie mamy niczego ani nikogo, na kim moglibyśmy się oprzeć, rzeczywiście wszystko staje się bardzo poważne. Jeśli na dodatek wszyscy eksperci uważają nasze „ja" za jakąś cudowną maszynę i jeśli nie nauczyliśmy się jeszcze jej uruchamiać, to dźwigany przez nas ciężar staje się jeszcze większy.
Spójrzmy na to tak. Wyobraźmy sobie, że Amerykańskie Towarzystwo Medyczne, powołując się na wyniki badań, wydaje oświadczenie w sprawie przeziębień, by udowodnić, że przeziębienie spowodowane jest złym wyobrażeniem o sobie, brakiem silnej woli oraz ogólnymi wadami naszego charakteru. Dokument ten próbuje nam udowodnić, że osoby pogodne, wielkoduszne i troskliwe znacznie rzadziej się przeziębiają niż osoby tych przymiotów pozbawione, po czym czytamy, że przeziębienie można leczyć lub mu zapobiegać przy pomocy odpowiedniej dawki poczucia własnej wartości. Przeziębienie staje się wówczas znacznie poważniejszym problemem niż kiedyś. Nie możemy twierdzić, że jego przyczyną jest zła pogoda lub unoszące się w powietrzu zarazki. Będziemy musieli wziąć na siebie pełną odpowiedzialność za swe przeziębienia. Wkrótce utworzona zostanie organizacja Anonimowych Zakatarzonych, a przeziębione dzieci będzie się posyłać do psychiatry.
Albo przypuśćmy, że ministerstwo zdrowia stwierdza, iż oddychanie przez nos — a nie przez usta — zwiększa długość ludzkiego życia, w związku z czym rozpoczyna kampanię informacyjną w tej sprawie. Co się stanie? Najprawdopodobniej u wielu osób, które nigdy się dłużej nie zastanawiały, w jaki sposób oddychają, pojawią się dolegliwości płuc i problemy z oddychaniem. Poradnie uczące jak trzymać usta zamknięte zrobią wtedy świetny interes.
NIESZCZĘŚLIWA POGOŃ ZA SZCZĘŚCIEM
Mam nadzieję, że to jasne. Pełne powagi dążenie do osiągnięcia zdrowia fizycznego łatwo może się przerodzić w niezdrową obsesję. Podobnie ktoś, kto z największą powagą dąży do osiągnięcia zdrowia psychicznego lub spełnienia, zmierza w niewłaściwym kierunku.
Dzieje się tak z jednego, podstawowego powodu. Szczęście oraz samospełnienie to coś, do czego nie można dążyć bezpośrednio. Są to produkty uboczne innych dążeń. Im bardziej staramy się osiągnąć je bezpośrednio, tym bardziej nam się wymykają z rąk. Najszczęśliwsi jesteśmy wówczas, gdy pochłania nas gra, jakieś hobby lub rozmowa, i na chwilę zapominamy o swej pogoni za szczęściem. Dlatego przykładanie wagi do samoświadomości — tak popularna dziś recepta na szczęście — często przynosi skutki odwrotne do zamierzonych. Szczęście zwykle osiągamy, skupiając uwagę poza własnym „ja". Jeśli naprawdę chcemy dążyć do szczęścia, to powinniśmy poważnie traktować niemal wszystko — wyścigi konne, jedzenie, miłość — z wyjątkiem samych siebie.
Kolejna uwaga. Bardzo niewielu ludzi potrafi dążyć do samo-urzeczywistnienia, nie umniejszając wartości innych osób. Jedną z cech człowieka, który skupia się na samym sobie jest zanik zainteresowania innymi ludźmi i rzeczami. W rezultacie problemy zewnętrzne zajmują go tylko o tyle, o ile służą jego własnej samorealizacji. Stają się one jedynie środkami umożliwiającymi osiągnięcie celu. Narzędziami. Czymś, co po wykorzystaniu można wyrzucić na śmietnik. Ma się rozumieć, tego rodzaju postawa w rzeczywistości przekreśla nasze szansę na urzeczywistnienie się. W miarę jak świat staje się mniej interesujący, własne „ja" staje się bardziej wymagające i niespokojne. Człowiek, który zaczął się interesować własną osobą, wnet dostrzega w tym taki ciężar, że gotów jest na każdy desperacki akt, byleby tylko móc go z siebie zrzucić. Zwraca się wówczas ku narkotykom, alkoholowi lub jakiemuś innemu środkowi znieczulającemu.
Tak wygląda ten problem w zarysie. Aby nadać mu konkretną treść, posłużmy się przykładem filmowym. Mirror Crack'd (Stłuczone lustro), film na podstawie kryminału Agathy Christie, ukazuje ciekawy kontrast pomiędzy dwoma typami ludzi. Hollywoodzka ekipa filmowa przybywa do angielskiej wioski, aby nakręcić w niej film. Przybysze z Hollywood to postacie skrajnie narcystyczne, a mimo to dręczone niepokojem i uzależnione od proszków nasennych. Nie interesuje ich nic poza nimi samymi, podczas gdy Anglicy, w sposób charakterystyczny dla amatorów, interesują się wszystkim. Na przykład pannę Marple zawsze widzimy uprawiającą ogródek, szydełkującą, piekącą chleb lub dopytującą się o zdrowie sąsiadów. Jej zainteresowania koncentrują się poza nią samą, dlatego jest z niej wyśmienity detektyw-amator. Panna Marple potrafi obiektywnie spojrzeć na sytuację, ponieważ jej zainteresowania zakorzenione są w obiektywnych realiach; jej ciekawość nie kończy się na niej samej.
Jak może pamiętacie, amateur to po francusku „miłośnik". Słowo to oznacza życzliwe zainteresowanie światem, czułą troskę o wszystko, co znajduje się poza nami. Kiedy tracimy status amatora, zaczynamy tracić zdolność przejmowania się czymkolwiek. Prawdopodobnie coś takiego przytrafiło się wspomnianej ekipie z Hollywood. Ludzie ci są ekspertami od mówienia o sobie. Swoje potrzeby i wymagania znają na wylot, co jest albo wynikiem wieloletniej analizy, albo zwyczajną konsekwencją funkcjonowania w społeczeństwie psychologicznym. Zatracili charakterystyczną dla amatora umiejętność radowania się otaczającym ich światem.
Należy odnotować jeszcze jedną rzecz, związaną z tym filmem. Jego akcja dzieje się w latach pięćdziesiątych. Z jednej strony to całkiem niedawno. Z innego punktu widzenia to całe wieki temu. W owych czasach angielska wieś nie należała jeszcze do społeczeństwa psychologicznego. To samo dotyczyło także sporych obszarów amerykańskiej prowincji. Za to Hollywood był już całkowicie opanowany przez psychologię. Zatem aktorów i mieszkańców wsi dzieli przepaść, nie tylko dlatego, że reprezentują oni dwie różne kultury, lecz również dlatego, że żyją oni w dwóch różnych epokach. Angielscy mieszkańcy wsi wciąż żyją w świecie przedfreudiańskim.
Logicznie nasuwa się pytanie: „Czy na świecie nie ma ludzi, którzy się urzeczywistnili?" Otóż tacy ludzie istnieją. Wszyscy znamy ludzi, w których uderza nas to, że jest w nich więcej życia oraz więcej spokoju niż u przeciętnych osób. Na dodatek wydaje się, że są one wszystkim szczerze, zainteresowane. I często potrafią sprawić, że bardziej czujemy się sobą. Chciałbym jedynie zauważyć, że gdy natrafimy na „oryginalny wyrób", a nie tylko „imitację", można się założyć, że człowiek ten jest taki, jaki jest z pewnością nie dlatego, że skupił się na własnym „ja".
Dotychczasowe rozważania moglibyśmy podsumować trzema wnioskami: (l) próba umieszczenia własnego „ja" ponad wszystkim innym — a więc zastąpienia nim Boga — to obarczenie nas wielkim brzemieniem; (2) skoncentrowanie się na własnym „ja" powoduje skutki odwrotne do zamierzonych, ponieważ prowadzi nie do samourzeczywistnienia, lecz do zbyt poważnego traktowania samego siebie; (3) zajmowanie się samym sobą zmniejsza zainteresowanie światem, co z kolei sprawia, że własne „ja" staje się mniej interesujące. Krok następny to postawienie pytania: „Jaki świat budujemy?"
WSPÓŁCZESNA OBSADA RÓL
Rozdział ten rozpocząłem od omówienia pewnej charakterystycznej mentalności, i zasugerowałem, że społeczeństwo psychologiczne wytwarza atmosferę bezlitosnej powagi. Pytanie o charakterystyczną mentalność, jeśli spojrzeć na nie z innej strony, przeradza się w pytanie o to, jakich postaci brakuje w naszej opowieści.
Tego, co za chwilę powiem, nie jestem w stanie udowodnić przy pomocy danych statystycznych; będziecie to musieli porównać z własnymi spostrzeżeniami. Otóż zaobserwowałem, że we współczesnym teatrze życia nie tylko zrezygnowano z układu: tradycja, rytuał, rodzina, ale i zredukowano w stopniu zatrważającym obsadę ról. Obecna atmosfera nie pozostawia wiele wolnego miejsca na śmiałą ekscentryczność, na bardziej wyraziste cechy charakteru uosabiane w literaturze przez Sir Johna Falstaffa czy Samuela Pickwicka, a w świecie realnym przez kogoś takiego, jak Samuel Johnson — krótko mówiąc, przez ludzi o skandalicznie bujnym trybie życia.
Kiedy myślimy o tych postaciach, myślimy o nich z wielką czułością; przypominają one wyrośnięte dzieci. Nigdy im nie przyjdzie do głowy, że im jesteśmy starsi, tym poważniej powinniśmy podchodzić do samych siebie. Johnson, nawet w późniejszych latach swojego życia, uwielbiał staczać się z górki. Podobnie Pickwick i Falstaff spędzają czas, wplątując się w kolejne ucieszne wydarzenia. Wszystkim trzem wspólna jest umiejętność sprawiania innym przyjemności swą obecnością i rozmową. Powodem tego jest ich brak powagi. Ich zewnętrzna próżność kryje lekceważący stosunek do własnej osoby. Warunkiem umożliwiającym sprawianie innym takiej przyjemności jest elementarna pokora; uznanie, że są oni takimi samymi ludźmi, jak wszyscy inni, nie zaś kimś wyjątkowym, znajdującym się na prostej drodze do spełnienia się.
Otóż pokora nie oznacza udawania, że jest się mniej bystrym lub mniej utalentowanym niż w rzeczywistości. Na przykład Johnson doskonale wiedział, że niewielu ludzi w Londynie dorównywało jego inteligencji. Nie był przecież głupcem. Mimo to, na innym poziomie, posiadał elementarną skromność, wyrażającą się w przekonaniu, że wszyscy są równi w oczach Boga, i że od czasu do czasu wszyscy musimy w tych oczach głupio wyglądać. W każdym razie Johnson nigdy nie uważał, że robienie z siebie błazna jest czymś poniżej jego godności. Chętnie wykorzystywał każdą okazję do błazenady, a jeśli takowej okazji akurat nie było, stwarzał ją sam. Bliski przyjaciel pisał o nim: „W bufonadzie nie ma sobie równych".
Trudno jednak być dalej beztroskim, skoro dowiadujemy się, jak bardzo poważnie powinniśmy traktować samych siebie. Tego właśnie nauczyła nas psychologia. Na przykład, wiele się dzisiaj mówi o godności człowieka. To słuszna idea, jeśli chodzi w niej o to, by nikt nie wykorzystywał ani nie krzywdził drugiej osoby. Jeśli jednak chodzi o to, byśmy widzieli w sobie napuszonego bożka czy pępek świata, to idea ta może się okazać bardzo szkodliwa.
Jedną z ofiar zbytniej powagi może być nasze poczucie humoru. Dzieje się tak dlatego, ponieważ poczucie humoru oznacza pewną utratę godności. Ktoś, kto stroi miny, aby rozbawić dziecko, rezygnuje ze swej godności; podobnie ktoś, kto ryczy ze śmiechu. Nieodzownym warunkiem dobrej zabawy jest zapomnienie o swojej godności, czyli o sobie samym. Potwierdzamy tę prawdę, mówiąc na przykład: „Nie posiadałem się ze śmiechu". Aby się dobrze bawić, musimy wyjść poza siebie. W przeciwnym wypadku zabraknie nam perspektywy; nie zrozumiemy dowcipu. Natomiast zbytnie zaabsorbowanie samym sobą pozbawia nas wszelkiej perspektywy: pojawia się powaga w stosunku do samego siebie, znika poczucie humoru.
A brak poczucia humoru to brak zdrowia psychicznego. Czasami mówimy, że ktoś posiada „zbawczą łaskę", pewną cechę, która sprawia, że nie jest to osoba złośliwa albo nudna. Z pewnością poczucie humoru jest jedną z takich zbawczych łask. Poczucie humoru pomaga nam między innymi zachować zdrowie psychiczne. Wydaje się, że dotyczy to na przykład Johnsona, który miał naturalne predyspozycje do melancholii, i który musiał znosić ubóstwo, poważne dolegliwości fizyczne, a także swą wyjątkową brzydotę fizyczną. Momentami wręcz obawiał się, że popadnie w obłęd. Zrozumiał, że najlepszym lekarstwem jest nie igrać z samoświadomością. Kuracja polegała raczej na oddaleniu się od samego siebie. Nie jesteśmy w stanie powiedzieć, czym by się to wszystko skończyło, gdyby można było wówczas korzystać z psychoterapii. Wiemy natomiast, że psychoterapia zachęca do autoanalizy, Johnson miał chyba szczęście, że w owych czasach nie można było z niej korzystać.
O tym, że Johnson potrafił wychodzić poza siebie wiemy z pełnych ciepłego humoru przekazów, przedstawiających jego liczne błazeństwa. Istnieje na przykład obraz, przedstawiający pulchnego Johnsona z podwiniętymi, na kształt torby, brązowymi połami surduta, skaczącego po pokoju niczym kangur i rozśmieszającego swoich gości. Jest też obraz Johnsona, który na jednej z londyńskich ulic dostał „takiego ataku śmiechu, że wyglądało, jakby miał konwulsje; dla zachowania równowagi oparł się o jedną z latarni... i wybuchał takimi głośnymi salwami śmiechu, że w ciszy nocy jego głos zdawał się być słyszalny od Temple Bar po Fleet" .
Jeśli mamy osiągnąć pełnię, powinniśmy zastosować odpowiednią strategię. Ludzie są najbardziej sobą wówczas, gdy wychodzą poza siebie.
ZAABSORBOWANIE SAMYM SOBĄ A ZDROWIE PSYCHICZNE
Ekstremalne formy zaburzeń psychicznych są zawsze ekstremalnymi przypadkami zaabsorbowania samym sobą. Ibsen opisywał szpital psychiatryczny jako miejsce, gdzie
Swem „ja" tutaj każdy szpuntuje swą beczkę,
Swojem „ja" nazywa każdą jej klepeczkę.
Nikt tutaj bliźniego nie czuje boleści,
Nikt nie wie, co w mózgu drugiego się mi...
PanavPaul