Faith Barbara - Fiesta.rtf

(340 KB) Pobierz

 

Barbara Faith

 

Fiesta

 

Tłumaczył Witold Rychłowski


Rozdział 1

 

Był to najzimniejszy, od niepamiętnych czasów, wrzesień w tej części Meksyku. Wyjątkowe zimno panowało w Santa Catarinie, małym miasteczku w Sierra Madres, gdzie Annmarie Bannister postanowiła spędzić wakacje. Kiedy wyjeżdżała z rodzinnego Orlando, termometry wskazywały prawie trzydzieści stopni ciepła, a ponieważ – jak mówiły słowa pewnej piosenki – Meksyk rozpościerał się na południe od granicy, spodziewała się jeszcze cieplejszej pogody. Ale niestety się zawiodła.

Zadrżała i mocniej otuliła się grubym, indiańskim swetrem. Przyszło jej na myśl, że może popełniła błąd przyjeżdżając do Santa Catariny, zamiast do jakiegoś tropikalnego, nadmorskiego kurortu, jak Puerto Yallarta czy Acapulco.

Planowała podróż do Meksyku od ponad roku. Chodziła nawet na lekcje hiszpańskiego, żeby przygotować się jak najlepiej do tej wyprawy. Nie mogła się zdecydować, dokąd jechać, aż do dnia, kiedy jeden z kolegów z lekcji hiszpańskiego przyniósł zdjęcia, które zrobił w górzystych regionach Meksyku. Oglądała je wszystkie z zainteresowaniem, a kiedy zobaczyła fotografie Santa Catariny, już wiedziała, dokąd pojedzie. Postanowiła, że celem jej wycieczki będzie to małe, górskie, malownicze miasteczko, któremu już dawno przeznaczono rolę pomnika kultury narodowej, mającego zachować atmosferę siedlisk hiszpańskich kolonizatorów. Dzięki temu sprawiało wrażenie bardziej meksykańskiego, niż którykolwiek z nadmorskich kurortów.

Decyzja o wyjeździe zapadła prawie siedem miesięcy temu. Uzgodniła z przełożonym, że wykorzysta swój dwutygodniowy urlop we wrześniu. Wyprosiła jeszcze dodatkowe dwa tygodnie urlopu bezpłatnego. Przez te siedem miesięcy intensywnie uczyła się hiszpańskiego. W lipcu radziła sobie już na tyle dobrze, że czytała w oryginale wszystko na temat Meksyku, co tylko wpadło jej w ręce.

W zeszłym tygodniu spakowała rzeczy, zamknęła mieszkanie i zjadła z rodzicami pożegnalny obiad. Kłócili się właściwie przez cały czas. Męczyło ją jakieś niewytłumaczalne poczucie winy, które ustąpiło miejsca uldze dopiero wtedy, kiedy się z nimi pożegnała.

Następnego dnia ruszyła swoim ośmioletnim samochodem na południe. Po czterech dniach dotarła do Santa Catariny i odnalazła pensjonat „La Quinta", który polecił jej kolega z lekcji hiszpańskiego.

W „La Quinta", gdzie panowała raczej atmosfera ogniska domowego niż eleganckiego hotelu, było dwadzieścia schludnych pokoi, połączonych zewnętrznym korytarzem z typowymi podcieniami, mała jadalnia i ogród pełen czerwonych kwiatów hibiskusa i drobnego kwiatostanu pnączy. Alejki schodziły się promieniście ku centralnie umieszczonej, ozdobionej liliami i fioletowymi dzwonkami fontannie. W ciągu dnia, kiedy świeciło słońce, a temperatura wzrastała do piętnastu stopni, pomiędzy kwiatami migotały, niczym złoty deszcz, setki żółtych motyli. Lecz ranki i wieczory były już bardzo chłodne.

Rano, kiedy schodziła do jadalni na śniadanie, Annmarie założyła aż dwa grube swetry. Usiadła przy stoliku w pobliżu kominka. Wtedy podeszła do niej kobieta w średnim wieku i spytała, czy może się przysiąść. Miała bardzo sympatyczny wyraz twarzy i fatalnie ostrzyżone włosy. Annmarie kiwnęła potakująco głową, a nieznajoma przysunęła sobie krzesło.

Pani tu od niedawna, prawda? To wspaniały zakątek. Przyjechała pani na fiestę?

Fiesta? – Annmarie pokręciła głową przecząco – Nie, nawet nie wiedziałam, że coś takiego ma się tu odbyć.

W Meksyku zawsze jest fiesta – odpowiedziała kobieta z uśmiechem – ale ta jest wyjątkowa. Trwa zwykle dziewięć albo i dziesięć dni. Będą indiańscy tancerze, ognie sztuczne, parady, walki z bykami... Wszystko, o czym tylko można zamarzyć. Jestem Rose Cameron – dodała i wyciągnęła rękę w stronę Annmarie.

Annmarie Bannister. Od jak dawna jest pani w Santa Catarinie?

Już prawie rok. Mieszkam w jednym z pokoi z tamtej strony pensjonatu.

A co pani tu robi? To taka mała miejscowość. Nie nudzi się tu pani?

Nudzić się? – Rose roześmiała się. – Nie w Santa Catarinie. Tu jest zbyt wiele do zobaczenia i zbyt wiele do roboty.

Co, na przykład? – spytała Annmarie z zaciekawieniem.

Na przykład fiesta. Na przykład bazar w poniedziałek rano, kiedy Indianie schodzą z gór. Na przykład te sobotnie wieczory z orkiestrą grającą w parkowej altanie i tutejsze, flirtujące dzieciaki... – Rose przerwała i uśmiechnęła się do kelnerki, zamówiła kawę i znów zwróciła się do Annmarie.

Jest tu kilkuset innych Amerykanów z północy. Jedni już na emeryturze, inni to pisarze, artyści. Część z nich przyjechała tu studiować sztukę, archeologię albo uczyć się hiszpańskiego. Mam tu mnóstwo przyjaciół. Raz albo dwa razy w tygodniu zbieramy się na wspólną kolację. Ponadtosporo czasu spędzam w miejscowym sierocińcu. Sprawia mi to dużo radości. Kocham te dzieci. Jak będę się tam wybierać, mogę panią zabrać ze sobą, jeśli ma pani ochotę to zobaczyć.

Może kiedyś... – odparła Annmarie bez przekonania.

Jeśli nie ma pani nic lepszego do roboty, to może zjadłybyśmy razem kolację, a potem mogłybyśmy pójść gdzieś posłuchać muzyki?

Nie sądzę...

„La Posada Catarina" to miły, mały lokal. W sam raz dla dwóch kobiet, które chcą wyjść gdzieś same, jeśli to właśnie panią niepokoi...

Nie, nie o to chodzi... – Było to, rzecz jasna, kłamstwo.

Annmarie znalazła się w zupełnie obcym kraju, nie znała miejscowych zwyczajów i wcale nie miała pewności, co powinna sądzić o takim samotnym wychodzeniu w nocy. Jednak z drugiej strony, skoro już jest w Santa Catarinie, to z powodzeniem może wyskoczyć gdzieś wieczorem i rozejrzeć się trochę. Od tylu lat sama utwierdzała się w przekonaniu, że już najwyższy czas wyrwać się z miejsca, w którym została wychowana, aby przekonać się, jak wygląda reszta świata. Rodzice byli nadopiekuńczy w stosunku do niej i chociaż zawsze tęskniła za przygodami i podróżami, nie mogła nigdy wyzwolić się spod ich troskliwej, acz zniewalającej opieki.

Dwa lata temu przeprowadziła się do własnego mieszkania. Choć była już dorosła i samodzielna, rodzice ciężko to przeżyli. Matka bez przerwy płakała i wydzwaniała do niej po trzy razy dziennie. Ojciec nieustannie przestrzegał ją przed niebezpieczeństwami, jakie grożą samotnie mieszkającej kobiecie. Oboje sprzeciwiali się jej podróży do Meksyku, ale po raz pierwszy w życiu Annmarie postanowiła nie ustępować. A skoro już tu się znalazła, zdecydowała, że będzie się jednak dobrze bawić. Więc uśmiechnęła się do Rose i powiedziała:

Dziękuję za zaproszenie, Rose. Proponuję, żebyśmy mówiły sobie po imieniu. Z przyjemnością zjem z tobą kolację, a potem pójdziemy gdzieś posłuchać muzyki.

Wspaniale. Spodoba ci się. Ta muzyka gitarowa jest cudowna. Mają tam też kilku niezłych piosenkarzy. No i jest kominek. Już samo to powinno cię przekonać.

Widocznie przekonało, bo oto szła nieznajomymi, brukowanymi uliczkami w towarzystwie Rose Cameron. Gdy tylko minęły róg kolejnej uliczki, usłyszały przytłumione, delikatne dźwięki gitary. Pod szyldem z napisem: „La Posada Catarina" były ciężkie drzwi. Rose otworzyła je i po kilku stopniach zeszły do niewielkiej, zadymionej, pogrążonej w półmroku sali. Rose przystanęła i rozejrzała się uważnie.

Tam jest wolny stolik koło kominka. – Zaczęła przeciskać się przez zatłoczone pomieszczenie w kierunku migotliwego blasku ognia. Niespodziewanie odezwał się niechlujnie wyglądający mężczyzna z krótką, rudawą brodą:

Hej, Rose, dokąd idziesz? Siadaj z nami!

Rose przystanęła i spojrzała pytająco na Annmarie.

Jasne, Vince, dzięki. A to Annmarie Bannister. Jest nowa w mieście. Annmarie, chciałabym, żebyś poznała tych panów, to Vince Stolarski i Diego Ortiz.

Annmarie skinęła głową na powitanie i powiedziała:

Miło mi panów poznać.

Wcale nie miała ochoty przysiadać się do nieznajomych mężczyzn, ale ten, który nazywał się Diego Jakiśtam, zerwał się na równe nogi i przysunął jej krzesło.

Bardzo proszę – powiedział po angielsku z lekkim akcentem. – Pani zapewne dopiero co przyjechała do Santa Catariny? Jak się tu pani podoba?

Wygląda na... na bardzo miłe miasteczko... – odparła i chuchnęła w dłonie.

Ale trochę tu zimno, prawda? To najbardziej nietypowa pogoda dla tej pory roku.

Tak mówimy u nas na Florydzie, kiedy wymarzają pomarańcze. Ale gdy wyjeżdżałam z domu, było prawie trzydzieści stopni.

Więc teraz zimno musi pani nieźle dokuczać. Trzeba wypić coś na rozgrzewkę. – Skinął na kelnera. – Un ponche para las señoritas. Odpowiada to pani, panno Cameron?

Tak, Diego, dziękuję.

Ponche to takie wino z przyprawami korzennymi – wyjaśnił Annmarie – To panią rozgrzeje.

Miło na nią popatrzeć, pomyślał, prawdziwa niebieskooka blondynka, typowa gringa. Koniuszek kształtnego noska i policzki miała lekko zaróżowione od zimna. Niestety, przez ten ciężki sweter nawet zarysy jej figury były niewidoczne. Ciekawość przezwyciężyła powściągliwość i dobre maniery:

Tu jest bardzo ciepło – stwierdził – dlaczego nie zdejmie pani swetra?

Kiedy zdjęła bez słowa gruby, wełniany sweter, okazało się, że pod spodem ma prostą, niebieską sukienkę z długim rękawem. Była tak zgrabna, jak się tego spodziewał.

Kiedy na małej scenie miejscowa piosenkarka zaczęła śpiewać przy akompaniamencie gitary, Diego poprosił Annmarie do tańca. Nie miała pewności, jak powinna zareagować, ale zanim zdołała cokolwiek odpowiedzieć, stal przed nią z wyciągniętą dłonią. Pozwoliła się zaprowadzić na niewielki parkiet w pobliżu kominka.

Kiedy ją objął, spojrzała na niego i stało się coś niezwykłego. Nagle poczuła się dużo swobodniej. Tylko takie określenie przyszło jej na myśl. Całe dotychczasowe uczucie obcości zniknęło bezpowrotnie w chwili, gdy wziął ją w ramiona. Był wyższy od niej. Jego czarne włosy miały aż granatowy połysk, a w oczach migotał dziwny, ciepły, złotawy blask. Z całej sylwetki, ze sposobu, w jaki się poruszał, z kroju jego ubrania biła spokojna, stonowana elegancja. Bardzo jej się to podobało. Czuła siłę męskich ramion pod palcami, ciepło dłoni lekko spoczywającej na jej plecach.

Przymknęła oczy i pozwoliła się unosić łagodnym dźwiękom gitary i wibrującemu głosowi piosenkarki.

Bardzo się cieszę, że tu dziś przyszłaś, Anno Mario.

– Nazywam się Annmarie, to jedno słowo – odparła i spojrzała na niego. Czuła się dziwnie: z jednej strony to miłe wrażenie ciepła i bezpieczeństwa w ramionach Diego, z drugiej jednak wyraźnie wzrastające emocje i towarzyszący im lęk. W sumie nie było to takie nieprzyjemne...

Mocniej ujął jej dłoń.

A ja będę mówił do ciebie Annamaria, jeśli nie masz nic przeciwko temu, dobrze?

W tej chwili mógłby nazywać ją jakkolwiek: Sadie, Hildegarda, Mehatebal, nie miałoby to żadnego znaczenia.

Gdzie się zatrzymałaś?

W jego ramionach zapomniała nawet o tym, że nigdy nie wolno mówić obcym, gdzie się mieszka:

– W La Quinta.

Świetnie! Ja też. – Uścisnął jej dłoń. – W takim razie będę mógł cię potem odprowadzić, prawda?

Nie. To znaczy... przyszłam tu z Rose.

Zatem odprowadzę was obie.

Muzyka ucichła, ale on nie puścił jej dłoni, pochylając głowę złożył delikatny pocałunek.

Tak się cieszę, że tu dziś przyszłaś...

– Ja też...

To był bardzo długi taniec – powiedziała Rose, kiedy wrócili do stolika.

Świetnie wyglądaliście razem – rzucił Vince, unosząc szklankę z winem. – Annmarie, jak długo zamierzasz zatrzymać się w Santa Catarinie?

Jeszcze nie wiem. Przynajmniej tydzień, może dwa.

Masz szczęście, przyjechałaś w samą porę na fiestę. Zaczyna się w przyszłym tygodniu.

Tak, wiem. Rose mi mówiła.

Będzie mnóstwo atrakcji. Przyjęcia, indiańskie tańce, walki z bykami... Byłaś kiedyś na prawdziwej walce z bykami?

Nie i nigdy nie pójdę. Uważam, że to okrutny, morderczy sport. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak ktokolwiek może w czymś takim uczestniczyć. Obawiam się, że gdybym tam poszła, to chyba dopingowałabym byka.

Rose drgnęła i spojrzała na Diego.

Uważaj, Annmarie. Diego jest matadorem. I będziesz walczył w pierwszej corridzie, tak? – zwróciła się do niego.

Skinął głową. Wyraz jego twarzy zmienił się całkowicie.

Być może tego dnia zwycięży byk, panno Bannister.

Spojrzała na niego. Rumieniec palił jej policzki...

Ja nie chciałam... przepraszam... – odezwała się niepewnym głosem. Dostrzegła wyraz niezadowolenia na twarzy Rose i wyraźne rozdrażnienie Vince'a. Wstała, podnosząc swój sweter.

Proszę mi wybaczyć – zwróciła się do Diego i nie oglądając się za siebie wybiegła z kawiarni.

Na zewnątrz panowała wieczorna cisza. Nieliczne lampy kołysały się leniwie, rzucając skąpe światło na brukowane uliczki. W pogrążonych w cieniu, okolicznych bramach stały pary młodych łudzi w czułych objęciach. Annmarie była na siebie wściekła. Czuła, jak do oczu napływają piekące łzy. Po raz pierwszy od bardzo dawna spotkała kogoś, kto się jej podobał, kogoś, kogo chciałaby bliżej poznać, a wszystko popsuła jedną głupią uwagą.

Idiotka – powiedziała głośno do siebie. Usłyszała za sobą czyjeś kroki. Przyspieszyła. Dogonił ją jednak dźwięk jej imienia. Przystanęła i obejrzała się. Nadchodził Diego.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin