Cook Glen - Imperium grozy 06 - Dojrzewa wschodni wiatr.pdf

(782 KB) Pobierz
Cook Glen - Imperium grozy 06 -
Glen Cook
Dojrzewa wschodni wiatr
(Reap the East Wind)
Przełożył Robert Bartold
 
273745083.001.png
1
Rok 1012 od ufundowania Imperium Ilkazaru
Ukryte armie czekają
Bestia zawyła i rzuciła się o ścianę w swojej celi. Była rozwścieczona, ponieważ
pragnęła krwi Ethriana, a nie mogła zaspokoić swego pragnienia.
Chłopiec nie miał pojęcia, jak długo był uwięziony. W lochach Ehelebe noc
i dzień były tylko nic nie znaczącymi pojęciami. Jedynym światłem, jakie widywał,
był poblask lampy dozorcy więziennego, gdy przynosił zupę z dyni lub robił
nieczęsty obchód.
Zanim trafił do lochu, spędził niezwykłe dzieciństwo w slumsach Vorgrebergu,
stolicy maleńkiego królestwa daleko na zachodzie. Jego matka była dziwną osobą,
miała domieszkę krwi czarodziejek, a ojciec był jeszcze dziwniejszy...
Coś się zdarzyło. Nie rozumiał tego. Myślał, że to dlatego, że jego ojciec
zaangażował się w politykę. W odwecie on i jego matka zostali pojmani. Przyszli
jacyś ludzie i zabrali ich. Teraz był tutaj, w kajdanach, w ciemności, a za towarzystwo
miał tylko muchy. Nie wiedział, gdzie jest ani co się stało z jego matką.
Modlił się w milczeniu.
Wilgotne kamienne mury nie przestawały dygotać od jęków i ryków przykutych
w sąsiednich celach stworzeń z piekła rodem. Laboratoria Ehelebe wytworzyły ze sto
ras przerażających i osobliwych potworów.
Drapanie i ryczenie ustało. Ethrian utkwił wzrok w ciężkich, stalowych drzwiach.
W korytarzu za nimi błysnęło światło. Bestie zamarły w pełnej oczekiwania ciszy.
Odgłos powolnych, szurających kroków zakłócił tę niezwykłą tu ciszę.
W drzwiach było jedno małe, okratowane okienko. Ethrian obserwował je ze
strachem. Ręce mu się trzęsły. To nie były kroki strażnika.
Ci, którzy go pojmali, zabrali mu wszystko z wyjątkiem uczucia strachu.
Nadzieja była tak samo martwa jak ciemność, w której żył.
Zadźwięczały klucze. Zazgrzytały drzwi. Zardzewiały zamek zaskrzypiał
w proteście. Drzwi powoli uchyliły się do wewnątrz.
Chłopiec podkulił nogi. Zwinął się w kłębek. Nawet gdyby nie był skuty, nie
zdołałby stawić oporu. Zbyt długo trwał w bezczynności.
Do celi wszedł stary, bardzo stary mężczyzna. Ethrian usiłował się skurczyć.
A jednak... w tym człowieku było coś innego. Brakowało mu postawy obojętnego
okrucieństwa, która cechowała wszystkich, z którymi chłopiec się tu zetknął.
Starzec poruszał się jak we śnie. Albo jakby był poważnie niedorozwinięty.
Wolno, niezgrabnie dopasowywał klucze do kajdan Ethriana. Z początku chłopiec
skulił się, ale potem coś przyszło mu do głowy i czekał, aż puści ostatni zamek.
 
Wydawało się, że starzec zapomniał, co robi. Przyglądał się kluczom z wyrazem
oszołomienia na twarzy, lustrował otoczenie. Obszedł całą celę o ciemnych ścianach.
Ethrian czekał w napięciu. Próbował się podnieść.
Starzec odwrócił się. Czoło zmarszczyło mu się w wyrazie skupienia. Twarz się
ożywiła. Podszedł bliżej, pogrzebał przy ostatnim zamku, który po chwili opadł.
– Ch... eh... chodź – powiedział skrzypiącym szeptem. Trudno było go zrozumieć,
nawet w tej nietypowej dla lochów ciszy.
– Dokąd? – zapytał także szeptem Ethrian, obawiając się, że głośniejszy dźwięk
mógłby rozdrażnić bestie.
– S... s... stąd. P... przysłali mnie, że... żebym z... za... zabrał cię do savan dalage.
Ethrian skulił się ze strachu. Strażnik mówił o savan dalage – najgorszym ze
stworzeń Ehelebe. Starzec wyjął jakąś fiolkę.
– Wy...wypij to.
Ethrian odmówił.
Starzec złapał go za nadgarstek, przyciągnął do siebie, obrócił, odchylił mu głowę
do tyłu i siłą rozwarł usta. Był zaskakująco silny, nie sposób było mu się oprzeć. Do
gardła chłopca wlało się coś ohydnego. Starzec zmusił go, by przełknął.
Ethrian natychmiast poczuł przenikające go ciepło i siłę.
Starzec popchnął go ku drzwiom celi. Uścisk miał stalowy. Jęcząc, Ethrian
drobnymi kroczkami podążył za nim.
Co się działo? Dlaczego oni to robią?
Starzec prowadził go do schodów wiodących w górę, poza to podziemne
królestwo okropieństw. Niewidoczne bestie wyły i ryczały. Z ich tonu można było
wywnioskować, że czuły się oszukane. Ethrianowi błysnęły przez chwilę czerwone
oczy za okratowanym okienkiem najbliższych drzwi.
Przestał się ociągać.
Starzec wyjąkał:
– Po... pospiesz się. Oni c... cię z... za... zabiją.
Ethrian, potykając się, ruszył za nim, ku szczytowi korytarza, a potem na
zewnątrz w dół schodami, które zdawały się nie mieć końca. Gorące, nieruchome
powietrze miało słony posmak. Zaczął się pocić. Światło słoneczne niemal oślepiło
jego przyzwyczajone do ciemności oczy. Próbował wypytać swojego dobroczyńcę,
ale trudne do zrozumienia odpowiedzi pozwoliły mu tylko częściowo zorientować się
w sytuacji.
Był w K’Mar Khevitan – położonej na wyspie głównej kwaterze światowej
konspiracji Pracchii. Więziono go, by trzymać w szachu jego ojca, który nie
postępował tak, jak tego oczekiwano. Teraz przestał być użyteczny. Rozkazano go
unicestwić. Starzec sprzeciwił się tym rozkazom. Dla Ethriana nie miało to sensu.
 
Zeszli na kamienistą plażę. Starzec wskazał odległy brzeg. Najpierw miał on
kolor rdzy, dalej przybierał ołowiany odcień. Cieśnina była wąska, ale chłopiec nie
był w stanie dokładnie ocenić odległości. Mila czy dwie?
– P... p... płyń – powiedział starzec. – Tam b... be... bezpiecznie. Nawami.
Oczy Ethriana zaokrągliły się.
– Nie mogę. – Ta myśl przeraziła go. Był przecież kiepskim pływakiem. Nigdy
nie pływał w morzu. – Nigdy mi się to nie uda.
Starzec usiadł po turecku. Jego twarz wyrażała intensywne skupienie.
Odchrząknął, a potem z wysiłkiem próbował ująć w słowa swoje powoli kształtujące
się myśli. Gdy już przemówił, wyrażał się niezwykle precyzyjnie.
– Musisz. To nasza jedyna nadzieja. Tutaj Dyrygent rzuci cię dzieciom Magdena
Noratha. Oni, ci, którzy tu mieszkają, są twoimi wrogami. Morze i Nawami są
obojętni. Dadzą ci szansę przeżycia. Musisz teraz ruszać. Zanim On odkryje, że
w końcu przeciwstawiłem się jego nikczemności.
Ethrian był przekonany, że to prawda. Ten pamiętający dawne czasy człowiek był
tak spięty...
Popatrzył na morze. Bał się. Narkotyk płynął w jego żyłach. Czuł, że mógłby
przebiec tysiąc mil. Ale płynąć?
Starzec zaczął się trząść. Ethrian pomyślał, że on umiera. Ale nie. To był wysiłek,
żeby zostać zrozumianym.
Bestie w podziemnych lochach zaczęły ryczeć z podwójną mocą.
– R... ru... ruszaj! – rozkazał mu starzec.
Ethrian zrobił dwa kroki i rzucił się w zimną, słoną wodę. Od razu miał jej pełne
usta. Stał zanurzony po pierś i kasłał.
W celi skuto go nagiego. Dopiero przez chwilę przebywał na słońcu, a już czuł
jego gorący pocałunek. Wiedział, że paskudnie się spali, zanim dopłynie do drugiego
brzegu.
Odepchnął się i popłynął. Po – jak mu się wydawało – długim, bardzo długim
czasie odwrócił się na plecy, aby odpocząć.
Znajdował się zaledwie jakieś trzysta jardów od brzegu. Patrzył, jak starzec
wspina się na schody, którymi zeszli; pokonuje kilka stopni i odpoczywa, wchodzi na
kilka następnych i znowu odpoczywa. Wyspa była długa, wąska, o postrzępionych
brzegach. Warownia była brzydką, starą budowlą rozciągającą się wzdłuż jej
kręgosłupa jak pokruszone kości starożytnego gigantycznego smoka. Odwrócił się
i gniewnie spojrzał na jałowy stały ląd, który wcale nie wydawał się przybliżać.
Wiedział już, że mu się nie uda. Płynął jednak dalej. Upór miał we krwi.
W czasie swego uwięzienia poznał cztery nazwiska. Dyrygent. Fadema. Magden
Norath. Lord Chin. Nie wiedział nic o pierwszym z tych ludzi. Norath był
 
czarownikiem Ehelebe. Fadema to królowa Argonu, najwyraźniej zafascynowana
lordem Chinem. Oni przewieźli go na tę wyspę. Lord Chin był jednym z wysokich
rangą tervola, czyli czarowników-szlachciców Imperium Grozy, przeciwko któremu
walczył ojciec Ethriana. Chin już nie żył, ale imperium, które go wydało, nadal
istniało...
Na pewno za tym wszystkim stał Shinsan, Imperium Grozy.
Gdyby przeżył...
Wydawało się, że minęło już wiele, wiele godzin. Słońce rzeczywiście przesunęło
się na zachód, ale ciągle jeszcze nie świeciło Ethrianowi w oczy. Szare wzgórza
pociemniały tylko trochę... Był zbyt zmęczony, żeby płynąć dalej. Jego upór ulotnił
się.
Był gotów pogrążyć się w głębinie, czuł się nazbyt zmęczony, żeby się bać.
Coś otarło się o jego nogę. Kopnął przerażony i próbował odpłynąć. Na
powierzchni wody mignęła mu płetwa grzbietowa. Znowu coś go dotknęło. Zaczął
młócić rękami jak oszalały, ciężko oddychając.
Jedno z morskich stworzeń wyskoczyło w powietrze. Zatoczyło wdzięcznie łuk
i zanurzyło się w wodnej toni.
Elhriana to wcale nie uspokoiło. Był dzieckiem wychowanym w głębi lądu. Nie
odróżniał delfina od rekina. O rekinach słyszał od przyjaciela ojca, Bragiego
Ragnarsona. Jego ojciec chrzestny opowiadał okrutne, ponure historie o wielkich
rybach-zabójcach grasujących wśród załóg statków zatopionych w bitwach morskich.
Jedynym efektem wysiłków Ethriana był brzuch pełen słonej wody.
Delfiny go otoczyły. Podtrzymywały go i poniosły ku pustynnemu brzegowi.
Ostatnim wysiłkiem powlókł się kamienistą plażą w rzucany przez klif cień. Opadł na
kolana i wymiotował morską wodą aż do bólu trzewi, po czym zasnął.
Coś go obudziło. Była głęboka noc. Wysoko na niebie stał księżyc w pełni.
Wsłuchiwał się w nocne odgłosy. Wydawało mu się, że słyszał, jak ktoś woła, ale
teraz panowała cisza.
Popatrzył na plażę. Coś tam się poruszało, wydając klekoczące, niegłośne
dźwięki... Zobaczył kraby. Dziesiątki. Zdawały się mu przyglądać, machając
kleszczami jak w żołnierskim salucie. Zbliżały się jeden po drugim.
Przestraszony, odsunął się. One chciały go pożreć! Skoczył na równe nogi
i potykając się, odszedł. Wśród krabów narastało podniecenie. Nie mogły dotrzymać
mu kroku.
Usiadł sto jardów dalej. Kamienie poraniły mu stopy i otarły skórę na nogach.
Znowu miał wrażenie, że słyszał ciche wołanie. Nie potrafił jednak ani określić
kierunku, z którego dobiegał głos, ani odróżnić słów.
Poszedł nieco dalej, położył się i znowu zasnął.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin