Krantz Judith - Księżniczka Daisy.doc

(2337 KB) Pobierz

 

Judith Krantz

 

KSIĘŻNICZKA DAISY

 


Dla Steve'a mojego męża, mojej miłości, mojego najlepszego przyjaciela – na zawsze.

 


Specjalne podziękowania składam moim dobrym przyjaciołom, którzy odpowiedzieli na pytania dzieląc się swoimi doświadczeniami: Berniemu Ovettowi Steve'owi Elliotowi Danowi Dormanowi Aaronowi Shiklerowi a zwłaszcza Rosemary de Courcy oraz jej ogarowi Jake'owi.

 


Rozdział 1

 

– Równie dobrze mogliśmy zrobić te zdjęcia na szczycie RCA Building – powiedziała Daisy idąc wzdłuż parapetu, z którego wyrastała metalowa balustrada, wzniesiona jako bariera dla potencjalnych samobójców. – Oni nie są ani trochę tak paranoiczni jak wy tutaj, w Empire State. – Z pogardą wyciągnęła rękę w kierunku fragmentu krawędzi. – Tylko, że widzi pan, panie Jones, jeśli to nie będzie widok dokładnie z tego miejsca, przestanie być jasne, że to jest Nowy Jork.

Mężczyzna w mundurze zamarł zaskoczony, kiedy Daisy jednym susem wskoczyła na parapet i zawisła trzymając się prętu balustrady jedną ręką. Wolną ręką zerwała z głowy marynarski kapelusz, który przykrywał związane włosy i rzuciła go, aby podryfował z wiatrem. Posrebrzana wstążka wpadła w silniejszy podmuch, oderwała się i rozdarła na milion drobnych, lśniących nitek.

– Proszę zejść, proszę pani – poprosił szef platformy widokowej. – Przecież mówiłem, że to zabronione.

– Po prostu próbuję pokazać panu o co nam chodzi – upierała się Daisy. – To ma być reklama lakieru do włosów, a czym będzie reklama lakieru do włosów bez wiatru we włosach, może mi pan powiedzieć? Zostaną zwykłe pukle włosów, będzie to nieciekawe i nudne. Wiatr jest tu najważniejszy, panie Jones.

Umundurowany urzędnik spojrzał na Daisy z pełnym zakłopotania podziwem, ale i z konsternacją. Zupełnie nie potrafił jej zrozumieć. Była młoda i tak piękna jak żadna kobieta, jaką dane mu było spotkać, ale ubrana była w męską, znoszoną kurtkę baseballową ze smutnym wspomnieniem BROOKLYN DOGDERS na plecach, marynarskie spodnie Marynarki Stanów Zjednoczonych i brudne tenisówki. Nie miał w sobie nic z romantyka, ale poruszyła jego wyobraźnię i niezwykle zafascynowała. Nagle stwierdził, że nie może oderwać od niej oczu. Była jego wzrostu, ale coś w jej wyważonym chodzie nasuwało skojarzenie z wytrenowaną sportsmenką, na długo przedtem, nim popisała się skokiem na parapet, z którego właśnie machała, nieustraszona, natchniona, jakby rzeczywiście próbowała złapać promień słońca. Nadzorca dachu świadom był szczególnej jasności i zwięzłości w jej sposobie wysławiania się, który kazał mu podejrzewać, że nie jest Amerykanką, ale z drugiej strony, czy kobieta nie będąca Amerykanką mogłaby tak się ubierać? Kiedy przyszła pierwszy raz, poprosiła tylko o zgodę na nakręcenie reklamy filmowej na jego dachu i oto wisiała tam jak jakiś cholerny aniołek na choince. Dzięki Bogu, że przynajmniej budynek był zamknięty tego dnia dla turystów.

– Nie może pani tam wchodzić. Nie wspomniała pani o tym, kiedy ostatnio rozmawialiśmy – zwrócił się do niej z wymówką, starając się ostrożnie podejść bliżej. – Nie wydajemy takich zezwoleń. Byłoby to zbyt niebezpieczne.

– Ależ prawdziwa sztuka zawsze wymaga łamania reguł – odkrzyknęła z góry Daisy pamiętając, że kiedy tydzień wcześniej po raz pierwszy przyszła sprawdzić czy jest to właściwe miejsce, dwa banknoty dwudziestodolarowe przekonały pana Jonesa do współpracy. Miała jeszcze sporo takich banknotów w kieszeni. Kilka lat pracy na stanowisku producenta reklam nauczyło ją, że zawsze należy mieć przy sobie gotówkę.

Daisy wdrapała się jeszcze wyżej i głęboko odetchnęła. Był świeży, jasny wiosenny dzień 1975 roku i wiatr wymiótł z miasta sadze; rzeki okalające wyspę były tak błękitne i pełne życia jak sam ocean, a Central Park wyglądał jak wielki orientalny dywan rozwieszony u stóp szarych budynków mieszkalnych Piątej Alei.

Uśmiechnęła się do mężczyzny, który obserwował ją z dołu.

– Proszę posłuchać, panie Jones, znam wszystkie trzy modelki, które wezmą udział w zdjęciach. Jedna z nich je wyłącznie surowe jarzyny i stara się o czarny pas karate, druga właśnie podpisała kontrakt na swój pierwszy film, a trzecia jest instruktorem zarządzania i ostatnio zaręczyła się z właścicielem odwiertów naftowych. Czyż takie Amerykanki z krwi i kości mogłyby wpaść na pomysł, aby skoczyć? Wybudujemy im mocny, całkowicie bezpieczny podest. Gwarantuję to osobiście.

– Podest! Nie było mowy o...

Daisy zeskoczyła i stanęła tuż koło niego. W jej ciemnych oczach, nie czarnych, ale o odcieniu szkarłatnego bratka, wyraźnie odbijało się światło późnego popołudnia, kiedy niepostrzeżenie wcisnęła mu do ręki dwa zwinięte banknoty.

– Przepraszam, jeśli pana przestraszyłam, panie Jones. Proszę mi wierzyć, nie jest to bardziej niebezpieczne niż w innych budynkach. Powinien pan sam sprawdzić.

– Nie, nie wiem.

– Ojej, naprawdę – przekonywała Daisy. – Czyż nie obiecał pan, że wszystko będzie gotowe na poniedziałek? Czyż nie obiecał mi pan specjalnej windy towarowej, czynnej od szóstej rano?

– Ale nigdy nie wspomniała pani o wspinaczce powyżej poziomu dachu – odburknął.

– Poziom dachu! – w głosie Daisy brzmiała obojętność. – Gdyby potrzebny nam był po prostu widok z wysoka, znaleźlibyśmy co najmniej kilkanaście odpowiednich budynków w tym mieście, ale nam chodzi o pański dach, panie Jones, a nie czyjś tam.

Zleceniodawcy wyraźnie zażyczyli sobie Empire State Building. Revlon po mistrzowsku komplikował jej życie. Sięgając do kieszeni po jeszcze jedną dwudziestkę, Daisy przypomniała sobie, jak to w czasie, kiedy była jeszcze asystentką producenta, pewien taksówkarz chętnie przyjął czterdzieści dolarów za wyłączenie licznika i zgodę na wykorzystanie jego wozu przez sześć godzin jako tła dla sceny kręconej na ulicy. „Ależ to jest przekupywanie ludzi", zaoponowała wówczas. „Jeśli chcesz się utrzymać w tym zawodzie, traktuj to jako zapłatę za wynajęcie", ostrzeżono ją, i posłuchała tej rady. Teraz, jako doświadczona producentka wielu najdoskonalszych reklam jakie kiedykolwiek wyprodukowano – przy założeniu, że lubi się reklamy – Daisy była już uodporniona na tego rodzaju zahamowania i nawet jeżeli pan Jones był nieco trudniejszy niż wielu przed nim, wiedziała, że bywali też bardziej oporni. Miała w rękawie jeszcze jednego asa, który zwykle wygrywał.

– Aha, zapomniałam panu powiedzieć – oświadczyła podchodząc jeszcze bliżej. – Reżyser pytał, czy zgodzi się pan wystąpić w tej reklamie. Stałby pan w tle, jak klucznik nadzorujący przekraczanie bram zamku. Płacimy za to minimalną stawkę związku zawodowego aktorów ekranu, więc może się pan nie zgodzić, wtedy zatrudnimy aktora, który odegra pańską rolę, ale pan byłby znacznie bardziej naturalny.

– Co...

– Oczywiście, będzie to wymagało pewnego makijażu – zagrała swoją najsilniejszą kartą.

– No cóż, chyba nic się nie stanie. Faktycznie, po co komu lakier do włosów, jeżeli nie ma wiatru? Ma pani rację. Makijaż, co? A czy byłbym w kostiumie?

– Pański mundur świetnie się do tego nadaje. Do widzenia, panie Jones. Do zobaczenia w poniedziałek z samego rana.

Daisy pomachała mu, odchodząc w kierunku zabudowanej centralnej części budynku. Czekając na windę, która miała ją zawieźć na osiemdziesiąte szóste piętro, ta blondynka w baseballowej kurtce, z urodzenia księżniczka Marguerite Alexandrowna Valensky pomyślała, że na szczęście jest choć jedna rzecz na tym świecie, na którą można liczyć: wszyscy pragną kontaktów ze światem rozrywki.

 

Pan Jones był tylko jednym z długiego szeregu mężczyzn zafascynowanych tym czymś w Daisy Valensky. Na początku tego szeregu był sławny fotograf Philipe Halsman, człowiek, który był autorem zdjęć drukowanych na okładce Life znacznie częściej niż pozostali współpracownicy pisma. Późnym latem roku 1952 otrzymał zadanie wykonania pierwszego oficjalnego zdjęcia Daisy na okładkę Life, ponieważ absolutnie wszyscy, a przynajmniej tak wydawało się redaktorom magazynu, chcieli wiedzieć jak wygląda dziecko księcia Stasia Valensky'ego i Francesci Vernon. Nagłe małżeństwo wielkiego bohatera wojennego i niedoścignionego gracza polo z niezrównaną, romantyczną gwiazdą filmową z Ameryki, intrygowało świat i wywoływało plotki, które rozprzestrzeniały się i urastały do przesadnych rozmiarów, do czego niewątpliwie przyczyniało "się odosobnione życie, jakie książę i księżniczka Valenscy prowadzili od kwietniowych narodzin swego pierwszego dziecka.

Teraz, w sierpniu, Francesca Vernon Valensky siedziała z dzieckiem w ramionach na szwajcarskiej łące porośniętej wysoką trawą. Halsman zauważył, że aktorka była zamyślona, wręcz melancholijna. Już dwukrotnie robił jej zdjęcia, ostatnio po tym jak zdobyła Oscara za rolę Julii. Ale bardziej niż tajemniczość matki intrygowało go roześmiane dziecko. Ta dziewczyneczka przypominała hybrydę róży, łącząc różne barwy. Zgodnie z naturą, pomyślał, tylko pokolenia wybiórczej hodowli mogły dać potomka, który miał typowo włoskie, ciemne oczy matki, ale cerę emanującą toskańskim ciepłem, tak jak szczególne miejsce na brzoskwini, od którego zaczyna się ją jeść wiedząc, że jest to najdojrzalsza część owocu. Dziecięcą główkę przykrywały saksońsko-białe loczki otaczające żywą buźkę, jak korona kwiatu.

Stara mamka Stasia Valensky'ego, Masha, która nadal była jednym z domowników, z typowym dla siebie poczuciem ważności poinformowała fotografa, że księżniczka Daisy ma dokładnie takie same włosy jak jej ojciec w dzieciństwie. – To jest prawdziwy kolor blond – oznajmiła z dumą – może z czasem nabrać nieco złotawego odcienia, ale nigdy nie ściemnieje do przyprószonego brązu. Chełpiła się włosami Valenskych, które występowały w każdym pokoleniu od początku dziejów rodu, aż od najwcześniejszych, szlacheckich generacji rosyjskich bojarów, którzy zawsze towarzyszyli carom, od prawie tysiąclecia przed Piotrem Wielkim. Czyż jej pan nie pochodził w prostej linii od Runka, skandynawskiego księcia, który zapoczątkował dynastię carską w dziewiątym wieku? Halsman szybko zgodził się z nią, że Daisy zawsze będzie blondynką. Pamiętając o władczym zachowaniu Mashy i zdając sobie sprawę, że wkrótce przyjdzie zabrać małą na kolację, pracował w pośpiechu, chcąc w pełni wykorzystać czas jaki mu jeszcze pozostał.

Takt nie pozwalał mu poprosić Francesci, aby wykonała dla niego skok i pozwoliła się sfotografować w powietrzu. Była to jego ulubiona odmiana po serii zdjęć, do których pozowano na siedząco, a także chwyt, jaki z powodzeniem stosował już wobec wielu sławnych osobistości i dygnitarzy najwyższej rangi. Zamiast tego użył wrodzonego wdzięku, namawiając stojącego z tyłu Stasia, aby dał zrobić sobie zdjęcie z żoną i córką.

Ale przy całym swym zrównoważeniu i ogromnym autorytecie Valensky nie czuł się dobrze przed obiektywem aparatu. Prawie przez całe czterdzieści jeden lat życia w głębi umysłu towarzyszyły mu dwie maksymy. Pierwsza z nich była cytatem z Tołstoja: „... szlacheckie życie leży w interesie szlachcica, tylko szlachta jest do niego zdolna". Druga pochodziła z mocno zniszczonego tekstu omawiającego wierzenia hinduizmu, który wpadł mu w ręce w trakcie krótkiej rekonwalescencji w szpitalu po katapultowaniu się z pierwszego hurricana podczas bitwy o Anglię: „Bądź jak orzeł przelatujący nad przepaścią. Orzeł nie rozmyśla o tym, że leci, po prostu czuje ten lot".

Ale żadna z tych niezłomnych zasad nie łagodziła mu złego samopoczucia, ilekroć przyszło mu bez ruchu pozować do zdjęcia. Był tak sztywny, że Halsman wpadł na pomysł, aby przejść do stajni, gdzie dziewięć kucyków księżniczki przebywało w wygodnych kojcach pod opieką trzech stajennych.

Francesca tuliła Daisy w ramionach, a Valensky wychwalał zalety swoich zwierząt. Zapomniawszy się z podniecenia, właśnie poprosił fotografa, żeby podszedł i zajrzał do pyska jego ulubionego kuca o imieniu Merlin, odpowiadając w ten sposób na pytanie Halsmana, czy koń pozwoliłby księciu posadzić sobie Daisy na grzbiecie.

– Czemu nie? Merlin jest bardzo spokojny.

– Ale nie jest osiodłany – zwróciła uwagę Francesca.

– Jeszcze lepiej. Daisy musi kiedyś opanować jazdę na oklep.

– Nawet nie umie jeszcze sama siadać – nerwowo zaoponowała Francesca.

– Nie bój się, nie puszczę jej samej – zaśmiał się książę, biorąc dziecko i sadzając je okrakiem w zagłębieniu grzbietu konia, między lędźwiami a kłębami. Francesca wyciągnęła rękę chcąc przytrzymać córeczkę i Halsman wreszcie doczekał się ujęcia na okładkę: niezwykły mężczyzna i niezwykła kobieta, z rękami splecionymi wokół drobnego ciałka, z twarzami wzniesionymi ku maleństwu w kwiecistej sukience, radośnie machającemu rączkami.

– Ona się wcale nie boi, Francesco – dumnie wykrzyknął Staś. – Byłem tego pewien. W naszej rodzinie kobiety świetnie jeżdżą konno od wieków, mówiłem ci.

– I to nie raz, kochanie – przyznała Francesca ze śmiechem nie pozbawionym śladu smutku typowego dla miłosnego przekomarzania się; śmiechem, który zabrzmiał tylko na chwilę. I ten właśnie moment Halsman wybrał jako właściwy, aby zaryzykować poproszenie księcia o skok. Valensky zareagował na propozycję prawie bez wahania. Zdjął Daisy z konia, chwycił ją pod ramiona, uniósł wysoko nad głową i wykonał spontaniczny, wysoki skok w górę. Dziecko głośno zapiszczało z zachwytu, a Francesca zadrżała. Ona, która dawniej nie wahała się przed podejmowaniem nierozważnego ryzyka. Halsman zastanawiał się, jak bardzo zmieniła się od wyjścia za mąż. ;

 


Rozdział 2

 

Statek Queen Mary zwykle przepływa trasę z Nowego Jorku do Southampton bez zawijania do portów. Ale podczas tego rejsu, w czerwcu 1951 roku zawinął do Cherbourga i wszystkie silniki zostały wyłączone. Zacumował tuż przed portem i podpłynęła do niego barka, która zatrzymała się w porcie towarowym. Dwunastu marynarzy zepchnęło po trapie dwa wielkie wózki z bagażami, które następnie ułożyli w dwu stertach, jednej ogromnej i drugiej nieco mniejszej. Kiedy wszystkie kufry i walizy znalazły się na swoim miejscu, tysiące zdziwionych pasażerów pojawiły się na pokładach, aby dowiedzieć się o powód opóźnienia. Po krótkim oczekiwaniu trzy osoby zeszły po trapie: szczupły mężczyzna, który szedł pod rękę z zadbaną kobietą, poprzedzany przez cztery pobudliwe pieski, a także samotna kobieta, którą studenci trzeciego roku natychmiast rozpoznali i powitali okrzykami i oklaskami. Podczas gdy Francesca Vernon siedziała na jednej ze swoich walizek i wesoło machała do wielbicieli, książę i księżna Windsoru stali z godnością koło licznych kufrów, zawierających ich garderoby i nie widzieli żadnego powodu, aby reagować na całe to zamieszanie. Nie raczyli nawet skinąć głową w kierunku aktorki, której twarz była tak znana jak ich własne. Podróżowali zawsze z biurem Cunarda, ale tym razem ich coroczny przyjazd na kontynent zyskał taką niefortunną, publiczną oprawę. Na statku posiłki zawsze spożywali w swoim apartamencie i pojawiali się na pokładzie tylko na spacerach z gromadką psów. Jak to mieli w zwyczaju, uparcie nie zwracali uwagi na gapiów; natomiast u Francesci obecność publiczności powodowała rosnące podniecenie, kiedy patrzyła jak barka podpływa do doku celników, gdzie czekali jej impresario Matty Firestone z żoną Margo.

Firestone'owie przebywali w Europie już od kilku tygodni. Zatrudnili szofera mówiącego po angielsku i wynajęli duży przedwojenny samochód. Francesca siedziała w nim milcząc, przepełniona nadziejami, podczas gdy mknęli po drogach obsadzonych topolami w kierunku Paryża. Kiedy pochyliła się do przodu na miękkich poduszkach siedzenia, jej śniada uroda, która dzięki nieco niemodnej prezencji przywoływała na myśl piętnastowieczne Włochy, lśniła zupełnie nieklasycznym blaskiem nadziei co do najbliższej przyszłości. Trójkąt tworzony przez jej oczy i usta emanował rzadką kombinacją spokoju i zmysłowości. Miała duże, szerokie, czarne oczy. Usta, nawet zamknięte, przyciągały uwagę bardzo wdzięcznymi kształtami: delikatny łuk górnej wargi nieco opadał pośrodku, aby spotkać się z poduszeczką dolnej wargi, jak w uścisku. Margo przyglądała się jej z matczynym podnieceniem. Pomyślała, że Francesca w żadnej swojej roli nigdy nie była tak wzruszająca jak teraz, kiedy wypełniała ją ogromna ekscytacja pierwszymi godzinami na europejskiej ziemi. Tylko parę osób poza Margo, która była przyjaciółką, zauszniczką i opiekunką Francesci od sześciu lat, wiedziało, że ta dwudziestoczteroletnia gwiazda filmu nadal pozostawała pod wpływem zwykłych bajek i opowieści o wspaniałych romansach.

– Zatrzymamy się w Paryżu na tydzień – Matty poinformował swoją klientkę. – A później ruszamy w trasę. Najpierw na południe Francji, na Riwierę, potem pojedziemy wzdłuż wybrzeża i dotrzemy aż do Włoch. Odwiedzimy Florencję, Rzym i Wenecję, po czym przez Szwajcarię wrócimy do Paryża. Jak ci się to podoba?

Francesca była zbyt wzruszona, by odpowiedzieć.

 

W drugiej połowie sierpnia Firestone'owie i Francesca powrócili do Paryża, a Margo planowała dokończyć zakupy przed zaokrętowaniem się na statek w końcu miesiąca. Zatrzymali się w hotelu George V, miejscu dla bogatych turystów, którym nie przeszkadza tłum innych bogatych turystów i którym zależy na wygodnych łóżkach, pełnej obsłudze i niezawodnych łazienkach.

Już pierwszego wieczoru Matty natknął się w hotelowym barze na Davida Foxa, wicedyrektora wytwórni, z którym przynajmniej raz w miesiącu jadał lunch, jeżeli tylko obaj byli w Hollywood.

– Musicie przyjechać do Deauville na mecz polo w przyszłym tygodniu – namawiał David.

– Polo? – obojętnie odezwał się Matty. – Garstka wystrojonych nieudaczników na znerwicowanych małych konikach? Po co to komu?

– Ależ oni zaszli aż do finałów, a poza tym, wszyscy tam będą – nie dawał za wygraną David.

– Co się nosi w Deauville? – spytała zaciekawiona Margo.

– Dokładnie to, co włożyłabyś płynąc w rejs największym jachtem świata – padła ścisła odpowiedź. – No i, oczywiście, każdy przebiera się trzy razy dziennie.

Margo z trudem powstrzymała się przed oblizaniem warg. Zawsze było jej dobrze w strojach w stylu marynarskim.

– Matty, kochanie, zależy mi na odwiedzeniu Deauville – powiedziała tonem, który uzmysłowił Matty'emu, że dalsza dyskusja jest bezcelowa.

 

Ponadczasowy, wytworny kurort w Deauville założony został na wybrzeżu normandzkim w roku 1866 przez księcia de Morny. Od początku służyć miał zamożnym arystokratom, którzy zajmowali się głównie wyścigami, hazardem i golfem. Ponieważ w Normandii rośnie najlepsza trawa, tamtejsze krowy dają najlepsze mleko, z którego robi się najlepsze masło i ser. Ta sama trawa niezmiennie przyciąga miłośników koni i okoliczne wsie znane są z ich hodowli.

Na samo miasto Deauville składają się prawie wyłącznie hotele, sklepy, kawiarnie i restauracje, a czyste morskie powietrze sprawia, iż turysta spacerujący edwardiańską promenadą des Planches czuje się, jakby poprzedni wieczór spędzony w kasynie dziwnie dobrze wpłynął na jego zdrowie.

Hotel Normandy, w którym Matty'emu w ostatniej chwili udało się zdobyć pokoje, wzniesiony został w stylu angielskim, częściowo z drewna; zupełnie jakby przeciętny dworek wiejski przekształcono w nadmorskiego giganta. Co roku w sierpniu hotele Normandy, Royal i du Golf gościły liczną grupę turystów, których w październiku niezawodnie widziano w Paryżu, w lutym w St. Moritz, a w czerwcu w Londynie.

W roku 1951 ludzie ci nazywani byli International Set. Ponieważ silnik odrzutowy jeszcze nie istniał, nie można było używać nazwy „Jet Set", ale już wtedy gazety i pisma, choć nieco mniej przeciążone pracą niż dzisiaj, zafascynowane były przyjazdami i wyjazdami tego szykownego towarzystwa, któremu jakimś sposobem udawało się trzymać z daleka od przyziemnego świata codziennej pracy.

Był to klub napędzany pieniędzmi, chociaż same pieniądze nie gwarantowały jeszcze przyjęcia. Urok, uroda, talent – żadna z tych zalet, nawet jako dodatek do pieniędzy, nie uprawniała do członkostwa w International Set. Podstawą była chęć, wiara płynąca z głębi serca, że pragnie się szczególnego trybu życia; życia, w którym pogoń za przyjemnością i nieróbstwem mogła trwać nie kończące się lata, nie wywołując poczucia winy, życia, w którym praca była w gruncie rzeczy bez znaczenia, a osiągnięcia, z wyjątkiem sukcesów w sporcie i hazardzie, nie były niczym zaszczytnym. Było to życie, w którym wysiłki należało koncentrować na pozornych problemach życiowych tudzież wszelkich jego atrakcjach. Życie, na które składały się: dbałość o nienaganny wygląd, pokazy mody, luksusowe i egzotyczne wnętrza, nieustanne podróże, rozrywka i szerokie znajomości zamiast serdecznych przyjaźni.

Integralną częścią życia International Set był człowiek zwany wówczas playboyem. Prawdziwy playboy sam zwykle nie mógł pochwalić się posiadaniem wielkiego majątku, ale zawsze bywał tam, gdzie były spore pieniądze. Był w dobrym humorze, obdarzony urokiem, na którym zawsze można było polegać, potrafił dobrze się spisać w każdej grze, taktownie pić jak gentleman, nie wpadać w hazardowe długi i sprawiać kobietom tyle przyjemności, że nie mogły się powstrzymać od opowiedzenia o nim przyjaciółkom.

Książę Alexander Vassilivitch Valensky nie był playboyem. Ale ponieważ bardzo często widywano go w miejscach gdzie przebywali playboye, prasa niejako automatycznie zaczęła używać tego określenia, pisząc o Stasiu.

Ogromny majątek Stasia Valensky'ego stanowił nieprzekraczalną barierę między nim a szeregami playboyów. Była to fortuna, która pozwalała mu na beztroskę, nawet w momentach najdzikszych ekstrawagancji. Choć prawdę mówiąc, nigdy nie uważał, że postępuje ekstrawagancko, bo po prostu mógł sobie pozwolić na każdą zachciankę. Zażywna znajomość z bogactwem nie była obca już jego przodkom, kończąc na ojcu, świętej pamięci Vasilym Alexandrovitchu Valenskym. Tym niemniej Staś Valensky nie zasługiwał na miano businessmana. Aż do 1939 roku, kiedy to gra w polo przerwana została na czas trwania drugiej wojny światowej, cieszył się dziewięciopunktową przewagą zdobytą w roku 1935, która plasowała go w pierwszej dziesiątce graczy w tej dyscyplinie sportu; dyscyplinie tak kosztownej, że liczba zawodników uprawiających ją na całym świecie nigdy nie przekroczyła dziewięciu tysięcy.

Valensky miał powierzchowność świetnego sportowca, który się nigdy nie oszczędza, oraz czujne, wszystkowidzące oczy urodzonego łupieżcy. Miał przenikliwe spojrzenie i gęste brwi, znacznie ciemniejsze niż blond włosy, które były krótko ostrzyżone i proste jak sierść niewyczesanego psa. Valensky nigdy nie musiał o nic prosić. Albo to dostawał, albo po prostu sam brał. Jego nos, po wielokrotnych złamaniach, przydawał mu aury łobuziaka. Miał cerę typową dla człowieka, który spędza dużo czasu na świeżym powietrzu i wyraziste, żeby nie powiedzieć brutalne, rysy oraz charakterystyczny chód człowieka, który panuje nad wszystkim, gdziekolwiek się znajdzie – szybki i pełen gracji. W międzynarodowym światku polo znany był z umiejętności doboru najlepszych współpracowników. Nie tylko nie zatrudniał więcej opiekunów wędzideł i lejców niż było konieczne, ale był rzadkim przykładem człowieka z wrodzonym instynktem, który pozwalał mu na bardzo bliski kontakt z koniem; bliski do tego stopnia, iż wydawało się, że zwierzę jest jakby przedłużeniem jego sposobu myślenia, a nie istotą obdarzoną własną wolą.

Tym niemniej książę Valensky posiadał dziewięć kuców w przeciwieństwie do zwyczajowych pięciu czy sześciu, ponieważ zajeżdżał je w nieludzki sposób. Na ogół na kucykach nie jeździ się galopem, a także nie zatrzymuje się ich i nie zawraca przy pełnej szybkości podczas trwania meczu. Staś jeździł tak agresywnie, że wolał mieć świeżego konia na każdą z sześciu części meczu i co najmniej trzy w rezerwie. Według regulaminu ustalonego przez Związek Polo w Hurlingham, nikomu nie wolno „wjechać na przeciwnika w sposób, który mógłby go zastraszyć i zmusić do wycofania z gry". Staś niewiele sobie z tego robił i wjeżdżał na przeciwników z nigdy nie zachwianą intencją zrzucenia ich z koni. Wielu graczy uważało, że przepisy związku powinny zawierać jakąś karę, która pozwoliłaby zdyskwalifikować Valensky'ego, ale żaden sędzia nigdy jeszcze nie usunął go z boiska.

 

W Deauville panowała pełna gala i tłumy wolno wypełniały trybuny w oczekiwaniu na finałowy mecz polo. Burmistrz miasteczka, zawiadomiony przez dyrekcję hotelu Normandy, że Francesca Vernon jest ich gościem, osobiście zadzwonił do niej i uprzejmie zapytał, czy zgodzi się wręczyć puchar zwycięskiej drużynie.

– Ja miałem dostąpić tego zaszczytu – powiedział. – Ale gdyby pani się zgodziła, byłby to wielki dzień dla Deauville. Burmistrz doskonale wiedział, że wydarzenie z udziałem gwiazdy przyciągnie znacznie więcej prasy niż zwykła impreza sportowa.

– Cóż... – odezwała się Francesca głosem pełnym wahania, które było tylko zamierzonym pozorem, ponieważ oczyma wyobraźni widziała się już jako kulminacyjny punkt zawodów.

– Będzie jej bardzo miło – zapewniła burmistrza Margo, odebrawszy Francesce słuchawkę. Margo miała jedwabny, biały kostium z brzegami wykończonymi granatowym deseniem, którego nie miała okazji włożyć od początku podróży. Podejrzewała, że może być zbyt formalny jak na mecz polo, ale przy obecności Francesci na tej imprezie mógł się okazać akurat. Margo miała wielką słabość do widoku członków arystokratycznych rodów wręczających nagrody, ale nie przyznawała się do niej nikomu, nawet Matty'emu. Nieraz wyobrażała sobie samą siebie, stojącą tam, pełną wdzięku, uśmiechniętą, jakieś piętnaście centymetrów wyższą niż w rzeczywistości, kiedy otrzymuje bukiet od małego, dygającego dziecka. Jej to się nigdy nie zdarzy, ale czemu nie miałoby to spotkać Francesce?

 

Firestone'owie i Francesca zaczęli oglądać mecz z zainteresowaniem, które szybko przerodziło się w zagubienie. Gra toczyła się tak szybko, że naprawdę trudno było za nią nadążyć bez dobrej znajomości bardzo zawiłych przepisów. Mimo to atmosfera była gorąca. Kibice polo, elegancko ubrani i wy perfumowani, oddają się pewnego rodzaju histerii, w której balansują pomiędzy absolutną znajomością rzeczy widowni na corridzie w Madrycie a ugrzecznionym, wymuskanym Ascot. Wszyscy troje szybko przestali próbować zrozumieć, co było przyczyną głośnych braw lub jęku zawodu i oddali się podziwianiu widowiska, jakiego dostarczało ośmiu wspaniałych sportowców dosiadających szybkich koni. Polo było dla sportu tym, czym balet dla tańca, a szachy dla gier planszowych.

Wybuch wrzawy był znakiem, że mecz się skończył. Burmistrz Deauville podszedł do nich i wyciągnął rękę do Francesci.

– Szybciutko, mademoiselle Vernon – powiedział. – Konie są rozgrzane, nie powinniśmy przetrzymywać ich na boisku.

Pod rękę z burmistrzem, Francesca szła przez stadion pokryty grudkami darni, wykopanymi przez końskie kopyta. Szeroka spódnica jej zielonej jedwabnej sukienki w drobne niebieskie i białe kwiatki powiewała jak żagiel na wietrze. Na głowie miała ogromny kapelusz słomkowy z falistym rondem wykończonym jedwabiem z sukni i takąż wstążką. Przytrzymując go wolną ręką, Francesca zdała sobie sprawę, że podczas meczu musiała zgubić szpilki, którymi był przypięty. Aktorka i burmistrz zbliżali się do miejsca, gdzie czekało na nią ośmiu zawodników. Burmistrz krótko przemówił, najpierw po francusku, a później po angielsku. Nagle wręczył Francesce ciężki srebrny puchar. Przejmując go od niego, nieświadomie zdjęła rękę z kapelusza. Natychmiast został zdmuchnięty i potoczył się po ziemi, podskakując od jednej kupki trawy do drugiej.

– Och, nie! – wykrzyknęła zmieszana, ale w tym samym momencie Staś Valensky pochylił się na koniu i podniósł ją jedną ręką. Przyciskając ją do klatki piersiowej, ruszył konno za kapeluszem, który zatrzymał się mniej więcej dwieście metrów od nich.

Nadal przyciskając ją do siebie, Valensky nagle wychylił się z siodła, podniósł kapelusz chwyciwszy za wstążkę i delikatnie włożył go jej na głowę. Trybuny zareagowały na to śmiechem i brawami.

Francesca nie słyszała aplauzu widowni. Dla niej czas się zatrzymał. Instynkt nakazywał jej zachować spokój i postawę wyczekiwania w biernym oparciu o kompletnie mokrą koszulkę polo Stasia. Zapach jego potu przyprawił ją o nieopanowane pożądanie. Czuła, że usta wypełnia jej ślina. Miała ochotę wbić się zębami w jego opaloną szyję, wgryzać się w niego dopóki nie poczuje smaku krwi, zlizywać strużki potu, które ściekały mu pod rozpięty kołnierzyk. Pragnęła, aby spadł na ziemię trzymając ją w ramionach i posiadł ją, właśnie taki jak w tej chwili, zarumieniony, spocony, ciągle jeszcze dyszący z wysiłku.

Opanowawszy się, Staś pomknął kłusem z powrotem do pozostałych jeźdźców. Zeskoczył z konia nie wypuszczając Francesci z ramion, po czym delikatnie postawił ją na ziemi. Jakimś cudem przez cały ten czas nie wypuściła z rąk pucharu i stanąwszy na wysokich obcasach, zachwiała się pod jego ciężarem. Przechwycił od niej puchar, upuścił na trawę i złapał ją za ręce, ratując przed upadkiem. Przez sekundę stali twarz w twarz, złączeni. Po czym on skłonił się i ucałował jedną z trzymanych rąk. I nie był to konwencjonalny gest, w którym usta ledwie muskają powietrze tuż nad dłonią, ale szczery, gorący pocałunek.

– A teraz – powiedział patrząc jej prosto w zdziwione oczy – powinnaś mi wręczyć puchar.

Podniósł go z ziemi i podał jej. W milczeniu przekazała mu go z powrotem. Znowu rozległy się oklaski. Zagłuszona przez hałas powiedziała:

– Przytul mnie jeszcze raz.

– Później.

– Kiedy? – Francescą sama nie wiedziała, jakim cudem zdolna była do tak nieskrępowanej rozmowy.

– Dzisiaj wieczorem. Gdzie mieszkasz?

– W Normandy.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin