Psychologiczne uwiedzenie 6.doc

(66 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ VII

ROZDZIAŁ VII

O ponownym narodzeniu

Grzech pierworodny i szlachetny dzikus

Potrzeby duchowe psychologów

Psychologia ponownego narodzenia

 

 

Cele psychologii można by z grubsza streścić przy pomocy ta­kich nagłówków, jak „przystosowanie się", „radzenie sobie", „har­monia", „spełnienie", „wiara w siebie", „lepsze związki" itd. Szla­chetne to cele, niezły azyl tak dla chrześcijan, jak i nie-chrześcijan. Nie należy ich jednak mylić z chrześcijańskim programem dla ludz­kości — choć tak się, niestety, dość często dzieje. Idea chrześcijań­stwa jest całkiem inna. Chodzi w niej nie o przystosowanie się, lecz o przemianę; nie o regulację, lecz o wymianę silnika na zupełnie nowy. Chrześcijaństwo głosi konieczność ponownego narodzenia. O to w nim, mówiąc najkrócej, chodzi. Jeśli potrafisz, osiągnij spełnienie, pełnię i harmonię, lecz niezależnie od tego czy ci się to uda, czy nie i tak będziesz musiał się ponownie narodzić.

DOWODY Z ZEWNĄTRZ

Gdyby to mówili jedynie chrześcijanie, problem wyglądałby na­stępująco: „Chrześcijaństwo mówi to, a psychologia tamto. I komu tu wierzyć?" Poszukajmy zatem potwierdzenia gdzie indziej. Jeśli to, co chrześcijaństwo mówi o naturze ludzkiej, jest prawdą, to należało by się spodziewać, że dowody na to znajdziemy wśród nie-chrześcijan.

Faktem jest, że nie tylko chrześcijanie głoszą konieczność ponownego narodzenia. Tak samo myśli większość społeczeństw pry­mitywnych. Świadczą o tym ich rytuały. Widać to w rzeczach, które traktują z największą powagą; rzeczach, wokół których organizują obrzędy, i do których przygotowują się tygodniami i miesiącami. Bycie narodzonym raz — naturalne przyjście na świat — najwido­czniej im nie wystarcza, gdyż ich rytuały inicjacyjne pełne są czyn­ności i gestów symbolizujących odrodzenie się.

KROKODYLE, ŁAŹNIE PAROWE I BARANIE SKÓRY

Najczęściej spotykany rytuał inicjacyjny polega na tym, że młody człowiek biegnie przez tunel, utworzony przez dwa rzędy mężczyzn, którzy chłoszczą go witkami. Jeśli skoncentrujemy się na krwi, sinia­kach i „prymitywizmie" tego obrzędu, umknie nam najważniejsze: że narodziny to rzecz bolesna i krwawa. Nie można oczekiwać, że odro­dzenie będzie banalnym incydentem niczym przymiarka u krawca. Wśród niektórych plemion Nowej Gwinei inicjacja polega na wczoł­ganiu się w otwartą paszczę krokodyla i wyjściu jego drugim końcem. Śpieszę dodać, że jest to martwy krokodyl, z odciętym ogonem. Zosta­wia się w nim jednak tyle krwi i wnętrzności, by młody człowiek miał świadomość, że odbył niezwykłą przeprawę. Na Północnozachodnim Wybrzeżu (w USA) indiańscy chłopcy muszą w ramach obrzędu wejść do łaźni parowej i tak długo się w niej pocić, aż staną się na tyle gibcy, by móc się przecisnąć na zewnątrz przez mały otwór w ścianie. Ple­miona w innych rejonach świata budują w buszu lub dżungli chaty inicjacyjne, w których osoby odbywające inicjację zamykane są na całe tygodnie lub miesiące niczym w łonie matki. Sądzę, że symbolika ta nie wymaga wyjaśnień.

Wszystko to ma może niewielki związek z chrześcijańskim zwy­czajem chrztu, jednak tkwi w tym ten sam instynkt. Podobnie jest z wszystkim innym, włączywszy nawet przekonanie, że aby mieć w sobie prawdziwe życie, trzeba najpierw umrzeć dla samego siebie. Dlatego właśnie niektóre ludy grzebią wkraczających w dorosłość w płytkich grobach, przykrytych liśćmi. Dlatego też ludy Bantu obchodzą obrzęd zwany „ponownym narodzeniem", polegający na tym, że przed ceremonią obrzezania chłopiec zostaje spowity przez ojca w ba­rani żołądek, w którym następnie pozostaje przez trzy dni. Mircea Eliade, znany historyk religii, zwraca uwagę, że „U tego ludu zmarłych grzebie się w pozycji embrionalnej, spowitych w baranią skórę".

Trzy dni. Jest to, rzecz jasna, interesujący zbieg okoliczności, do którego można się w rozmaity sposób ustosunkować. Możemy stwierdzić, że dowodzi to jedynie, iż chrześcijaństwo jest tylko jednym z fragmentów mitologii, jak wszystko inne. Wówczas jed­nak stajemy w obliczu faktu istnienia zdumiewającej ilości mitologii, która w całości zwrócona jest w tym samym kierunku. Coś, co stanowi niemal powszechne zjawisko, nie powinno być lekką ręką odkładane na bok. Wymaga to wyjaśnienia, a nie zlekceważenia.

Problem częściowo polega na tym, że wybraliśmy kilka niedaw­nych zjawisk, występujących w „rozwiniętych" społeczeństwach i przyjęliśmy je za normę. Warto by raz na jakiś czas przyjrzeć się społeczeństwu psychologicznemu i zastanowić się, jak musimy wy­glądać w oczach ludów Bantu. Jeśli chodzi o rytuały przemiany, to neutralny obserwator może zauważyć, że trzy dni spędzone w bara­niej skórze wcale nie muszą być gorsze od siedmiu lat spędzonych w gabinecie psychiatry, z pewnością zaś są o wiele tańsze. I, jak powiada Huckleberry Finn, „wychodzi na to samo". A może i lepiej. Pewni moi znajomi, misjonarze żyjący wśród ludów Bantu i innych okolicznych plemion, twierdzą, że ludzie ci są orzeźwiająco wolni od neuroz, które nękają Amerykanów i napełniają kieszeń psychologom.

MĄDROŚĆ PRYMITYWNA

A zatem nie tylko chrześcijanie pragną ponownego narodzenia. Kiedykolwiek spotykamy ludzi, którzy nie ulegli jeszcze wpływowi uczonych lub fachowców od reklamy, stwierdzamy, że w taki lub inny sposób wyrażają oni tę samą ideę powtórnego narodzenia.

Nikodemowi, który podobnie jak wszyscy faryzeusze był czło­wiekiem uczonym, pojęcie to sprawiało nie lada kłopot: „Jakże może się człowiek narodzić będąc starcem? Czyż może powtórnie wejść do łona swej matki i narodzić się?" (J 3,4) Odpowiedź czło­wieka prymitywnego na to pytanie jest zaskakująco podobna do odpowiedzi wczesnych chrześcijan. Choć może się to wydawać niemożliwe i niedorzeczne, należy to jednak robić, choćby w sposób symboliczny.

Nie chcę jednak, by rozumiano to tak, że oto chrześcijaństwo nie jest niczym nowym, a jedynie kolejną wersją starego tematu. Chrze­ścijaństwo oznacza dla świata coś zupełnie nowego: w gruncie rzeczy rewolucję. Ludzie sami potrafili dojść do tego, że z naturą ludzką coś jest nie tak, że jest ona tak wypaczona, iż wymaga nowego narodzenia; jednak nigdy nie potrafili dojść do całej pra­wdy, ani też w jaki sposób można tego dokonać. Wraz z pojawie­niem się chrześcijaństwa ludzie dowiedzieli się, że przemiana, do której tęsknili od najdawniejszych czasów, jest w gruncie rzeczy mo­żliwa do zrealizowania, nie tylko symbolicznie, lecz w rzeczywistości.

Chodzi mi o to, że to, co dało światu chrześcijaństwo, może było nadprzyrodzone, jednak nie było czymś niezgodnym z naturą. To, co zaproponowało ono człowiekowi, było dopełnieniem jego natu­ry, nie zaś czymś obcym. I niemal wszędzie, gdzie istniała możli­wość wyboru, ludy pogańskie i prymitywne przyjmowały nowe chrześcijaństwo w miejsce swych dawnych wierzeń, ponieważ da­wało im ono, i to w najdrobniejszym szczególe, wszystko to, czego domagała się ich własna natura. Jeśli z drugiej strony wielu uczo­nych uważa, iż chrześcijaństwo jest dla nas jakąś zawadą, to pewnie dlatego, że nie wsłuchują się już oni w głos swej natury, lecz tylko w odgłos różnych teorii i badań.

GRZECH PIERWORODNY I SZLACHETNY DZIKUS

Dlaczego ludy prymitywne odczuwają ową potrzebę odrodze­nia? Ponieważ ludzie ci czują się nie ukończeni, niekompletni. Coś w ich obecnym życiu jest niezadowalające, wręcz podejrzane. Po­trzebny jest im nowy początek. „Jakikolwiek jestem — pisał Chesterton — wiem, że nie jestem taki, jaki być powinienem". Kiedy czytamy na temat religii ludów prymitywnych lub rozmawiamy z tymi, którzy je badali, stwierdzamy, że słowa te wyrażały dość powszechne odczucie. Eliade powiada, że człowiek prymitywny „chce być inny, niż jest".

Dlaczego? Ponieważ w niemal wszystkich społeczeństwach na­potykamy pogląd, będący odpowiednikiem chrześcijańskiej wiary w grzech pierworodny; przekonanie, że gdzieś na samym początku z ludźmi stało się coś bardzo niedobrego, w wyniku czego natura ludzka znalazła się na niższym poziomie niż w chwili jej pierwotne­go stworzenia. Zanim doszło do owego upadku, człowiek żył w zgo­dzie zarówno z samym sobą, jak i z Bogiem lub bogami. Eliade nazywa to „Mitem Złotego Wieku" i przytacza dowody na jego istnienie w każdej niemal kulturze. Celem — lub przynajmniej jednym z celów — obrzędu inicjacji jest umrzeć dla własnego upadłego pogańskiego „ja" i narodzić się do nowego życia, w którym człowiek będzie mógł ponownie wejść w kontakt z sacrum i w ten sposób uczynić zadość swej prawdziwej naturze.

Można by to nazwać zabobonem, byłaby to całkiem uzasadniona reakcja. Jednak nieuzasadnione jest udawanie, że nic takiego nie istnieje. Obawiam się, że tak właśnie robi wielu ludzi, między innymi uczeni, którzy powinni mieć jednak więcej rozumu w gło­wie. W osiemnastym wieku, kiedy o antropologii wiedziano bardzo niewiele, Europejczycy podniecali się pojęciem Szlachetnego Dzi­kusa. Wydawało im się, że ludy prymitywne, znajdując się bliżej stanu naturalnego, są wolne od winy i rozgoryczenia. Towarzyszył temu pogląd, iż człowiekowi prymitywnemu, w przeciwieństwie do jego europejskiego odpowiednika, z radością przychodzi robienie tego, co nasuwa się w sposób naturalny.

Pogląd ten wciąż jest niezwykle popularny, ale nigdzie chyba jego popularność nie była tak wielka, jak wśród psychologów ze szkoły humanistycznej, którzy bez przerwy namawiają nas do na­wiązania kontaktu z naszym naturalnym „ja". Zwykle oznacza to pozbycie się wszelkich zahamowań, ograniczeń oraz zakazów, i branie przykładu z tubylców w przepaskach, o których naiwnie się sądzi, że nie mają żadnych zahamowań lub zakazów. Zgodnie z tym poglądem, który można nazwać „Nowym Mitem Złotego Wieku", ludy prymitywne, takie jak amerykańscy Indianie czy plemiona Nowej Gwinei, przedstawiane są jako wzory pełni i harmonii, po­nieważ wiedzą one, jak żyć w zgodzie z naturą (to znaczy bez zahamowań); ponieważ nauczyły się akceptować siebie takimi, jaki­mi są.

Na podstawie tego, co właśnie widzieliśmy, można stwierdzić, że jest to mylny pogląd. Żaden prawdziwy „dzikus" nie wierzy w mit o Szlachetnym Dzikusie — a jeśli tak, to wierzy on, że wszy­stkie szlachetne dzikusy żyły dawno temu, w Złotym Wieku poprze­dzającym Upadek, i pragnie stać się taki, jak oni. Życie zgodne z naturą — jeśli oznacza to jedynie zaakceptowanie swej ludzkiej kondycji w takiej postaci, w jakiej ją postrzegamy, a nie dążenie do ponownego narodzenia w wymiarze nadprzyrodzonym — nie jest czymś, co zainteresuje prawdziwego człowieka prymitywnego. Na pierwszy rzut oka zdaje się on przyjmować życie takim, jakie ono jest. Widzimy jednak, że gdy przychodzi czas inicjacji, nagle cał­kiem poważnieje. Nie próbujcie go wówczas nakłaniać do tego, by zachowywał się w sposób, jaki wam się wydaje naturalny, i konie­cznie przestrzegajcie wszystkich zakazów i ograniczeń; i błagam was, nie kręćcie się w pobliżu wydzielonych szałasów!

Człowiek prymitywny, podobnie jak chrześcijanin, sądzi, że z je­go naturą coś jest nie w porządku. Dlatego w społeczeństwach prymitywnych, podobnie jak w przypadku chrześcijaństwa, da się zauważyć pragnienie odstawienia na bok starego „ja" i rozpoczęcia wszystkiego od nowa. Przechodzący inicjację często otrzymuje no­we imię dla zaznaczenia zarówno jego nowej tożsamości, jak i śmierci jego dawnego „ja". Jeśli zamiast tego powiemy mu, że potrzebne mu jest jedynie lepsze wyobrażenie o sobie, posłucha nas uważnie — w większości plemiennych społeczeństw uprzejmość jest oznaką dojrzałości — lecz nie da wiary ani jednemu naszemu słowu.

„BÓG W BUTELCE"

Nie musimy wszak wybierać się na drugi koniec świata, by spotkać ludzi niezadowolonych z tego „ja", z którym przyszli na świat; przechadzka po niektórych ulicach naszych miast pozwoli nam odkryć niezliczoną rzeszę niezadowolonych. Czasem aż strach ich oglądać — zbiegów, alkoholików, narkomanów, klientów sex-shopów — możemy się jednak wiele od nich nauczyć. Thoreau powiedział, że większość ludzi „żyje w cichej rozpaczy". Tutaj mamy do czynienia z głośniejszą rozpaczą. Czego ci ludzie tak rozpaczliwie pragną? Odpowiedź brzmi: transcendencji. Pragną oni uciec od czegoś: od nudy, monotonii dnia codziennego, frustra­cji, nieudanych związków lub samotności. I pragną gdzieś dojść, do czegoś potężnego, niezwykłego, podniecającego; słowem, cze­goś, co wyzwoliłoby ich od codziennego życia.

Uroki stanu transcendencji są nieźle ukazane w powieści Thomasa Wolfe'a Spójrz ku domowi aniele. W pewnym miejscu autor pisze o tym, jak pierwszy raz był pijany.

Wiedział, że jest to wielka chwila w jego życiu. (...) Na całym świecie nie ma drugiego człowieka jak on, nikt nie potrafiłby się upić tak wzniosie, tak zachwycająco, tak wspaniale. To było wię­ksze i wspanialsze od wszystkiej muzyki, jaką słyszał w życiu; było tak wspaniałe jak najwspanialsza poezja. Dlaczego nikt mu o tym nie powiedział? Dlaczego nikt nie umiał tego opisać? Dlaczego — skoro można było kupić boga w butelce i wypić go, i samemu zostać bogiem — dlaczego ludzie nie są bezustannie pijani?

Transcendencja w wersji „zrób to sam" może jednak bardzo łatwo wymknąć się spod kontroli. Bóg w butelce okazuje się potęż­nym dżinnem z piekła rodem, obdarzonym własnym rozumem. Wkrótce eksperymentatora trzeba ratować, choć w rzeczywistości może mu na tym w ogóle nie zależeć. Lecz jak go ratować?

Czasami pytam moich studentów, z których wielu pragnie w przyszłości nieść ludziom pomoc, co zaproponują — dajmy na to alkoholikowi — w miejsce „boga w butelce"? Ich odpowiedzi zwy­kle nie wykraczają poza ramy wyznaczone przez psychologię: „przystosowanie się do społeczeństwa", „radzenie sobie", „lepsze wyobrażenie o sobie" itd. Wydaje mi się, że odpowiedzi te nie dotykają istoty sprawy. Skoro możemy mieć boga w butelce, a przez jakiś czas nawet samemu być bogiem, to dlaczego mielibyśmy zadowolić się czymś tak marnym, jak przystosowanie się czy radze­nie sobie? Kiedy już zasmakujemy transcendencji, nawet tej złud­nej, niełatwo potem zejść z powrotem na ziemię.

To samo można powiedzieć o doświadczaniu boga w strzykaw­ce, boga w tabletce LSD lub boga w rozwiązłym czy perwersyjnym seksie. Mogą one być szkodliwe zarówno dla ciała, jak i duszy, lecz dostarczają intensywnych przeżyć, które trudno znaleźć w życiu codziennym. Nie wyobrażajcie sobie (mówię moim studentom, przyszłym pracownikom opieki społecznej i psychologom), że wa­sza opieka i troska łatwo zastąpi wspólnotę z tymi bogami — nawet jeśli są to tylko bogowie pogańscy.

NOWE „JA"

Kiedy ci narkomani, alkoholicy i społeczni dewianci dochodzą w końcu do miejsca, w którym chcą zmiany, nie chodzi im o wyregu­lowanie lub dostosowanie swojego „ja". Najczęściej pragną całkiem nowego „ja". Swoje stare „ja" uważają za zbyt poważnie uszkodzone, by nadawało się do naprawy, chcą się go pozbyć. Ich życie wydaje im się nie do naprawienia, chcą mieć szansę spróbowania jeszcze raz.

W takich wypadkach psychologia na nic się nie zda, gdyż zajmuje się ona nie gruntowną przebudową, lecz drobnymi naprawami. Nie twierdzę, że nigdy nie będzie tym ludziom pomocna, bardziej skutecz­na jest jednak taka zorganizowana wspólnota, która wymaga podpo­rządkowania się, dyscypliny i wiary, a w zamian za to daje ponowną szansę na transcendencję. W ten sposób Czarnym Muzułmanom udało się wyciągnąć z opresji niejednego wykolejonego mieszkańca getta.

Podobnie Synanon, który wymagał całkowitego podporządkowania się woli jego charyzmatycznego przywódcy, Chucka Diedericka, okazał się o wiele bardziej skuteczny w leczeniu narkomanów niż programy rządowe oparte na modelach psychologicznych.

Jak pokazuje tragiczna historia Synanonu, wiążą się z tym, oczy­wiście, pewne niebezpieczeństwa. Chodzi jednak o to, że bardzo często jedyną rzeczą, która jest lepsza od boga w butelce jest inny bóg; taki, który jest na tyle silny, by nas obdarzyć nowym „ja" — albo — Bóg. W Kościołach chrześcijańskich również są byli narko­mani, byli przestępcy oraz byłe prostytutki; dotyczy to zwłaszcza bardziej wymagających form chrześcijaństwa.

Chrześcijanie uważają, że owi nieszczęśni ludzie jedynie w bar­dziej dramatyczny sposób ilustrują sytuację, w jakiej wszyscy się znajdujemy. Naprawdę, wszyscy musimy porzucić nasze dawne „ja", ponieważ Bóg chce, abyśmy stali się nowym rodzajem ludzi. Istnieje nawet godna szacunku tradycja chrześcijańska, zgodnie z którą owi wyrzuceni poza nawias oraz odmieńcy są, w pewnym sensie, większymi szczęśliwcami niż cała reszta. Wiedzą oni w jak złej sytuacji się znajdują, jak bardzo potrzebują nowego narodzenia. Dlatego nawet zasługującym na szacunek ludziom należy przypo­minać, że celnicy i grzesznicy wejdą do królestwa niebieskiego przed nimi. Jeśli chronią nas nasze codzienne obowiązki lub przy­zwyczajenie do umiaru, albo dobre zdrowie psychiczne, łatwo mo­żemy sobie wmówić, że wszystko nam idzie świetnie, i że jeśli czegokolwiek potrzebujemy, to co najwyżej nieco więcej samo­świadomości lub odrobinę więcej integracji.

POTRZEBY DUCHOWE PSYCHOLOGÓW

Jeśli komuś się wydaje, że potrzebuje jedynie drobnego skorygo­wania kursu, może z pożytkiem skorzystać z tego, co ma do zapro­ponowania świat psychologii. Nie powinien być jednak zdziwiony, jeśli stwierdzi, że dla jego psychologa to jeszcze za mało. Wydaje się, że przystosowanie się do zwykłego życia to coś, na czym wielu psychologom zależy najmniej. Wręcz przeciwnie, w psychologii zawsze istniał nurt mistyczny.

Wątpię, by przeciętny człowiek zdawał sobie sprawę, jak głęboki i szeroki jest ten nurt, oraz że jest on związany z niektórymi najważ­niejszymi nazwiskami w dziedzinie psychologii. Na przykład Carl Jung umieścił swą teorię w samym środku ezoterycznej tradycji religijnej; Wilhelm Reich miewał mesjanistyczne urojenia; Erich Fromm bardzo sobie upodobał myśl buddyjską; Abraham Maslow skupił się w swych późniejszych pismach na religii i przeżyciach ekstazy. Owa „religijna" tradycja, obecna w psychologii, kontynuo­wana jest przez niektórych najbardziej poważanych i wpływowych psychologów współczesnych. Próba wyjścia poza to, co zwyczajne, zdaje się być obecnie głównym zajęciem zarówno Carla Rogersa, jak i Elisabeth Kuebler-Ross, twierdzących, że kontaktowali się z duchami zmarłych.

Prawda, że zjawisko to budzi u przedstawicieli niektórych dzia­łów psychologii zażenowanie. Jest ono jednak zbyt rozpowszech­nione, aby środowisko psychologiczne mogło coś na to poradzić. Na ewentualnym procesie o herezję połowa kongregacji musiałaby zo­stać poddana ekskomunice. Można zatem, jak ja kiedyś, trafić na konferencję psychologiczną, której uczestnicy z pełną powagą roz­prawiają o przepowiadaniu przyszłości z gwiazd, reinkarnacji, nierzeczywistości materii oraz o „transcendentnym duchu jedności".

Kryjąca się za tym filozofia jest dość pogmatwana i amatorska. Lecz dowodzi ona jednego: sama w sobie, psychologia nie jest wystarczającą wizją. Oto eksperci, mogący korzystać z najbardziej skomplikowanych i racjonalnych analiz, jakie ma do zaoferowania psychologia, wolą uprawiać jogę i medytację oraz radzić się najróż­niejszych mediów i guru. Narastający, „spirytualny" trend w psy­chologii może posłużyć jako kolejne potwierdzenie tezy, od której rozpocząłem ten rozdział. Stanowi on komplement pod adresem chrze­ścijaństwa, polegający na potwierdzeniu tego, co zawsze utrzymywali chrześcijanie: że musimy przedostać się na inny poziom.

PSYCHOLOGIA PONOWNEGO NARODZENIA

Nic dziwnego zatem, że prędzej czy później psychologia zapro­ponuje swą własną wersję ponownego narodzenia. Najlepszym tego przykładem jest grupa wspólnotowa, wraz z jej niezwykłym twier­dzeniem o możliwości zamiany starego życia na nowe, oraz obe­cnym w niej, równie niezwykłym, emocjonalizmem. To tak, jak gdyby uczestników obozowego zebrania wypędzić z namiotu i usa­dzić w wyściełanych fotelach sali konferencyjnej, a kaznodzieję jednym ruchem ręki przeobrazić w lidera grupy.

W grupach wspólnotowych ludzie wyznają swoje grzechy, żyją w braterstwie, twierdzą, że czują działanie ducha, i idą nawracać innych na słuszną drogę. Oprócz grup wspólnotowych istnieją nie­zliczone poradniki, broszury i ogłoszenia obiecujące nowe życie, nową osobowość oraz psychologiczne odrodzenie. Atakują one mózg niczym uderzenia przybrzeżnych fal; mają też w sobie podo­bną siłę. W zetknięciu z tymi obietnicami umysły stają się podobne do kamyków porywanych przez morską falę A umysł, niczym upar­ty entuzjasta surfingu, wraca, aby spróbować jeszcze raz.

Jedna rzecz, jak sądzę, wydaje się pewna: idea ponownego naro­dzenia, jeśli nadamy jej otoczkę psychologiczną, nabiera powagi, jakiej odmawia się wierze chrześcijańskiej. Społeczeństwo psycho­logiczne potrafi bezkarnie uwierzyć we wszystko, co zechce. Wy­czuwając to, chrześcijanie dążą czasami do podobnego uwspółcześ­nienia metod prezentowania i praktykowania swej wiary. Lecz to, czy „duch" ożywiający te psychologiczne konwersje ma coś wspól­nego z Duchem Świętym, pozostaje kwestią do dokładnego rozwa­żenia przez chrześcijan. Niektórzy chrześcijanie zbyt szybko dopa­trzyli się podobieństw pomiędzy chrześcijaństwem a psychologią ponownego narodzenia, natomiast zbyt trudno im dostrzec istnieją­ce pomiędzy nimi różnice, wskutek czego wiele form działalności duszpasterskiej przybiera typowy ,,wspólnotowy" charakter, a me­tody grupowe zaczęły zastępować obrzędy chrześcijańskie.

Na nieroztropnego chrześcijanina czyha tu wiele pułapek. Jedną z nich jest mylny pogląd, jakoby postęp duchowy był przede wszy­stkim kwestią trzymania się za ręce, obejmowania się i darzenia ludzi sympatią. Nie to miał na myśli Chrystus, każąc Nikodemowi ponownie się narodzić.

Nawet gdyby twierdzenia na rzecz radykalnej zmiany osobowości były prawdziwe, musimy pamiętać, że doświadczanie wspólnoty i tak jest niczym więcej niż tylko zbawieniem na sposób świecki. Nie wpro­wadza nas ono do królestwa niebieskiego. To samo dotyczy skro­mniejszych celów, stawianych sobie przez profesjonalną psycholo­gię: przystosowania się, integracji osobowości, lepszego funkcjono­wania. Owszem, nie ma w tych rzeczach nic złego. Możemy je osiągnąć, a w oczach Boga i tak będziemy w nie lepszej sytuacji niż pacjent szpitala psychiatrycznego, wydający z siebie bezsensowny bełkot.

 

 

 

 

 

 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin