miłość Boga Ojca.doc

(116 KB) Pobierz
Ks

Ks. dr Marek Dziewiecki (Radom)

MIŁOŚĆ BOGA OJCA

BÓG OJCIEC: WYCHOWUJĄCA MIŁOŚĆ
Refleksje psychopedagogiczne i duszpasterskie

 

1. Rok Boga Ojca: teologia a duszpasterstwo

Ostatni rok przed Wielkim Jubileuszem Odkupienia poświęcony jest szczególnej refleksji teologicznej nad tajemnicą Boga Ojca. Nic więc dziwnego, że w tym właśnie roku ukazało się wiele publikacji na ten temat i że niniejsze seminarium wykładowców teologii dogmatycznej odbywa się pod hasłem: "Wokół tajemnicy Boga Ojca". Ostatecznym celem wszelkich badań i analiz teologicznych jest przyprowadzanie człowieka do Boga, jest pomaganie człowiekowi, by osobiście spotkał się z Bogiem, by poznał i pokochał Boga, by odkrył i zrealizował powołanie, którym Bóg go obdarzył. Refleksja teologiczna prowadzi do refleksji duszpasterskiej. Teologia tym bardziej realizuje swój cel, im bardziej staje się narzędziem duszpasterstwa, im bardziej służy ewangelizacji.

Przed każdym teologiem stoi zatem podwójne zadanie. Pierwszym zadaniem jest analizowanie w sposób naukowy, a zatem zgodny z określoną strukturą metodologiczną i pojęciową, zawartości Pisma Świętego i Tradycji Kościoła. W ten sposób powstaje zwarty system doktrynalny, wyrażony precyzyjnym językiem teologicznym, wspólnym dla specjalistów z tej dziedziny wiedzy i jednoznacznie przez nich rozumianym. Posługując się tego typu językiem w odniesieniu do tajemnicy Boga Ojca, używamy pojęć typu: pierwsza Osoba Trójcy Świętej, Stworzyciel, Bóg Osobowy, Zbawca, Byt transcendentny, Ten, który jest, Wszechmoc, Miłość.

Zadaniem drugim teologa jest wyrażanie dorobku teologicznego językiem Ewangelii, a więc "przetłumaczenie" specyficznego języka teologii naukowej na język, jakim posługiwał się sam Jezus. Jest to język prosty, konkretny, obrazowy, zrozumiały dla wszystkich słuchaczy. Innymi słowy istotnym zadaniem teologa jest dobór takiego słownictwa oraz takiego sposobu argumentacji, by prezentowane przez niego treści teologiczne (np. w ramach homilii, konferencji rekolekcyjnych, materiałów katechetycznych dla dzieci, młodzieży i dorosłych) mogły być zrozumiałe i przekonujące dla współczesnego człowieka, z typowymi dla niego możliwościami, ale też z typowymi obecnie ograniczeniami i barierami percepcyjnymi. Niniejszy referat dotyczyć będzie tego właśnie zagadnienia.

Sądzę, że w odniesieniu do problematyki Boga Ojca można wyodrębnić trzy podstawowe kwestie, które wydają mi się kluczowe w aspekcie psychopedagogicznym i duszpasterskim:

·        w jaki sposób nazwać Boga Ojca;

·        w jaki sposób zrozumieć miłość Boga Ojca;

·        w jaki sposób odpowiedzieć na miłość Boga Ojca?

Przyjrzyjmy się teraz bliżej tym właśnie kwestiom.

2. Nazwać Boga Ojca: Bóg jest miłością

Pierwszym zadaniem teologa i duszpasterza jest pomaganie współczesnemu człowiekowi, by we właściwy sposób nazywał Boga, by nadawał Mu imiona, które ułatwiają, a nie utrudniają zrozumienie Bożej tajemnicy. Doświadczenie duszpasterskie potwierdza, że nie jest to zadanie proste. Główne zagrożenie wypływa ze spontanicznej tendencji człowieka do traktowania nazw i imion, którymi określamy pierwszą Osobę Trójcy Świętej, w sposób dosłowny, antropomorficzny, bez świadomości, że chodzi tu o słowa i nazwy, które odnoszą się do Boga w sposób analogiczny, a nie bezpośredni.

Powszechnie są znane zagrożenia, które wynikają z takiego właśnie traktowania terminu najczęściej używanego, czyli "Bóg Ojciec". Ci, którzy mają negatywne, niekiedy bardzo bolesne doświadczenie własnego ojca, stają przed Bogiem z lękiem i niepokojem, gdyż sądzą, że On także jest podobny do naszych ziemskich ojców. Inni z kolei są przekonani, że skoro pierwszą Osobę Trójcy Świętej można nazwać Ojcem, to Osoba ta jest mężczyzną. Takie rozumowanie prowadzi do zniekształconego spojrzenia na Boga, a niektórych ludzi - np. środowiska feministyczne - prowokuje do szukania "argumentów", że Bóg nie jest mężczyzną lecz kobietą. Tymczasem Bóg jest transcendentny wobec płciowości, gdyż inaczej nie byłby pełnią i potrzebowałby "boga" drugiej płci, jak to ma miejsce w różnych mitologiach. Dosłowne czy naiwne rozumienie nazw i imion, które odnosimy do Boga, staje się zawsze źródłem wypaczonego spojrzenia na naturę Boga, a przez to stanowi poważny problem duszpasterski.

Ważnym zadaniem teologów jest zatem formowanie wierzących w taki sposób, aby umieli prawidłowo nazwać Boga i w kompetentny sposób interpretować używane w tym zakresie pojęcia. Po pierwsze, należy przypominać i wyjaśniać, że nazwy i imiona, które odnosimy do Boga w języku duszpasterskim i w życiu codziennym, są z konieczności zaczerpnięte z języka ludzkiego i dlatego odnoszą się do Boga w sposób analogiczny, a nie dosłowny.

Po drugie, zadaniem teologów jest takie formowanie wierzących, by uczyli się określać Boga wieloma imionami i pojęciami: np. Ojciec, Tatuś, przyjaciel, pasterz, król, sędzia, wybawiciel. Używanie imion i nazw, które sygnalizują różne aspekty Bożej natury i Bożego działania, zmniejsza ryzyko jednostronnych spojrzeń czy wypaczonych skojarzeń w odniesieniu do tajemnicy Boga.

Po trzecie, zadaniem teologów jest eksponowanie tego, co stanowi istotę Boga: Bóg jest miłością" (1 J 4, 8). Używanie wszystkich innych nazw czy określeń w odniesieniu do Boga ma o tyle sens, o ile ma na celu ukazanie tej właśnie podstawowej prawdy. Innymi słowy dojrzała formacja wierzących wymaga właściwej kolejności w prezentowaniu Bożych cech. Bóg jest miłością i dlatego nazywamy Go często ojcem. Takie są bowiem naturalne, ludzkie skojarzenia, gdy myślimy o miłości. Sam Bóg autoryzuje nadawanie Mu takiego imienia, ale jednocześnie objawia - mimo, że objawienie dokonało się w bardzo patriarchalnym kontekście społecznym - że jego miłość jest odzwierciedlana na ziemi zarówno przez miłość ojcowską jak i macierzyńską.

Z jednej strony należy tłumaczyć historyczno-społeczny kontekst "męskich" obrazów i porównań (ojciec, pasterz, król), którymi Pismo Święte opisuje Boga i Bożą miłość. W świecie judaistycznym dobry ojciec mógł bowiem zdziałać bardzo wiele. Dobra matka - mniej, gdyż materialnie i społecznie zależała całkowicie od męża. Z drugiej strony należy ukazywać kobiece obrazy i porównania, którymi Pismo Święte opisuje Boga i Bożą miłość. W dramatycznym dla narodu wybranego momencie Izajasz podkreśla, że Bóg-Miłość kocha nas jeszcze bardziej niż dobra mama kocha własne dziecko: "Czy może matka zapomnieć o dziecku własnego łona? A nawet, gdyby ona zapomniała, to ja o tobie nie zapomnę, mówi Pan." "Jak kogo pociesza własna matka, tak Ja was pocieszać będę"(Iz 66, 13).

Chyba ciągle jeszcze zbyt mało posługujemy się w praktyce duszpasterskiej żeńskimi obrazami i porównaniami, by opisać Bożą miłość. Symptomatycznym przykładem w tym względzie jest polskie tłumaczenie piątej modlitwy eucharystycznej, które pomija porównanie Bożej miłości do miłości macierzyńskiej. Oryginalny tekst prefacji mówi, że Bóg kocha nas jak odpowiedzialny ojciec i jak kochająca matka (jednostronnie "męskie" opisywanie Bożej miłości jest być może jednym z powodów, że mamy w Polsce wyraźnie mniej powołań żeńskich niż męskich?).

Pomaganie wierzącym, by rozumieli, iż Bóg jest miłością oraz by w sposób prawidłowy posługiwali się nazwami i imionami, które odnosimy do pierwszej Osoby Trójcy Świętej, nie jest oczywiście jedynym zadaniem duszpasterskim, które spoczywa na teologach. Zadaniem drugim jest pomaganie wierzącym, by rozumieli w jaki sposób Bóg kocha człowieka. Przyjrzyjmy się teraz temu drugiemu zadaniu.

3. Zrozumieć miłość Boga Ojca: Bóg jest miłością wychowującą

Człowiek zraniony konsekwencjami grzechu pierworodnego, grzechami innych ludzi oraz swoimi własnymi, ma trudności, by zrozumieć, na czym polega dojrzała miłość, a także by pokochać siebie i innych ludzi taką miłością. Czasem okazuje się naiwny i pobłażliwy, czasem wrogi i okrutny. W tej sytuacji wiele osób ma błędne wyobrażenia i oczekiwania co do miłości Bożej. Warto w tym kontekście przypomnieć słowa, które wypowiedział F. Nietsche: "Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo, ale człowiek odpłacił Mu się tym samym". Człowiek ma tendencję, by wyobrażać sobie Boga i Jego miłość według własnych potrzeb i stanów psychicznych. Wielu ludziom trudno jest zrozumieć Bożą miłość właśnie dlatego, że Bóg kocha nas w sposób wierny, bezwarunkowy, nieodwołalny, a jednocześnie w sposób dojrzały, dostosowany do naszej niepowtarzalnej sytuacji oraz do naszego sposobu postępowania. A zatem w sposób, który wykracza poza ludzką mentalność i ludzką logikę miłości.

W tej sytuacji pierwszym zadaniem teologów i wszystkich wychowawców jest demaskowanie karykaturalnych, błędnych wyobrażeń na temat Bożej miłości. Nie sposób omówić wszelkich możliwych błędów w patrzeniu na Boga. Popatrzmy więc na te, które są najbardziej typowe. Niektórzy wyobrażają sobie Boga na podobieństwo policjanta, który widzi głównie zło w człowieku, aby za nie karać. Najlepiej od razu i srogo. Ludzie, którzy mają tego typu wyobrażenia o Bogu, przeżywają strach, bunt, niepokój. Ukrywają się przed Bogiem i nie potrafią nawiązać z Nim osobistej przyjaźni. Tacy ludzie nie potrafią spotkać się z Bogiem, który jest miłością miłosierną i przebaczającą.

Często z tego typu błędną wizją Boga łączy się przekonanie, że Bóg zsyła nam krzyże i cierpienia. Spotykam ludzi, którzy mówią o swoim żalu do Pana Boga za to, że zsyła im krzyże, na które nie zasłużyli: np. śmierć kogoś bliskiego, chorobę, wypadek, bolesne konflikty i cierpienia w rodzinie, itp. Tymczasem krzyże i cierpienia zsyłamy sobie nawzajem sami poprzez nasze słabości i grzechy. Bóg zsyłać nam może jedynie dobro. Chrystus nigdy nie powiedział, że ześle nam krzyż. On wyjaśnia jedynie, że jeśli w naszym życiu pojawi się krzyż (zesłany przez nas samych lub przez innych ludzi, albo przez okoliczności od nikogo bezpośrednio nie zależne) to najdojrzalszą postawą jest wziąć go na swoje ramiona, aby w duchu miłości i prawdy ten krzyż cierpliwie przezwyciężać. A gdy nie jest możliwe przezwyciężenie krzyża (np. chroniczna choroba czy śmierć kogoś kochanego), to Chrystus wzywa nas do wytrwania także w takiej sytuacji w oparciu o wiarę, nadzieję i miłość. W jedności z Nim, najbardziej skrzywdzonym i cierpiącym w historii tej ziemi.

Nie powinienem więc nigdy sądzić, iż krzywda, której od kogoś doznaję czy cierpienie, które mnie spotyka, jest wolą Bożą. Gdyby to było prawdą, to - krzywdząc innych - każdy z nas mógłby im mówić, że jest to... wola Boża i że Pan Bóg się nami posługuje, aby im zsyłać krzyże! Jest chyba dla każdego oczywiste, że takie rozumowanie byłoby naiwne albo cyniczne. Wolą Bożą jest to, byśmy obdarowywali się miłością i prawdą. Wszystko inne nie pochodzi od Boga. Krzyże pojawiają się w ludzkim życiu właśnie dlatego, że ktoś nie respektuje woli Bożej.

Niektórzy ludzie popełniają błąd przeciwny w patrzeniu na Boga. Widzą w Nim dobrotliwego i naiwnego przyjaciela, który zawsze jest wyrozumiały i wszystko przebacza. Tacy ludzie przeżywają kontakt z Bogiem w kategoriach pobłażania sobie i naiwnego usprawiedliwiania siebie. Nie stawiają sobie żadnych wymagań. Tacy ludzie nie potrafią się spotkać się z Bogiem, którego miłość połączona jest z prawdą i sprawiedliwością.

Samo jednak demaskowanie błędnych sposobów rozumienia Bożej miłości nie wystarczy. Zadaniem teologów jest opisywanie dojrzałych sposobów rozumienia miłości Boga do człowieka. Chętnie używamy w tym kontekście pojęcia: miłość zbawcza. W rozmowach z młodzieżą i dorosłymi przekonuję się, że wielu ludzi rozumie to określenie w sposób magiczny: człowiek może pozostać pasywny, gdyż Bóg zbawia go w tajemniczy sposób, bez wysiłku ze strony danej osoby. Aby unikać tego typu naiwnych, magicznych interpretacji, warto wyjaśniać, iż Bóg zbawia nas swoją miłością dlatego, że kocha nas miłością wychowującą.

Ten wychowawczy aspekt Bożej miłości w sposób bardzo czytelny ukazuje ewangeliczna przypowieść o kochającym ojcu i odchodzącym synu. Wielu wierzących ma problemy, by zrozumieć tę przypowieść w sposób pogłębiony i całościowy. Opowiedziana w Ewangelii Łukasza historia syna, który opuszcza dobrego ojca (por. Łk 15, 11-32), nazywana jest zwykle przypowieścią o synu marnotrawnym. Sądzę, że dla celów duszpasterskich słuszniej jest nazywać ją przypowieścią o powracającym synu. Nikt z nas nie żyje w doskonałej miłości i posłuszeństwie wobec Boga. Każdy więc jest w jakimś stopniu odchodzącym synem czy córką. Nie każdy jednak potrafi zastanowić się i wrócić, jak ów syn z przypowieści.

Jezus ukazuje w swej przypowieści ojca doskonałego, który jest symbolem samego Boga-Ojca. Ojciec z opowiadania Jezusa ma dwóch dorosłych synów. Jeden z nich wiernie mu służy, drugi natomiast chce odejść. Ojciec go kocha i nigdy go nie skrzywdził, a mimo to syn wierzy, iż poza domem rodzinnym będzie mu lepiej. Kusi go perspektywa wolności i niezależności. Ma własny pomysł na to, jak być szczęśliwym. Jest to sytuacja znana wielu matkom i ojcom, których dorastające dzieci uważają, że styl życia proponowany przez rodziców, nie przyniesie im szczęścia. Oni chcą żyć "nowocześniej", na luzie. Chcą być szczęśliwymi bez stawiania sobie wymagań, które płyną z miłości i prawdy. Syn oznajmia ojcu, że odchodzi i że chce zabrać ze sobą swoją część majątku. W tym miejscu przeżywamy pierwsze zaskoczenie. Oto ojciec nie próbuje zatrzymać syna mimo, że bardzo go kocha i że niepokoi się o jego los. Mógłby użyć nacisku, na przykład nie dając mu jego części majątku. Nie czyni jednak tego, gdyż wie, że do miłości i dobra nie da się przymusić. Przymuszać można tylko do nienawiści i zła. Do miłości można jedynie zachęcić własnym przykładem. A to ojciec czynił przez wszystkie lata obecności syna w domu rodzinnym.

Syn odchodzi nie dlatego, że ojciec nie potrafi go kochać (wypomniałby to ojcu przy rozstaniu!), lecz dlatego, że podąża za iluzją łatwego szczęścia, opartego na czynieniu tego co łatwe i przyjemne a nie tego, co słuszne i wartościowe. Jednak boleśnie przekonuje się, że tego typu "szczęście" jest trujące. Jest formą agonii. Jest miejscem umierania tego, co w człowieku najpiękniejsze. Aby przeżyć w sytuacji głodu i osamotnienia, marnotrawny syn godzi się na rolę niewolnika i pasie świnie. Nie wolno mu jeść nawet paszy dla zwierząt. Odchodząc od ojca łudził się, że idzie w kierunku ziemi obiecanej, którą sam sobie wymarzył. Tymczasem w rzeczywistości zgotował sobie piekło na ziemi.

Co w tak dramatycznej sytuacji czynią rodzice tej ziemi? Zwykle nie wiedzą jak postępować wobec błądzącego syna czy córki i w jaki sposób ich kochać. Rzeczywiście niezwykle trudno jest kochać kogoś, kto daleko odchodzi i kto bardzo błądzi. Większość rodziców reaguje na taką sytuację bardziej emocjami niż miłością. U jednych zwycięża rozżalenie, a nawet nienawiść. Wycofują miłość. Przekreślają syna. Wyrzekają się go na zawsze. Odmawiają mu prawa powrotu do domu. Wtedy synowi pozostaje już tylko rozpacz. Nawet gdyby któregoś dnia zastanowił się i uznał swój błąd, to nie ma do kogo wrócić. Inni z kolei rodzice popełniają błąd przeciwny: za wszelką cenę usprawiedliwiają błądzącego. Wynajdują tysiące okoliczności łagodzących. Twierdzą na przykład, że jest on jedynie ofiarą kolegów, środowiska, telewizji, gazet. Usprawiedliwiając syna, czynią jednocześnie wszystko, aby nie cierpiał mimo, że nadal błądzi! Płacą za szkody wyrządzane przez błądzącego i dbają o to, by jemu samemu nadal niczego nie brakowało. W takiej sytuacji syn będzie błądził dalej. Czasem tak długo, aż umrze. Czemu bowiem miałby się zastanowić i zmienić, skoro nie ponosi naturalnych konsekwencji własnych błędów?

Ojciec z przypowieści nie popełnia żadnego z tych błędów, tak typowych dla rodziców tej ziemi. On nawet w dramatycznych okolicznościach potrafi kochać w sposób dojrzały i dostosowany do postępowania syna. Nie wycofuje miłości. Nie przekreśla syna. Dom i ramiona ojca pozostają dla syna ciągle otwarte. Ale też nie próbuje uchronić syna od cierpień, które błądzący sprowadza na siebie własnym postępowaniem. Ojciec jest bogatym człowiekiem. Mógłby posyłać służących, aby się opiekowali synem i aby nie pozwolili, by cierpiał głód. Ale ojciec doskonale wie, że tak postępując nie kochałby syna dojrzale i nie pomógłby mu w przemianie życia. Syn zachowa szansę na ocalenie tylko w jednym przypadku: gdy będzie cierpiał! Cierpienie, które przychodzi jako konsekwencja własnych błędów, jest dobrodziejstwem, bo stwarza szansę na refleksję, bo otwiera błądzącemu oczy. Pozwala przejrzeć. Uczy odróżniać dobro od zła. Kochający ojciec o tym wie i dlatego nie próbuje chronić syna przed zawinionym cierpieniem. Syn wykorzystuje szansę i zaczyna się zastanawiać. Uświadamia sobie, że pomylił się i że u ojca było mu znacznie lepiej. Pod wpływem cierpienia syn odchodzący i marnotrawny przemienia się w powracającego syna. Wraca już nie dlatego, że jest głodny (wtedy zdecydowałby się raczej np. na kradzież niż na powrót) ale dlatego, iż zrozumiał, że lepiej jest być choćby sługą u kochającego ojca niż pozostawać niewolnikiem tego świata albo niewolnikiem własnych iluzji o łatwym szczęściu.

Nie jest jednak łatwo powrócić wtedy, gdy się odeszło bardzo daleko. Nawet jeśli ktoś szczerze tego pragnie i jeśli uznał już swój błąd. Nie jest łatwo powiedzieć: "Ojcze, zgrzeszyłem". Powracający syn zasługuje więc na szacunek. On sam lęka się spotkania z ojcem i wstydzi się powrócić, ale ku jego zaskoczeniu powrót przemienia się w wielkie święto. Syn przekonuje się, że ojciec nigdy nie przestał go kochać, że codziennie wychodził na drogę i żył nadzieją, iż syn zastanowi się i wróci. I że tylko z tego względu nie próbował go chronić przed cierpieniem. Powracający syn odzyskuje wszystko: miłość i prawdę. Odtąd nie będzie wątpił, że ojciec go kocha, ani nie będzie się już łudził, że może być szczęśliwym bez ojca czy wbrew ojcu.

Święto w domu ojca nie jest jednak pełne, bo oto drugi syn ma żal do ojca, że ten wyprawia ucztę marnotrawnemu bratu. Ojciec cieszy się z ocalenia powracającego syna, ale przecież nie krzywdzi przez to tego, który nie odszedł. Nie każe mu się dzielić swoją częścią majątku z bratem. A sam powracający będzie musiał jeszcze długo ponosić konsekwencje odejścia i pracować w pocie czoła, by odrobić to, co utracił. Jego brat nie włącza się jednak do radości z ocalonego życia. Nie rozumie, że jemu samemu ojciec wyprawiał codziennie ucztę, bo największym świętem jest przebywanie w domu ojca. Okazuje się, że powracający syn cieszy się ojcem bardziej niż ten, który od niego nigdy nie odszedł. Bo można nie odejść, a mimo to kochać zbyt mało.

Sądzę, że drugim czytelnym sposobem opisywania wychowującej miłości Boga jest odwołanie się do tego, co uczynił Jezus w czasie ostatniej Wieczerzy: wziął chleb, pobłogosławił, połamał i rozdał. Bóg Ojciec wziął z miłością każdego z nas od zawsze i na zawsze. Zanim nasi rodzice przekazali nam życie, zanim nas zobaczyli. Dzięki temu nie musimy za wszelką cenę walczyć o miłość tego świata, Możemy wsłuchiwać się w głos Boga, który każdego przygarnia i kocha, a nie w głos tego świata, który wszystkich segreguje i wielu odrzuca.

Jednocześnie Bóg nieustannie nas błogosławi. Błogosławić to życzyć dobra drugiej osobie, to mówić o niej z szacunkiem, nadzieją i miłością, to potwierdzać słowami i czynami, że jest kochana. Prawda o byciu błogosławionym przez Boga jest człowiekowi niezwykle potrzebna. Tak wielu ludzi czuje się - przynajmniej w niektórych okresach życia czy w pewnych środowiskach - raczej dziećmi przekleństwa niż dziećmi błogosławieństwa. Ponadto nasza cywilizacja wzmaga głód i potrzebę bycia błogosławionym. Żyjemy bowiem w czasach, w których człowiek łatwiej wypowiada nad drugim człowiekiem złe słowo niż dobre słowo. Żyjemy w czasach, w których coraz więcej ludzi nie ma barier i trudności w wyrażaniu agresji, wrogości czy nienawiści, wstydzi się natomiast wyrażać miłość, czułość, wdzięczność. Wielu ludzi wstydzi się błogosławić

Bóg, który nas kocha, nie tylko przyjmuje nas z miłością i nieustannie na błogosławi. On także chce coś w nas połamać. Chrystus połamał chleb, który wcześniej wziął w swe dłonie i pobłogosławił. W tym geście zapowiedział On symbolicznie nie tylko własny los (będzie połamany na krzyżu dla naszego zbawienia), lecz także los każdego człowieka na tej ziemi. Potrzeba połamania w sobie czegoś to ten aspekt Bożej miłości, który rozumiemy i przyjmujemy najtrudniej. Słowa: "łamać" i "połamany" źle nam się kojarzą, bo żyjąc na tej ziemi czujemy się w różnych wymiarach połamani: często w sposób bolesny i niezasłużony. Zadaniem teologów jest wyjaśnianie, że Bóg łamie nas w inny sposób niż ten świat. Świat, w którym żyjemy, chce w nas łamać to, co najlepsze i najcenniejsze (naszą wolność, nasze aspiracje i ideały, naszą miłość, nasze sumienie) i chce to uczynić przemocą. Tymczasem Bóg pragnie połamać jedynie to, co jest w nas grzeszne, niedojrzałe, egoistyczne, co zagraża naszej miłości, wolności, realizacji naszego powołania. I Bóg czyni to tylko wtedy, gdy my się na to zgadzamy, gdy współpracujemy z Nim w połamaniu w nas starego człowieka.

Czwarty aspekt Bożej miłości to rozdawanie. Trzeba pomagać wierzącym, by odkryli, że Bóg ich wybrał, pobłogosławił i połamał w nich to, co nie Boże po to, aby ich rozdawać. By uczynić ich darem dojrzałej miłości dla innych. Gdyby Bóg rozdał nas bliźnim, zanim pomógłby nam przezwyciężyć naszą grzeszność i nasz egoizm, to okazalibyśmy się złym darem dla innych. "Darem" toksycznym. Czasem wręcz trującym. Gdyby natomiast Bóg nie rozdał nas bliźnim, wtedy pozostalibyśmy starym człowiekiem, człowiekiem egoizmu i grzechu, który nie może być ani szczęśliwym, ani zbawionym.

I jeszcze jedna refleksja. Wielu wierzących ma problemy z rozumieniem relacji między Bożą miłością a wszechmocą. Rozumują oni w następujący sposób: jeśli Bóg kocha ludzi i jest wszechmocny, to nie dopuści nigdy, by na tej ziemi pojawiło się cierpienie, choroba, czy wojna. Jeśli On na to wszystko pozwala, to albo nas nie kocha, albo nie jest wszechmocny. Zadaniem teologów jest wyjaśnianie, że Bóg nie używa swej wszechmocy w sposób magiczny lecz według logiki miłości: miłości wychowującej i kompetentnej. Nie użyje więc nigdy swej wszechmocy, aby np. kogoś skrzywdzić czy aby komuś odebrać wolność. Nie użyje też swej wszechmocy po to, aby wybawiać kogoś z naturalnych konsekwencji jego błędów, gdyż inaczej człowiek ten nie miałby szans, by się zastanowić i zmienić.

Pomaganie wierzącym, by w adekwatny sposób nazywali Boga Ojca oraz by rozumieli, na czym polega Jego wychowująca miłość, umożliwia osiągnięcie trzeciego celu: pomaganie wierzącym, by w dojrzały sposób odpowiedzieli na miłość Boga Ojca.

4. Odpowiedzieć na miłość Boga Ojca: kochać Boga i człowieka

Pierwszym zadaniem człowieka, który odkrywa Bożą miłość i jej logikę, jest pokochanie Boga nade wszystko. On sam nam to podpowiada, jeśli chcemy kroczyć drogą błogosławieństwa. Dla wielu wierzących okazuje się trudne do zrozumienia to, w jaki sposób człowiek może pokochać Boga i to nade wszystko. Nie może przecież okazać Mu miłości w taki sposób, jak okazuje miłość człowiekowi. Nie może np. pomóc Bogu w trudnościach, odwiedzić Go w chorobie czy pocieszyć w rozpaczy.

Trzeba wyjaśniać, że pokochać Boga nade wszystko, to znaczy ufać Mu nade wszystko. Nie tylko bardziej niż innym ludziom, ale także bardziej niż samemu sobie, niż własnemu ciału, własnym emocjom, własnym sposobom myślenia. Kochać Boga, to znaczy powiedzieć: Ty, Boże, nie tylko mnie kochasz, ale też masz rację. Dlatego chcę pełnić Twoją wolę i ufam Tobie oraz Twoim przykazaniom także wtedy, gdy czegoś nie rozumiem. Miłość Boga do człowieka ma zatem wiele analogii do miłości dziecka wobec własnych rodziców. Małe dziecko nie może pomóc rodzicom w rozwiązywaniu ich dorosłych problemów, nie może zarobić na ich utrzymanie, ale okazuje, że czuje się kochany przez nich i że ich kocha najbardziej ze wszystkich ludzi właśnie przez to, że ufa im bardziej niż innym i niż samemu sobie, że jest im posłuszny nawet wtedy, gdy nie rozumie dlaczego rodzice coś mu nakazują lub zakazują

Pokochać Boga nade wszystko, to zatem uczynić Go jedynym Panem własnego życia i postępowania. Dojrzały chrześcijanin to ten kto odkrył, że szukanie i pełnienie woli Bożej jest dla niego sprawą najważniejszą. Jest dosłownie kwestią życia lub śmierci, bo decyduje o jakości jego postępowania i jego więzi nie tylko z Bogiem, ale również z samym sobą oraz z drugim człowiekiem. W ten sposób dochodzimy do drugiego sposobu okazywania Bogu miłości, mianowicie poprzez miłość okazywaną Jego dzieciom, a naszym bliźnim. Nie można przecież kochać Boga, którego nie widzimy, jeśli nie kochamy człowieka, którego widzimy. Bóg Ojciec - przez swojego Syna - wyjaśnia nam, w jaki sposób pragnie On, byśmy kochali bliźnich: tak, jak Jezus nas pierwszy pokochał.

Zadaniem teologów jest wyjaśnianie na czym polega dojrzała miłość bliźniego. Istnieje bowiem wiele błędnych przekonań na ten temat. Sądzę, że błędem najbardziej niebezpiecznym i jednocześnie najbardziej rozpowszechnionym jest przekonanie, że miłość jest uczuciem. Tymczasem miłość nie jest uczuciem. Gdyby miłość była uczuciem, wtedy nie można by jej było ślubować. Nie można byłoby składać przysięgi małżeńskiej, ani ślubować wiernej, dozgonnej miłości. Nie możemy przecież ślubować czy przysięgać, że będziemy zawsze przeżywali określone uczucia. Wszelkie uczucia i przeżycia emocjonalne są spontaniczną reakcją organizmu na to, co dzieję się w nas samych i w naszym kontakcie ze światem zewnętrznym. Z tego właśnie względu nie możemy nakazać sobie uczuć, których pragniemy (np. radości, entuzjazmu, wzruszenia), ani zakazać sobie przeżywania uczuć, których nie chcemy, czy które nas niepokoją (np. smutek, gniew, rozgoryczenie, rozpacz). Zmienność emocjonalna jest nieuchronnym elementem ludzkiego życia, związanym z nieuchronną zmiennością sytuacji, których człowiek doświadcza. Przysięgi i ślubowania mogą dotyczyć jedynie naszych decyzji i naszych zachowań. Ale nie naszych uczuć czy nastrojów. Miłość emocjonalna z samej definicji nie mogłaby być ani wierna, ani trwała.

Zwykle mamy do czynienia z podwójnym błędem: ze zredukowaniem miłości do uczuć oraz ze zredukowaniem bogactwa uczuć przeżywanych w miłości do przyjemnych jedynie stanów emocjonalnych. Oczywiście prawdą jest, że miłości zawsze towarzyszy jakieś uczucie. Nie oznacza to jednak, że miłość jest uczuciem. Ani, że miłości towarzyszą jedynie przyjemne uczucia czy nastroje. Gdy kochamy samych siebie i innych ludzi, wtedy przeżywamy bardzo różnorodne uczucia i emocje: od radości, entuzjazmu, satysfakcji i poczucia bezpieczeństwa aż do lęku, rozgoryczenia, gniewu i przerażenia. Nasze przeżycia emocjonalne są bowiem termometrem tego, co dzieje się w nas i w naszym kontakcie z innymi ludźmi. A ponieważ z nami samymi i z innymi ludźmi, których kochamy, dzieją się bardzo różne rzeczy, toteż emocje towarzyszące miłości zmieniają się nieustannie. Wyobraźmy sobie sytuację rodziców, których dorastający syn czy córka zaczyna wyrządzać krzywdy sobie i innym albo niszczyć własne życie, np. sięgając po narkotyk czy wchodząc na drogę przestępczości. Kochający rodzice będą wtedy przeżywali dramatyczny niepokój, żal, lęk, gniew, rozczarowanie i wiele innych bolesnych uczuć. Właśnie dlatego, że kochają. Gdyby wycofali swoją miłość, mogliby znów spać spokojnie. Jeśli kocham osobę, która dojrzale postępuje, wtedy odczuwam radość i satysfakcję. Jeśli jednak ta osoba wyrządza sobie krzywdę lub jest przez kogoś krzywdzona, wtedy przeżywam niepokój i lęk.

Skoro miłość nie jest uczuciem, to pojawia się pytanie o to, co stanowi istotę dojrzałej miłości bliźniego. Otóż miłość jest decyzją. Kochać to znaczy podjąć decyzję, by troszczyć się o dobro drugiego człowieka. Kochać to pomagać rosnąć. Także wtedy, gdy pomoc ta wiąże się z niepokojem, ze stawianiem wymagań, z bolesnymi przeżyciami. Miłość w swej istocie jest troską o los drugiego człowieka, a nie romantycznym szukaniem dobrego nastroju. Stwierdzenie, że miłość to decyzja, by troszczyć się o rozwój danego człowieka oraz działanie wynikające z tej decyzji, dobrze opisuje istotę miłości. Czyni to jednak w sposób ogólny, a przez to dopuszcza możliwość nieporozumień czy błędnych interpretacji. Uczenie się dojrzałej miłości wymaga uświadomienia sobie w jaki konkretnie sposób tę miłość, która jest troską o człowieka, należy realizować w praktyce. Otóż realizacja miłości bliźniego dokonuje się głównie poprzez określone słowa i czyny. Kochać to w taki sposób i na takie tematy rozmawiać z drugim człowiekiem oraz tak wobec niego postępować, by to służyło jego rozwojowi, by wprowadzało go w świat dobra, prawdy i piękna. Miłość wyraża się poprzez wysiłek i aktywność, poprzez sposób postępowania. Miłość jest więc widzialna! Wprawdzie rodzi się ona we wnętrzu człowieka, w tajemnicy jego serca i jego ducha, lecz prowadzi do słów i do czynów, które są widzialne z zewnątrz, które można dosłownie sfilmować i sfotografować. Prawdziwa miłość na tej ziemi jest miłością wcieloną.

Najwspanialszym wzorem miłości wcielonej jest tajemnica Bożego Narodzenia. W tej bowiem tajemnicy niewidzialny Bóg, który jest Miłością, decyduje się przyjąć ludzkie ciało, aby dosłownie wcielić się w człowieka i jego sytuację na tej ziemi. W ten sposób Jego miłość do człowieka może stać się miłością wcieloną a przez to widzialną. Pełnia czasów, pełnia objawienia się miłości to sytuacja, w której w Chrystusie człowiek może dosłownie zobaczyć Bożą miłość. Miłość potrzebuje nóg, by pójść do człowieka, o którego się troszczy. Potrzebuje rąk, by go dotykać i podtrzymywać. Potrzebuje oczu i uszu, by go widzieć, słyszeć, poznawać i rozumieć. Potrzebuje ust, by z nim rozmawiać. Potrzebuje twarzy, by wyrażać nią poruszenia serca. Chrystus do końca nas ukochał w taki właśnie wcielony i widzialny sposób. Z tego powodu Apostołowie mogli potem powiedzieć, że ujrzeli Bożą miłość własnymi oczami, że na nią patrzyli, że dotykali miłość własnymi rękami (por. 1 J 1, 1).

Jeśli miłość ogranicza się jedynie do duchowych pragnień czy emocjonalnych poruszeń, jeśli nie wyraża się przez fizyczny wysiłek, przez służenie drugiej osobie własnym uśmiechem i pracą, własnym zdrowiem i czasem, własną siłą i wytrwałością, to taka miłość jest jedynie złudzeniem, utopią, pustą teorią. Taka miłość nie jest autentyczną troską. Nikogo nie przemieni, nikomu nie doda siły i odwagi, by iść w dobrym kierunku, by nie ustać w drodze. Najbardziej wymownym przykładem miłości wcielonej, na jaką potrafi zdobyć się człowiek na tej ziemi, jest miłość macierzyńska. Jest to bowiem sytuacja, w której kobieta-matka ofiaruje dziecku kawałek własnego ciała i część swojej krwi, aby podzielić się z nim życiem i miłością. Swoim życiem i swoją miłością. A potem do końca życia oddaje resztę ciała i krwi, ofiaruje swe siły, zdrowie i czas, aby jej dziecko czuło się kochane i aby mogło się rozwijać.

Z dotychczasowych analiz wynika, że miłość oznacza troskę o dobro drugiego człowieka, wyrażaną w sposób widzialny, wcielony w konkretne słowa i czyny. Nie każde jednak słowa i czyny są wyrazem miłości. Słowa i czyny mogą wyrażać nie tylko troskę o drugiego człowieka. Mogą niestety wyrażać także wrogość i agresywność. Mogą niepokoić i krzywdzić. Mogą nawet prowadzić do rozpaczy. Nie każde więc słowo i nie każde działanie na rzecz drugiego człowieka jest wyrazem miłości. Kochać drugiego człowieka to rozmawiać z nim w określony sposób i w żaden inny. Kochać drugiego człowieka to postępować wobec niego w określony sposób i w żaden inny. A zatem jedynie niektóre - i to z reguły raczej nieliczne - sposoby rozmawiania i postępowania są wyrazem miłości. Wszystkie inne słowa i czyny okazują się zaprzeczeniem miłości lub jedynie jej namiastką.

Dojrzała miłość stawia nas wobec niezwykle trudnego pytania: w jaki sposób kochać tego konkretnego człowieka? Jakimi rozmowami i na jaki temat? Jakimi decyzjami i rodzajami postępowania? Każdy człowiek jest przecież inny i niepowtarzalny. Z tego względu ta sama miłość powinna wyrażać się poprzez zróżnicowane słowa i czyny w odniesieniu do poszczególnych ludzi. Czasami mogą to być słowa i czyny bardzo podobne. A czasami zupełnie różne czy niemal przeciwstawne. Innymi przecież słowami i czynami wyrażamy miłość wobec dziecka a innymi wobec dorosłego. Inaczej rozmawiamy i postępujemy wobec ludzi dojrzałych i uczciwych a inaczej wobec ludzi zaburzonych czy przewrotnych. Inaczej wobec wrażliwych i stawiających sobie wymagania a inaczej wobec egoistów czy uciekających od prawdy o sobie. Z tego właśnie względu wyjaśniam tym grupom młodzieży i dorosłych, z którymi mam regularny kontakt, by nie oczekiwali ode mnie jednakowego postępowania wobec każdego z nich. Przeciwnie, w miarę jak będę ich coraz lepiej poznawał, będę też coraz bardziej różnicował moje zachowanie wobec poszczególnych osób. Z każdym będę o czym innym i w inny sposób rozmawiał a także inaczej będę wobec każdego nich postępował. Nie dlatego, że moja postawa wobec nich jest różna lecz dlatego, że osobista sytuacja i postępowanie każdego z poznawanych ludzi jest odmienne.

Chrystus jest najlepszym wzorem takiej właśnie zdolności, by wyrażać miłość w sposób niepowtarzalny, dostosowany do sytuacji danej osoby. Do jednych odnosił się On z czułością i rozrzewnieniem. Przebaczał im, uzdrawiał, dodawał nadziei, długimi godzinami nauczał. Szukał ich i odwiedzał. Bo to właśnie służyło ich dobru i pomagało im przemieniać życie. Wobec innych z kolei Chrystus był bardzo stanowczy, zdecydowanie bronił się przed nimi, mówił im bolesną prawdę o nich, w bardzo ostrych słowach demaskował ich przewrotność i egoizm. Niektórym nawet rozwalał stoły. Bo w ich konkretnej sytuacji takie właśnie zachowania stwarzały największą szansę, by się zastanowili i by zmienili życie.

W ten sposób odkrywamy kolejny warunek dojrzałej miłości. Miłość wymaga poznania drugiej osoby. Tylko Bóg może kochać wszystkich ludzi, gdyż tylko On wie, co kryje się w sercu każdego z nas. Natomiast człowiek może kochać w sposób konkretny i indywidualny tylko tych, których poznaje. I tylko na tyle, na ile ich rzeczywiście poznaje. Tylko wtedy bowiem ma szansę odkryć i zrozumieć, poprzez jakie słowa i jakie czyny może najskuteczniej troszczyć się o ich dobro. Wobec tych, których jeszcze nie zna, może mieć jedynie dobrą wolę i gotowość, by ich pokochać w miarę jak będzie ich poznawał.

Aby mieć szansę, by poznać bliźniego, trzeba stworzyć warunki, w których drugi człowiek będzie skłonny odsłonić się przed nami. Stworzenie takich warunków wymaga przede wszystkim zapewnienia klimatu bezpieczeństwa. Mój sposób odnoszenia się do drugiej osoby, sposób rozmawiania z nią i traktowania jej powinien być tak przezroczysty, przyjazny i życzliwy, by druga osoba mogła poczuć się zupełnie bezpieczna, by mogła upewnić się, że jest cenna w moich oczach i że wszystko, czego się ewentualnie o niej dowiem, wykorzystam jedynie dla jej dobra. Kochać więc to najpierw stwarzać warunki, w których drugi człowiek będzie skłonny odsłonić mi część własnej tajemnicy. Całej tajemnicy nie zna nawet on sam, dlatego oczekiwanie, że powie mi wszystko o sobie, jest nierealne i bardzo niedojrzałe. Byłoby ono bardzie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin