Izzo Jean-Claude - Total Cheops.doc

(1189 KB) Pobierz



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 



 

 

 

 

JEAN-CLAUDE

 

IZZO

total

       cheops

przełożyła       MARYNA      OCHAB

                                 


Cet ouvrage, publie dans le cadre du programme

de participation a la publication BOY-ŻELEŃSKI, beneficie

du soutien du Ministere des Affaires Etrangeres francais

et du Service de Cooperation et d'Action Culturelle

de 1'Ambassade de France en Pologne.

Pozycja wydana w ramach programu wsparcia

wydawniczego BOY-ŻELEŃSKI z udziałem francuskiego

Ministerstwa Spraw Zagranicznych

i Wydziału Kultury Ambasady Francji w Polsce.

Tytuł oryginału: Total Kheops

Copyright © Editions Gallimard, 1995

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2005

Copyright © for the Polish translation by Maryna Ochab, 2005

Wydanie I

Warszawa 2005


Od autora

Historia, którą przeczytacie, jest od A do Z wymyślona. Znana formuła, ale zawsze warto ją przypomnieć. Z wyjąt­kiem wydarzeń publicznych, o których donosiła prasa, żad­ne z opowiedzianych faktów ani występujących w książce postaci nie istniały. Dotyczy to również narratora. Jedynie miasto jest realne. Marsylia. I wszyscy, którzy w tym mieś­cie żyją. Z właściwą tylko im pasją. To ich historia. Echa i reminiscencje.


Sebastianowi


Prawdy nie ma, są tylko opowieści.

Jim Harrison


Prolog

Rue des Pistoles dwadzieścia lat później

Miał tylko adres. Rue des Pistoles w Vieux Quartier. Od lat nie był w Marsylii. Teraz nie miał już wyboru.

Był 2 czerwca, padał deszcz. Lecz choć padało, taksów­karz nie chciał się zapuścić w wąskie uliczki. Wysadził go przed Montee-des-Accoules. Ponad sto stopni schodów i la­birynt uliczek do pokonania, zanim się dojdzie do rue des Pistoles. Ziemia była usiana rozbebeszonymi workami śmie­ci, w powietrzu unosił się kwaśny odór, mieszanina szczyn, wilgoci i stęchlizny. Jedyna wielka zmiana, to że dzielnicę zaczęto odnawiać. Wyburzono wiele domów. Fasady in­nych zostały pomalowane, ochra i róż, z zielonymi lub nie­bieskimi okiennicami, na włoską modłę.

Z rue des Pistoles, jednej z najwęższych, została tylko połowa, strona parzysta. Nieparzystą wyburzono, tak samo jak domy przy rue Rodillat. Na ich miejscu był parking - pierwsze, co zobaczył, kiedy dotarł na róg rue du Refuge. Tutaj inwestorzy jakby spauzowali. Poczerniałe domy, po­znaczone liszajami zacieków, zżerał grzyb.

Wiedział, że jest za wcześnie. Ale nie miał ochoty na kawę w bistro i spoglądanie na zegarek, nim nadejdzie przyzwoita pora, by obudzić Lolę. Marzył o tym, żeby się napić kawy, wygodnie siedząc w prawdziwym mieszka­niu. Od wielu miesięcy mu się to nie zdarzyło. Gdy tylko

9


otworzyła drzwi, skierował się do jedynego w pokoju fote­la, jakby taki miał zwyczaj. Pogłaskał podłokietnik i powoli usiadł, zamykając oczy. Dopiero potem wreszcie na nią spojrzał. Dwadzieścia lat później.

Stała wyprostowana jak zawsze. Z rękoma w kiesze­niach płaszcza kąpielowego, którego słomkowożółty kolor nadawał jej skórze odcień bardziej niż zwykle brunatny i podkreślał czerń włosów, teraz krótko obciętych. Może trochę przytyła w biodrach, nie był pewien. Stała się kobietą, lecz się nie zmieniła. Cyganka Lola. Piękna jak zawsze.

-              Napiłbym się kawy.

Skinęła głową. Bez słowa. Bez uśmiechu. Wyrwał ją ze snu. Ze snu, w którym ona i Manu jechali do Sewilli, przy­ciskając gaz do dechy, beztroscy, z kieszeniami wypchany­mi forsą. Pewnie śni się jej to co noc. Ale Manu nie żyje. Od trzech miesięcy.

Rozparł się wygodnie w fotelu, wyciągając przed siebie nogi. Potem zapalił papierosa. Niewątpliwie najlepszego od dawna.

-             Spodziewałam się ciebie. - Lola podała mu filiżankę. - Ale później.

-             Przyjechałem nocnym pociągiem. Z legionistami. Mniej kontroli. Bezpieczniej.

Nie patrzyła na niego. Spojrzenie miała utkwione tam, gdzie był Manu.

-             Nie usiądziesz?

-             Piję kawę na stojąco.

-             Nadal nie masz telefonu.

-             Nie.

Uśmiechnęła się. Sen znikł z jej twarzy. Przegoniła sen­ne mary. Spojrzała na niego melancholijnymi oczyma. Był zmęczony i niespokojny. Stare lęki. Podobało mu się, że Lola skąpi słów, wyjaśnień. Milczenie przywróci porządek w ich życiu. Raz na zawsze.

10


Pachniało miętą. Rozejrzał się po pokoju. Dość duży, gołe białe ściany. Żadnych etażerek, bibelotów czy książek. Podstawowe sprzęty: stół, krzesła, kredens, nie pasujące do siebie, pod oknem wąskie łóżko. Otwarte drzwi prowadzi­ły do drugiego pokoju, sypialni. Ze swego miejsca widział fragment łóżka. Niebieską skotłowaną pościel. Zupełnie za­pomniał zapachów nocy. Ciał. Zapachu Loli. Kiedy się ko­chała, jej pachy pachniały bazylią. Zamykała oczy. Prze­niósł wzrok na łóżko pod oknem.

-             Możesz tu spać.

-             Chciałbym się teraz położyć.

Później zobaczył Lolę przechodzącą przez pokój. Nie wiedział, jak długo spał. Musiałby wstać, żeby sprawdzić godzinę na zegarku. Nie chciało mu się wstawać. Wolał patrzeć spod wpółprzymkniętych powiek, jak Lola kręci się po mieszkaniu. Wyszła z łazienki owinięta w ręcznik. Nie była wysoka. Ale miała to co trzeba tam, gdzie trzeba. I bardzo piękne nogi. Potem znów usnął. Bez najmniejszego lęku.

Zapadł zmrok. Lola włożyła czarną płócienną sukienkę bez rękawów. Skromną, ale twarzową. Delikatnie podkreś­lającą kształty. Raz jeszcze przyjrzał się jej nogom. Tym razem poczuła jego spojrzenie.

-              Zostawiam ci klucze. Jest gorąca kawa. Zaparzyłam świeżą.

Mówiła rzeczy najbardziej oczywiste. Na inne nie było miejsca w jej ustach. Usiadł na łóżku, nie spuszczając z niej oczu, sięgnął po papierosa.

-             Wrócę późno. Nie czekaj na mnie.

-             Dalej jesteś fordanserką?

-             Hostessą. W Vampingu. Nie chcę, żebyś się tam po­kazywał.

Przypomniał sobie Vamping. Lokal nad plażą Katalończyków. Niebywałe wnętrze a la Scorsese. Śpiewaczka

11


i orkiestra za błyszczącymi od cekinów pulpitami. Tango, bolero, cza-cza, mambo...

-              Nie miałem zamiaru.
Wzruszyła ramionami.

-              Nigdy nie znałam twoich zamiarów. - Jej uśmiech ucinał wszelkie komentarze. - Chcesz się spotkać z Fabiem?

Spodziewał się tego pytania. Sam je sobie zadawał. Ale odrzucił ten pomysł. Fabio był gliniarzem, a przez to jakby przekreślił ich młodość. Ich przyjaźń. A jednak mimo wszystko chciałby się z nim zobaczyć.

-             Może kiedyś później. Jaki jest?

-             Taki sam. Jak my. Jak ty, jak Manu. Zagubiony. Nie umieliśmy nic zrobić z naszym życiem. Więc czy się jest policjantem, czy złodziejem...

-             Prawda, ty go lubiłaś.

-             Tak, lubię go.

Poczuł ukłucie w serce.

-             Widujecie się?

-             Nie widziałam go od trzech miesięcy.

Sięgnęła po torebkę i biały lniany żakiet Nie spuszczał z niej oczu.

-              Pod twoją poduszką - powiedziała wreszcie. (Widział po jej twarzy, że bawi ją jego zaskoczenie.) - Reszta w szuf­ladzie kredensu.

I wyszła, nie dodając ani słowa. Podniósł poduszkę. Je­go 9 mm. Wysłał go Loli pocztą, nim wyjechał z Paryża. W metrze i na dworcach roiło się od gliniarzy. Republi­kańska Francja postanowiła się oczyścić. Zero imigracji. Nowe francuskie marzenie. Nie chciał problemów w razie kontroli. Nie takiego problemu. Wystarczy, że ma fałszywe papiery.

Pistolet. Dostał go w prezencie od Manu na dwudzieste urodziny. W tamtym czasie Manu już rozrabiał. Nigdy się nie rozstawał z tym pistoletem, ale też i nigdy go nie użył. Nie zabija się ot tak człowieka. Nawet w sytuacji zagroże-

12


nia. Co mu się kilka razy przydarzyło tu i tam. Zawsze było jakieś inne wyjście. Tak uważał. I wciąż jeszcze żył. Ale dziś pistolet będzie mu potrzebny. Żeby zabić.

Było parę minut po ósmej. Deszcz przestał padać i kie­dy wyszedł z kamienicy, gorące powietrze uderzyło go w twarz. Długo stał pod prysznicem, potem wciągnął czarne płócienne spodnie, włożył czarne polo i dżinsową kurtkę. Wzuł mokasyny, ale bez skarpetek. Poszedł przed siebie rue du Panier.

Jego dzielnica. Tutaj się urodził. Rue de Petits-Puits, dwa zaułki dalej urodził się Pierre Puget*. Po przyjeździe do Francji ojciec mieszkał na początku przy rue de la Charite. Miał dwadzieścia lat, ciągnął za sobą dwóch braci. Uciekli przed nędzą Mussoliniego. Nabos, neapolitańczycy. Trzej pozostali bracia wyjechali do Argentyny. Wykonywali tu robotę, jakiej Francuzi nie chcieli się imać. Ojciec najął się do pracy w porcie jako tragarz, płacono mu grosze. „Pies­kie doki", przeklinał. Matka pracowała przy daktylach, czternaście godzin dziennie. Wieczorami nabos i babis, ci z Północy, wylęgali na ulice. Wystawiano krzesła przed drzwi. Rozmawiano z okna do okna. Jak we Włoszech. Pięk­ne życie, jednym słowem.

Nie rozpoznał swojego domu. Też go wyremontowano. Poszedł dalej. Manu mieszkał przy rue Baussenque. Ciem­ny, wilgotny dom, w którym matka Manu, z nim w brzu­chu, zainstalowała się z dwójką jego braci. Ojca, Jose Ma­nuela, rozstrzelali frankiści. Imigranci, uchodźcy, wszyscy lądowali pewnego dnia na jednej z tych uliczek. Z pustymi kieszeniami i sercem pełnym nadziei. Kiedy zjawiła się tutaj Lola ze swoją rodziną, Manu i on byli już dorośli. Szesnaś­cie lat. W każdym razie wmawiali dziewczynom, że są do­rośli.

*Słynny francuski architekt z XVII w., twórca Vieille Charite (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.)

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin