Irwin Shaw Pogoda dla bogaczy Tom 3.doc

(2541 KB) Pobierz
Irwin Shaw

Irwin Shaw

 

Pogoda dla bogaczy. Tom 3

 

Nota autora

Zazwyczaj nie ma potrzeby pisania wstępu do powieści, sądzę

jednak, że ze względu na telewizyjną prezentację "Pogody dla

bogaczy" czytelnicy powinni wiedzieć, iż książka ta jest dalszym

ciągiem wersji drukowanej, nie telewizyjnej, i wszelkie zbieżności

z II częścią filmu telewizyjnego są czysto przypadkowe:

Kontrakt przewidywał, że producenci mają prawo nakręcić następne

odcinki już bez zgody autora. Wykorzystali to prawo i stworzyli

swoją wersję dalszych dziejów rodziny Jordachów.

Mam nadzieję, że ten wstęp wyjaśni wątpliwości czytelników

książki, którzy obejrzeli jedną lub obydwie części serialu

telewizyjnego.

Część pierwsza

Rozdział 1

Z notatnika Billy Abbotta, 1968

Monika mówi, że nic nie jestem wart. Mówi to jednak tylko na pół

serio. Sama Monika natomiast jest wartościową dziewczyną. Fakt, że

jestem w niej zakochany, na pewno przesłania mi jej obraz. Później

do tego wrócę.

Zapytała mnie kiedyś, o czym piszę w tym notatniku. Powiedziałem,

że - jak ciągle powtarza pułkownik - my tutaj w NATO znajdujemy

się na pierwszej linii frontu cywilizacji. To ważne, żeby przyszłe

pokolenia wiedziały, jak było na pierwszej linii frontu

cywilizacji w Brukseli w drugiej połowie dwudziestego wieku. Może

jakiś zasuszony, napromieniowany uczony kopiąc w ruinach miasta

natknie się na ten notatnik z nadpalonymi rogami, pewnie sztywny

od rdzawych plam mojej krwi, i poczuje wdzięczność dla Williama

Abbotta juniora za jego przezorne zapisywanie obserwacji

dotyczących życia prostego amerykańskiego żołnierza, który bronił

cywilizacji na krańcu Europy. Ile kosztowały ostrygi, jaki kształt

i wymiary miały piersi jego ukochanej, co należało do jego

zwykłych przyjemności - takich jak pieprzenie czy wykradanie armii

benzyny; tego rodzaju informacje.

Monika zapytała, czy zawsze muszę być niepoważny, a ja

odpowiedziałem pytaniem: cóż mi innego pozostaje?

- Czy ty w nic nie wierzysz? - pytała dalej.

Powiedziałem, że wierzę, iż zawsze trzeba iść z prądem. Jeśli

ulicą idzie pochód, włączam się i dotrzymuję kroku, machając ręką

zebranym tłumom, zarówno przyjaciołom, jak i wrogom.

- Wracaj do swoich bazgrołów - powiedziała. - Napisz, że nie jesteś

prawdziwym przedstawicielem swojego pokolenia.

Bazgroły to może najlepsze określenie tego, co robię. Pochodzę z

rodziny piszącej. Moi rodzice są - a raczej byli - pisarzami.

Swego rodzaju. Ojciec pracował jako rzecznik prasowy, należał więc

do profesji nie cieszącej się szczególną estymą w salonach

Akademii czy gabinetach wydawców. Jednak wszelkich zasług czy

potknięć, jakie stały się jego udziałem, dopracował się przy

maszynie do pisania. Teraz mieszka w Chicago i pisze do mnie

często, zwłaszcza kiedy jest pijany. Sumiennie odpisuję na jego

listy. Żyjemy w wielkiej przyjaźni, kiedy dzielą nas cztery

tysiące mil.

Moja matka pisywała recenzje do nędznych pisemek. Prawie nie

utrzymujemy kontaktów. Teraz robi coś dla filmu. Wyrosłem przy

akompaniamencie stukotu maszyn do pisania i przelewanie na papier

własnych nie upiększonych myśli wydaje mi się rzeczą naturalną.

Rozrywki tutaj są bardzo ograniczone, chociaż jest lepiej niż w

Wietnamie, jak mawia pułkownik.

Gram z pułkownikiem w tenisa i chwalę jego kiepski bekhend, co

jest jednym ze sposobów urządzenia się w wojsku.

Jeśli wbrew przepowiedniom pułkownika nie dosięgnie, NATO

decydujące rosyjskie uderzenie, będę kontynuował te bazgroły.

Dostarcza mi to zajęcia, kiedy nic się nie dzieje w parku

maszynowym, gdzie nazywają mnie "starszym od ciężarówek".

Zastanawiam się, co robi dziś wieczorem, kiedy ja to piszę, facet

odpowiedzialny za park maszynowy w kwaterze głównej sił Układu

Warszawskiego.

Aleksander Hubbell był dziennikarzem. W każdym razie pracował dla

magazynu "Time" w Paryżu. Ale w tym tygodniu miał przestać być

dziennikarzem, bo spędzał urlop z żoną. Żona odbywała właśnie

sjestę w hotelu u nasady przylądka, a Aleksander Hubbell zbliżał

się do prefektury policji w Antibes. Głowił się nad nazwiskiem

Jordach, które wyczytał przed trzema dniami w "Nice-Matin".

Amerykanin o nazwisku Jordach został zamordowany w porcie Antibes

dokładnie pięć dni po własnym ślubie. Poszukiwano mordercy czy

morderców. Dotychczas nie udało się ustalić motywu zbrodni.

Jordacha śmiertelnie pobito na pokładzie jego własnego jachtu

"Klotylda", zakotwiczonego na przystani w Antibes.

Hubbell chlubił się swoją dziennikarską pamięcią, toteż

denerwowało go, że nazwisko, które powinien natychmiast rozpoznać

i zaszufladkować, majaczyło jedynie na krańcach świadomości. Kiedy

je sobie przypomniał, odczuł ulgę. W okresie gdy pracował jeszcze

w Nowym Jorku, ukazał się numer "Life'u" z fotografiami dziesięciu

obiecujących młodych polityków z całych Stanów Zjednoczonych. Na

jednym ze zdjęć był ktoś o nazwisku Jordach - Hubbell nie pamiętał

imienia - ówczesny burmistrz małego miasteczka Whitby, oddalonego

o blisko sto mil od New York City. Następnie Hubbell przypomniał

sobie coś jeszcze. Po tym artykule w "Lifie" był jakiś skandal w

college'u w Whitby, kiedy to zbuntowani studenci demonstrowali

przed domem burmistrza, a żona burmistrza pojawiła się w drzwiach

pijana i naga. Ktoś zrobił zdjęcie, odbitka obiegła całe miasto.

Ale człowiek, którego żona ukazała się z gołym tyłkiem tłumowi

wyjących studentów, mógł przecież się jej pozbyć i poślubić kogoś

o mniej "wystawnych" obyczajach.

Oczywiście - myślał Hubbell czekając na zmianę świateł na

skrzyżowaniu - może tu chodzić o kogoś zupełnie innego o tym samym

nazwisku. Jacht w Antibes znajdował się daleko od Whitby, w stanie

Nowy Jork. W każdym razie warto sprawdzić. Gdyby się okazało, że

chodzi właśnie o tego młodego, obiecującego polityka, warto by się

tym zainteresować bez względu na urlop. Urlop trwał już pięć dni i

Hubbell zaczynał się nudzić.

Samotny policjant drzemał za biurkiem w pustym, odrapanym pokoju,

ale rozpromienił się, wyraźnie rad z towarzystwa, kiedy Hubbell

wyjaśnił swoją poprawną francuszczyzną, że jest dziennikarzem i

chciałby się czegoś dowiedzieć o morderstwie. Policjant wyszedł do

sąsiedniego pokoju, w chwilę później powrócił i oświadczył, że

chef może zaraz przyjąć Hubbella. Wyglądało na to, że owo

popołudnie w Antibes nie obfitowało w zbrodnie.

Chef, niewielki ciemny mężczyzna o zaspanych oczach, ubrany był w

sportową koszulkę i pogniecione bawełniane spodnie. Kiedy się

odezwał, błysnął złoty przedni ząb:

- Czym mogę służyć, monsieur?

Hubbell wyjaśnił, że szczegóły zamordowania we Francji

Amerykanina, zwłaszcza jeśli jest to ten Jordach, którego on ma na

myśli, człowiek o pewnej pozycji w ojczyźnie, mogłyby

zainteresować czytelników amerykańskich. Zarówno on sam, jak i

jego zwierzchnicy byliby niezmiernie wdzięczni, gdyby chef mógł

rzucić jakieś światło na całą tę sprawę.

Chef przyzwyczajony był do dziennikarzy francuskich, którzy

traktowali to morderstwo jako zwykłe portowe porachunki. Ten

wyglądający na spryciarza Amerykanin, przedstawiciel cenionego

pisma, który bada okoliczności śmierci rodaka w kurorcie

przyciągającym wielu Amerykanów, to zupełnie inna sprawa. Chef

czułby się znacznie lepiej, gdyby winowajca był już aresztowany i

znajdował się za kratkami, ale na to w tej chwili nie można było

nic poradzić.

- Czy są jakieś poszlaki wskazujące na winnego czy motywy zbrodni?

- pytał mężczyzna.

- Usilnie pracujemy nad tą sprawą - powiedział chef. - Dwadzieścia

cztery godziny na dobę.

- Czy ma pan jakieś punkty zaczepienia?

Chef wahał się przez chwilę. W filmach reporterzy zazwyczaj

znajdują poszlaki, które przegapiła policja. Ten Amerykanin

wygląda inteligentnie, istnieje więc szansa, że natknie się na coś

użytecznego.

- W noc swego wesela - zaczął chef - monsieur Jordach wplątał się

w spór, bardzo brutalny spór, jak powiedziała mi jego bratowa, w

Cannes, w barze zwanym "La Porte Rose", z mężczyzną znanym

policji. Z cudzoziemcem. Jugosłowianinem o nazwisku Danovic.

Przesłuchiwaliśmy go. Ma wprawdzie doskonałe alibi, ale

chcielibyśmy zadać mu jeszcze kilka pytań. Niestety, wydaje się,

że zniknął. Właśnie go szukamy.

- Brutalny spór - powiedział Hubbell. - Ma pan na myśli bójkę?

Chef skinął głową.

- Wyjątkowo brutalną. Tak mi powiedziała bratowa zamordowanego.

- Wie pan, o co poszło?

- Bratowa utrzymuje, że monsieur Jordach interweniował w chwili,

gdy cudzoziemiec zamierzał ją zgwałcić.

- Rozumiem - powiedział Hubbell. - Czy Jordach często wdawał się w

barowe bójki?

- Nic mi o tym nie wiadomo. Znałem monsieur Jordacha. Czasami

wypijaliśmy razem szklaneczkę. Wiadomość o jego śmierci bardzo

mnie zasmuciła. Znałem go jako spokojnego człowieka. Był bardzo

lubiany. Chyba nie miał wrogów. Mimo to trudno mi uwierzyć, że był

w Ameryce człowiekiem o liczącej się pozycji, jak pan powiedział.

- W "Nice-Matin" pisali, że był właścicielem jachtu. - Hubbell

roześmiał się lekko. - To się raczej liczy.

- Obsługiwał jacht - wyjaśnił chef. - Był czarterowym kapitanem.

To stanowiło źródło jego utrzymania.

- Rozumiem - powiedział Hubbell. Nie mógł sobie wyobrazić jednego

z dziesięciu najbardziej obiecujących młodych polityków Ameryki

zarabiającego na życie obsługiwaniem czarterowych rejsów po Morzu

Śródziemnym, bez względu na to, ile razy jego żona tam w kraju

pokazała się nago. Cała ta historia stawała się coraz mniej

interesująca.

- A może to morderstwo polityczne? - zapytał z nadzieją.

- Nie sądzę. On na pewno nie był związany z polityką. Staramy się

zbierać informacje o takich ludziach.

- Przemyt?

- Mało prawdopodobne. W tej dziedzinie również jesteśmy

poinformowani. A przynajmniej podejrzliwi.

- Więc jak by go pan określił? - nalegał Hubbell, już tylko z

przyzwyczajenia.

Chef wzruszył ramionami.

- Przyzwoity pracujący człowiek. Porządny typ. - Bravo type po

francusku. Umiarkowana pochwała, trochę protekcjonalna w ustach

francuskiego gliny. - O ile wiadomo, uczciwy - kontynuował chef: -

Nie byliśmy tak naprawdę blisko. On prawie nie znał francuskiego.

Nie tak jak pan. - Hubbell skinieniem głowy skwitował komplement.

- A mój angielski, aż wstyd przyznać, jest bardzo prymitywny. -

Chef uśmiechnął się mówiąc o tej swojej ułomności. - Nie

dyskutowaliśmy zresztą na temat naszych prywatnych poglądów.

- Wie pan, co robił, zanim tu przyjechał?

- Był marynarzem na statkach handlowych. - Chef wahał się przez

moment. Jordach, zapytany kiedyś przy szklance wina o złamany nos

i blizny, powiedział mu, że był bokserem. Prosił jednak, żeby chef

tego nie powtarzał. W portowych kafejkach bokserzy łatwo stają się

celem zainteresowania krzepkich facetów będących pod wpływem

alkoholu. "Nie przyjechałem do Francji, żeby się bić - powiedział

Jordach. - To nie jest dla mnie szczęśliwy kraj pod tym względem.

Odbyłem jeden pojedynek w Paryżu i miałem prawie odbity mózg."

Mówiąc to Jordach się śmiał. Sądząc po tym, jak wyglądało jego

ciało, w walce, w której uczestniczył przed śmiercią, także nie

dopisało mu szczęście.

Dlaczego nie miałbym tego powiedzieć dziennikarzowi, zastanawiał

się chef: Nie zaszkodzi to w żaden sposób Jordachowi, który raczej

nie będzie już popijał w portowych kafejkach.

- Zdaje się, że był zawodowym pięściarzem. Raz nawet walczył w

Paryżu. W ważnym spotkaniu. Został znokautowany.

- Bokser? - zainteresowanie Hubbella znowu wzrosło. W dziale

sportowym można umieścić kilkaset słów. Jeżeli facet walczył w

Paryżu, musiał być dość znany. Czytelników zainteresuje

amerykański bokser zamordowany we Francji. Wyśle do redakcji

teleksem to, co uda mu się wyszperać tutaj, i poprosi, żeby

zrekonstruowali resztę z materiałów archiwalnych. Zresztą i tak w

Nowym Jorku wszystko przerabiają.

- Jordach? - zapytał Hubbell. - Nie pamiętam żadnego boksera o tym

nazwisku.

- Walczył pod przybranym nazwiskiem - wyjaśnił chef, notując w

pamięci, że musi sam się zająć tą częścią historii Jordacha. W

zawodowy boks zazwyczaj wmieszani byli gangsterzy. Tu mógł być

jakiś ślad: złamana obietnica, nie dopełniony układ. Powinien był

pomyśleć o tym wcześniej. - Jako bokser nazywał się Tommy Jordan.

- Aha - powiedział dziennikarz. - To już coś. Niewątpliwie.

Pamiętam jakieś historie o nim z gazet. Dobrze się zapowiadał.

- O tym nic nie wiem - odrzekł chef. - Tylko o walce w Paryżu.

Zaglądałem do "L'Equipe". Pisali, że ogromnie rozczarował. - Teraz

chef chciał przede wszystkim zadzwonić do pewnego faceta w

Marsylii, który miał powiązania z mafieu. Wstał. - Przykro mi, ale

muszę już wracać do pracy - powiedział. - Jeżeli chciałby pan

zdobyć więcej informacji, to może porozmawia pan z rodziną. Z

żoną, bratem, synem.

- Jego brat jest tutaj?

- Cała rodzina - powiedział chef. - Pływali razem jachtem.

- Może wie pan, jak ma na imię ten brat?

- Rudolf. To rodzina niemieckiego pochodzenia.

Rudolf - przypomniał sobie Hubbell. - Rudolf Jordach to było

właśnie nazwisko z "Life'u".

- A więc to nie on brał tutaj ślub?

- Nie. - Chef był zniecierpliwiony.

- A jego żona też jest tutaj?

- Tak, i zważywszy na okoliczności, właśnie bratowa może

powiedzieć panu znacznie więcej niż ja...

- Bratowa? - zapytał Hubbell wstając z krzesła. - Ta, która była w

barze?

- Tak. Najlepiej niech pan z nią porozmawia. Jeżeli dowie się pan

czegoś, co może być przydatne dla mnie, będę wdzięczny za następną

wizytę. A teraz, bardzo mi przykro, ale już...

- Gdzie mogę ją znaleźć?

- Mieszka w "Hótel du Cap". - Chef polecił Jean Jordach

nieopuszczanie Antibes i zabrał jej paszport.

Jean Jordach będzie mu potrzebna, kiedy znajdzie Danovica. Jeśli w

ogóle kiedykolwiek go znajdzie. Przesłuchiwał tę kobietę, ale była

rozhisteryzowana i pijana, toteż - opowiedziała nielogiczną i

poplątaną historię. A teraz ten idiota lekarz dał jej środki

uspokajające. Powiedział, że jest niezrównoważoną nałogową

alkoholiczką i że on nie bierze odpowiedzialności za jej stan,

jeżeli chef będzie ją dręczył pytaniami.

- Resztę rodziny - powiedział chef - znajdzie pan chyba w

przystani na jachcie "Klotylda". Dziękuję za zainteresowanie,

monsieur. Ufam, że nie zmarnowałem pańskiego czasu. - Chef

wyciągnął rękę.

Hubbell powiedział:

- Merci bien, monsieur. - Uzyskał już wszystkie możliwe

informacje, wyszedł więc z prefektury.

Chef usiadł za biurkiem i podniósł słuchawkę telefonu, by połączyć

się z Marsylią.

W południowym słońcu niewielki biały stateczek pokonywał leniwie

śródziemnomorskie fale. Na oddalonym brzegu budynki przy plaży i

na wzgórzach w głębi rysowały się różowo-białym wzorem na zielonym

tle pinii, oliwek i palm. Dwyer w czystej białej koszulce z

wydrukowaną nazwą jachtu "Klotylda" stał na dziobie. Teraz ten

niski, muskularny mężczyzna płakał. Odkąd sięgał pamięcią,

nazywano go zawsze Króliczkiem z powodu długich, wystających

przednich zębów. Mimo muskułów i roboczego ubrania, było w nim coś

dziewczęcego. Kiedy po raz pierwszy rozmawiał z mężczyzną, którego

prochy właśnie wysypano w morze, powiedział: "Nie jestem pedałem."

Teraz jego czarne oczy zamglone łzami patrzyły na piękny brzeg.

"Pogoda dla bogaczy", powiedział kiedyś zamordowany.

Mógłbyś powtórzyć to jeszcze raz, myślał Dwyer. Nie dla ciebie ta

pogoda i nie dla mnie. Oszukiwaliśmy się. Przyjechaliśmy w

niewłaściwe miejsce.

Wesley Jordach, ubrany podobnie jak Dwyer w bawełniane spodnie i

białą koszulkę, stał samotnie w kabinie pilota z ręką na kole

sterowym z wypolerowanego drewna dębowego i miedzi; wzrok utkwił w

tym punkcie lądu, gdzie wznosiła się twierdza w Antibes. Był

wysoki jak na swój wiek, chudy, silny, grubokościsty, opalony, o

włosach blond, przetykanych jaśniejszymi pasmami, spłowiałymi od

słońca i soli. Podobnie jak Dwyer, myślał o mężczyźnie, którego

prochy powierzył właśnie morzu, o mężczyźnie, który był jego

ojcem. - Biedny, głupi, stuknięty sukinsyn - powiedział głośno, z

goryczą. Pamiętał dzień, kiedy ojciec, którego nie widział od

wielu lat, przyjechał zabrać go ze szkoły wojskowej nad Hudsonem,

gdzie bił się z połową studentów w każdym wieku, ze wszystkich

klas, bez względu na wzrost, powodowany ślepą, niezrozumiałą i

pozbawioną sensu furią.

- Odbyłeś swoją ostatnią bójkę - powiedział ojciec.

Zapanowała cisza. I wtedy ten surowy mężczyzna zapytał:

- Słyszałeś?

- Tak, proszę pana.

- Nie mów do mnie "proszę pana". Jestem twoim ojcem - powiedział

ów mężczyzna.

Ojciec ustalił reguły dla niewłaściwego członka rodziny, pomyślał

chłopiec z oczami utkwionymi w twierdzę, gdzie - jak mu

powiedziano - przez jedną noc po powrocie z Elby więziony był

Napoleon.

Przy poręczy na rufie stał wuj chłopca, Rudolf Jordach, ubrany w

absurdalną czerń, i ciotka, Gretchen Burke, brat i siostra

zamordowanego. Ludzie z miasta, nienawykli do morza, nawykli do

tragedii; sztywne symbole śmierci na tle słonecznego horyzontu.

Nie rozmawiali z sobą, nie dotykali się, nawet na siebie nie

patrzyli. To, co nie zostało powiedziane w owo lazurowe letnie

popołudnie, nie będzie później wymagało wyjaśnień, lamentów czy

przeprosin.

Kobieta miała niewiele ponad czterdziestkę, była wysoka, szczupła

i wyprostowana, czarne włosy okalające przezroczyście bladą twarz

rozwiewał lekko morski wiatr; znamiona wieku, ledwie dostrzegalne,

stanowiły dopiero zapowiedź tego, co ma nadejść. Jako dziewczyna

była piękna, teraz też była piękna, choć w inny sposób, a jej

surową twarz naznaczył smutek i niespokojna zmysłowość, nie

przelotna czy krótkotrwała, ale głęboko zakorzeniona i

permanentna. Oczy kobiety, zmrużone od blasku, miały głęboki

niebieski kolor, który przy pewnego typu oświetleniu stawał się

niemal fiołkowy. Nie widać było w nich śladów łez.

To musiało się zdarzyć, myślała. Oczywiście. Powinniśmy byli to

wiedzieć. On prawdopodobnie wiedział. Może podświadomie, ale

jednak wiedział. Cała ta gwałtowność musiała mieć gwałtowny

koniec. Prawdziwy syn swego ojca, jasnowłosy cudzoziemiec w

rodzinie, obcy ciemnemu bratu i ciemnej siostrze, choć z tego

samego łoża.

Mężczyzna także był smukły, tą zadbaną, arystokratyczną jankeską

smukłością, nie odziedziczoną po żadnym z rodziców, ale zdobytą

aktem woli, a teraz podkreślaną dobrym krojem niemal

ambasadorskiego, amerykańskiego ciemnego ubrania. Był o dwa lata

młodszy od siostry, a wyglądał jeszcze młodziej; fałszywe,

delikatne echo młodości w twarzy i postawie mężczyzny, którego

głos i ruchy były zawsze świadome i przemyślane, mężczyzny, który

zdobył wielki autorytet, walczył przez całe życie, zwyciężył i

przegrał, przyjmował odpowiedzialność we wszystkich sytuacjach,

wyrósł z nędzy i chciał zgromadzić znaczną fortunę, który był

bezwzględny, kiedy było to konieczne, przebiegły, kiedy

przebiegłość się opłacała, surowy dla siebie i innych,

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin