Polakowa Tatiana - Wszystko w czekoladzie. Olga Riazancewa 01.pdf

(884 KB) Pobierz
TATIANA
POLAKOWA
Wszystko
w czekoladzie
 
DZWONEK TELEFONU OBUDZIŁ MNIE O TRZECIEJ W NOCY. Z trudem
podniosłam głowę, włączyłam lampkę, zerknęłam na zegarek i zaklęłam. Potem
przekręciłam się na plecy i z ciężkim westchnieniem zamknęłam oczy, licząc, że
dzwoniącemu w końcu się znudzi i da sobie spokój. Niestety. Dzwoniący twardo
postanowił zerwać mnie w środku nocy. Usiadłam na łóżku, potrząsnęłam głową,
próbując dojść do siebie, i z niechęcią podniosłam słuchawkę.
- Cześć - usłyszałam. Poznałam głos i z trudem stłumiłam jęk rozpaczy. Było jasne:
stało się coś wyjątkowo nieprzyjemnego. Dzwonił Wołków, a on nigdy nie ma dla
mnie dobrych nowin.
- Cześć - odparłam i znów potrząsnęłam głową, usiłując zapanować nad myślami.
Skutecznie przeszkadzał mi w tym ból głowy - w sumie normalne zjawisko,
zwłaszcza gdy poprzedniego dnia człowiek za dużo wypije. Do domu wróciłam po
północy, czyli spałam niecałe trzy godziny, teraz już na pewno sobie nie pośpie i
nie obejrzę do końca mojego snu. Zresztą i tak na to nie zasługiwał.
- Musisz przyjechać - powiedział bez entuzjazmu Wołków.
- Co tam?
- Na razie nic, ale wyczuwam poważne kłopoty.
- A konkretnie?
- Morderstwo. Dziewczyna, dwadzieścia dwa lata. Luksusowa prostytutka. Adres:
Druga Radziecka trzydzieści sześć, mieszkania dwieście piętnaście.
- Ale chyba nie z tego powodu zrywasz mnie w środku nocy? - oburzyłam się.
- Oczywiście, że nie. Twój spokój jest dla mnie rzeczą świętą. I jeśli mówię o
kłopotach, to znaczy, że mamy je jak w banku.
- Cholera - wymruczałam. - Zaraz przyjadę. Odłożyłam słuchawkę i z jękiem
poczłapałam do łazienki. Na początek wsunęłam głowę pod zimną wodę, potem
włączyłam prysznic i jęcząc żałośnie, postałam chwilę pod lodowatymi strugami
wody. Wytarłam się mocno ręcznikiem, poszłam do kuchni, wyjęłam z lodówki
sok i wypiłam pół litra. Nie powiem, żebym zupełnie doszła do siebie, ale
poczułam się lepiej. Ręka odruchowo sięgnęła do paczki papierosów, ale w porę się
powstrzymałam i odsunęłam paczkę jak najdalej - gdybym teraz zapaliła, cały mój
trud poszedłby na marne. Obrzuciłam kuchnię krytycznym spojrzeniem i
skrzywiłam się. Trzeba wynająć panią do sprzątania, zanim mieszkanie zupełnie
zarośnie brudem.
Z tymi myślami wróciłam do salonu, gdzie spałam, zerknęłam na swój kostium i
pokręciłam głową - zamiast powiesić go w szafie, rzuciłam na podłogę, gdzie
właśnie leżał w opłakanym stanie.
- Trzeba mniej pić - wygłosiłam moralizatorsko, licząc, że mądra rada zakorzeni się
w podświadomości. Rzuciłam okiem na zegarek i zaczęłam się spieszyć:
wskoczyłam w dżinsy i sweter, wyjęłam z szafy adidasy, którym przed włożeniem
do szafy nie zaszkodziłoby umycie, złapałam kurtkę i zeszłam do garażu. Tu
czekała mnie niespodzianka - samochód miał wgniecenie na prawym boku. Biedne
mitsubishi i tak wyglądało parszywie - trafiła mu się beznadziejna właścicielka -
 
ale jeszcze wczoraj wgniecenia nie było... Przyglądając mu się ponuro,
próbowałam odgadnąć, kiedy się mogło pojawić.
- Normalnie cuda - mruknęłam.
Gdy w nocy wyszłam z baru, żadnego wgniecenia nie było. A może było?
Podeszłam do samochodu od strony kierowcy i tego boku nie widziałam... A może
to jakiś sukinkot stuknął mi samochód, gdy ja „odświeżałam się" w barze? No to
mam nauczkę, nie trzeba było zostawiać samochodu w ciemnym zaułku, tylko na
parkingu.
Wyjechałam z garażu, zamknęłam bramę i obejrzałam się odruchowo. W tym
domu było osiem mieszkań, w jednym oknie paliło się światło. Mieszkał tam
emerytowany generał, który nie mógł w nocy spać. Teraz stanął w oknie, w
napięciu wpatrując się w ciemność. Odsunęłam szybę, pomachałam mu ręką. Miło
jest czuć, że ktoś trwa wśród nocy na posterunku... Generał również mi pomachał,
ale nie odszedł od okna, odprowadził wzrokiem mój samochód. Pewnie
zapamiętywał, o której wyjeżdżam. Gdyby go zapytać, po co mu te informacje,
pewnie nawet nie umiałby opowiedzieć.
Minutę później emerytowany sąsiad wyleciał mi z głowy. Druga Radziecka
znajdowała się na końcu miasta, ale teraz, w środku nocy, gdy ruchu prawie nie
ma, a stróże porządku śpią, pokonałam tę trasę w ciągu dwudziestu minut. Co
prawda, skręciłam za wcześnie, wjechałam w Pierwszą Radziecką i dłuższą chwilę
krążyłam wśród kompletnie identycznych bloków, ale w końcu znalazłam
właściwy adres.
To był jedenastopiętrowy wieżowiec, wielki, szary i mocno zniszczony, choć
najwyraźniej niedawno zbudowany. Przed czwartą klatką stały dwa samochody
milicyjne i jadowicie żółte żiguli, ostatni model. Wiktor Pawłowicz Wołków był
człowiekiem zasadniczym, a nawet konserwatywnym, ale czasem potrafił
zaskoczyć niespodziewanym zamiłowaniem do jaskrawych kolorów.
Zaparkowałam obok żiguli i zobaczyłam Wołkowa. Stał obok klatki w cieniu
daszku i palił. Zobaczył mnie i ruszył w moją stronę; wyszłam z samochodu i
skinęłam mu głową. Światło latarni oświetlało przestrzeń przed klatką, Wołków
popatrzył na mnie, skrzywił się i powiedział:
- Parszywie wyglądasz.
- Dzięki.
- Mówię poważnie. Może przestań pić?
- Przyganiał kocioł... - prychnęłam.
- Jak pije mężczyzna, to jest normalne, ale gdy pije kobieta...
- Wal się, dobra? Jak pracuję, to nie piję.
- Trzeba zasugerować Dziadkowi, żeby zawalił cię robotą. - Nie wyobrażaj sobie,
że moje życie to nieustająca zabawa.
- W najbliższym czasie zabawa faktycznie nie jest przewidziana.
- No to co to za problemy? - zainteresowałam się.
- Sama zobaczysz.
- Ale może jednak mi powiesz, po jakie licho wyciągnąłeś mnie z łóżka?
- Najciekawsze zostawmy na koniec - prychnął Wołków. - Na początek zajrzyj, co
 
tam mamy.
- Muszę? - spytałam sceptycznie.
- Musisz. - Skinął głową.
Weszliśmy na pierwsze piętro. Na klatkę schodową wychodziły drzwi czterech
mieszkań. Jedne z nich były otwarte, przed nimi stało dwóch mężczyzn i trzy
kobiety w średnim wieku z przerażonymi twarzami, pewnie sąsiedzi. Na nasz
widok odsunęli się; gdy weszliśmy do przedpokoju, Wołków powiedział:
- W pokoju...
Zrobiłam kilka kroków. Mieszkanie jednopokojowe, ale pokój duży, ze
dwadzieścia pięć metrów; pełnił jednocześnie funkcję salonu i sypialni Ciężkie
zasłony zaciągnięte, pod ścianą naprzeciwko niski tapczan, przykryty narzutą i
aksamitnymi, poduszkami, meble z antykwariatu, a za chińskim parawanem łóżko
z drewnianym oparciem; kupione w niedrogim sklepie wyglądało tu jak z innej
bajki. Przy łóżku stało dwóch mężczyzn po cywilnemu, coś leniwie omawiali.
Dwóch innych kręciło się po mieszkaniu. Młody chłopak w okularach,
pogwizdując pod nosem, zdejmował odciski palców z dwóch kieliszków z
czeskiego szkła, stojących na niskim ttoliku. Na podłodze pod jego nogami leżała
butelka koniaku. Chłopak obejrzał się i skinął mi głową.
- Cześć.
- Dzień dobry wszystkim - powiedziałam głośno. Dopiero teraz wszyscy obecni
zwrócili na mnie uwagę i odpowiedzieli:
- Dzień dobry.
- Nie muszę was przedstawiać - oświadczył Wołków. -Sprawa, którą tu mamy,
powiedzmy sobie szczerze... Krótko mówiąc, Olga Siergiejewna będzie nam
pomagać w miarę sił.
Na twarzach mężczyzn pojawiły się uśmieszki, które niemal od razu zniknęły.
Poważnie skinęli głowami jakby nigdy nic; tylko okularnik kontynuował swoją
pracę, uśmiechając się do mnie radośnie. Pogrzebałam w pamięci i przypomniałam
sobie, że ma na imię Wiaczesław, imienia odojcowskiego nie pamiętałam, ale to
było nieważne. Wołków poznał nas tej zimy na jakichś obchodach, poświęconych
kolejnej rocznicy. Ja przemawiałam w imieniu fundacji „Honor i Godność",
założonej przez Dziadka. Dziadek miał hopla na punkcie różnych fundacji, rosły
jak grzyby po deszczu i we wszystkich kimś byłam, nieodmiennie występując na
różnych fetach w roli „gościa honorowego". Dwóch mężczyzn znałam całkiem
nieźle, a jednego wcale, jeśli nawet gdzieś go widziałam, to nie miałam pojęcia
gdzie. Za to oni patrzyli tak, jakby mnie znali na wylot, i pewnie tak właśnie było.
- Zechce pani spojrzeć? - zapytał jeden z nich, wskazując głową łóżko. Podeszłam
bliżej. Mężczyźni odsunęli się, a ja na chwilę zamknęłam oczy. Trup to trup i
trudno spodziewać się przyjemnego widoku, jednak ten widok był wyjątkowo
nieprzyjemny. Potarłam nos i zmusiłam się do otwarcia oczu. Mężczyźni czekali w
milczeniu. Odchrząknęłam i spojrzałam na zamordowaną dziewczynę. Ciężko było
teraz ocenić jej wiek... Wyglądała strasznie: oczy wyszły z orbit, z otwartych ust
wystawały pogniecione dolary, szyja okręcona pończochą, głowa lekko uniesiona i
dziwnie wykręcona, koniec pończochy przymocowany do pleców łóżka. Naj-
 
prawdopodobniej skręcono jej kark. Ale morderca wyraźnie doszedł do wniosku,
że to za mało, i rozciął jej brzuch, a potem skrupulatnie wyjął jego zawartość i
rozłożył na łóżku po obu stronach ciała. Pościel była zalana krwią, a na ścianie nad
głową zabitej widniało przesłanie od szalonego mordercy - wielkimi literami
nasmarowano krwią napis „SUKA". - No i co powiesz? - zapytał Wołków,
podchodząc bliżej.
- Robi wrażenie - odwróciłam się szybko.
- No właśnie. Jakieś domysły?
- Psychopata.
- To jasne. A inne cenne uwagi?
- Nie. Mam za to pytanie.
- Poczekaj. Czyli nic wartościowego nie przychodzi ci do głowy?
Obejrzałam pokój, usiłując zrozumieć, czego Wołków ode mnie chce. Panował tu
wzorowy porządek, jeśli nie liczyć zakrwawionego łóżka, napisu i butelki na
podłodze.
- Nie stawiała oporu? - zauważyłam.
- Żadnych śladów walki. Nie miała na sobie nic prócz majtek.
- Nie zgwałcił jej?
- Na to pytanie odpowie specjalista, ale mogę się założyć, że nie.
- Dlaczego on, a nie ona? - zapytał Sławik, podchodząc
bliżej.
- Jakoś nie słyszałam o kobietach psychopatach - zauważyłam z uśmiechem. - A to
robota psychopaty.
- Akurat. - Wołków pokręcił głową. - Napis widzisz?
- Zazdrość?
- Czemu nie?
- No to poszukaj wśród jej przyjaciół. Komuś się nie spodobało, jak dziewczyna
spędza czas, i wziął sprawy w swoje ręce. Jak ona się nazywa?
- Ałła Dmitrijewna Kudrina. Tancerka w klubie nocnym „Piramida". Czym tak
naprawdę się tam zajmowała, wiesz najlepiej.
Sposępniałam, zaczynając rozumieć, czemu Wołków zerwał mnie w środku nocy.
„Piramida", podobnie jak wiele
takich przybytków w tym mieście, należała do Dziadka, nieoficjalnie oczywiście.
Dziadek oczywiście odżegnywał się od tego dochodowego biznesu i twierdził, że
nie ma nic wspólnego ani z nocnymi klubami, ani z licznymi saunami i gabinetami
masażu (dwa razy nawet występował z artykułami w gazetach o najstarszym
zawodzie świata i „sutenerach w pagonach" - to ja pisałam te artykuły i
przytoczonym w nich cyfrom można było wierzyć). Więc mimo że Dziadek
odżegnywał się od tego, co on (czyli ja) nazywał w tych artykułach „dżumą
naszego miasta", ci, którzy chcieli wiedzieć, wiedzieli, że to on kontroluje tę
dżumę. Bestialskie morderstwo, wyraźnie popełnione przez psychopatę, na pewno
zainteresuje pismaków... I Bóg jeden wie, do czego uda im się dokopać w
przystępie dziennikarskiej gorliwości. A to wszystko na kilka dni przed
wyborami...
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin