John CASE - Artysta zbrodni.pdf

(1362 KB) Pobierz
John CASE - Artysta zbrodni
John CASE
Artysta zbrodni
Z angielskiego przełożył ROBERT GINALSKI
„KB”
Rozdział 1
Pięć godzin snu. Przecieram oczy, wychodzę na dwór i schylam się po
zwinięty w rulon egzemplarz „Washington Post”, leżący pod krzakiem azalii. Nigdy
nie wiem, gdzie znajdę gazetę - ten, kto ją rozwozi, nie wyszedł poza etap trenowania
rzutów szmacianką.
 Dzień dobry! Piękny dzień zawitał w nasze strony, prawda? - To Yasmin
Siegel, moja ponadosiemdziesięcioletnia sąsiadka z naprzeciwka, i jej czarna
labradorka, Cookie.
 Pewnie tak. - Wysuwam gazetę z przezroczystej plastikowej koszulki.
 Poważnie, Alex, taki dzień w Waszyngtonie to dar od Boga. - Z
niedowierzaniem potrząsa głową. - I to pod koniec maja! Normalnie o tej porze
pogoda jest pod psem. - Celuje we mnie palcem. - Bawcie się dobrze, ty i te twoje
urwisy.
 Liczyłem na deszcz - odpowiadam, spoglądając na bezchmurny błękit
nieba.
 Tak, jaaasne. - Yasmin chichocze. - Cookie, do nogi. Już ja cię znam. -
Beztrosko macha mi ręką i oddala się do parku.
Naprawdę liczyłem na deszcz. Na wszelki wypadek sprawdzam prognozę
pogody na ostatniej kolumnie działu miejskiego.
Niestety. Nie zbliża się żaden front, nad stolicę nie pędzą burze ani znad
Kanady, ani od południa.
Piękny dzień.
Wracam do domu i włączam ekspres do kawy. Czekając, aż zrobi swoje,
wyciągam dla chłopaków głębokie talerze, nale-
wam dwie szklanki soku pomarańczowego, odrywam dwa banany z kiści,
 
kładę je na stole, wyjmuję z szafki olbrzymi karton Cheerios.
Kłopot z pięknym dniem polega na tym, że czeka mnie praca - w ostatniej
chwili wyskoczyły zmiany do materiału, który ma być emitowany dziś wieczorem, i
muszę go przyciąć. Ale praca, nie praca, obiecałem synom - sześcioletnim bliźniakom
- że w każdą sobotę mogą sami wybrać, dokąd się wypuścimy. A oni uparli się jak
głupi na ten renesansowy festyn, który oczywiście odbywa się Bóg raczy wiedzieć
gdzie, kawał drogi za Annapolis. Sam dojazd zabierze ponad godzinę w jedną stronę.
Czyli że cały dzień szlag trafi.
A ponieważ jest to pierwsza wizyta chłopaków od Gwiazdki - a druga od
czasu, gdy jesteśmy z Liz w separacji - dzisiejsza wyprawa ma być pierwszą z
obiecanych. Nie mogę nawalić, choćby nie wiem co.
Tłumaczę sobie, że nic takiego się nie stało. Trzeba się brać do roboty. Muszę
tylko przemontować materiał na tyle szybko, żeby podrzucić go do stacji, gdy
będziemy wyjeżdżać z miasta.
Jak dotąd chłopaki i ja radzimy sobie świetnie, chociaż po zaledwie sześciu
dniach jestem już kompletnie padnięty, a w stacji wszystko robię na ostatnią chwilę.
Liz byłaby zachwycona - zarówno tym, że nie dosypiam, jak i faktem, że nie minął
jeszcze tydzień, a ja już nie wyrabiam się w pracy. Ustalając warunki wizyty dzieci,
podeszła do tego jak do operacji wojskowej. Na przykład nie pozwoliła mi z nimi
nigdzie wyjechać, nawet na część miesiąca. „Jak mam z tobą konkurować, jeżeli
każde wasze spotkanie to dla nich wakacje?” - powiedziała. (Kiedy miałem
chłopaków przez cztery dni podczas świąt, zabrałem ich na narty do Utah).
Liz chodzi o to, żebym spędził z synami miesiąc „normalnego życia”, jak to
ujęła. Sama pracuje na pełny etat w Muzeum Dziecięcym w Portland. Chce, żebym
przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, doświadczał tego,
jak to jest mieć dzieci i pracować; żebym pilnował, kiedy kładą się spać i co jedzą,
żebym zmagał się z dowożeniem chłopaków i ich kolegów do szkoły, z praniem, z ich
przyjaciółmi i rodzicami ich przyjaciół. Jeżeli w ogóle mamy jakąś szansę na
pojednanie, muszę zrozumieć, że posiadanie żony i dzieci to nie audycja z
telefonicznym udziałem słuchaczy. Miesiąc zajmowania się synami powinien mnie
nauczyć, żeby na pierwszym miejscu stawiać rodzinę.
A nie pracę. W oficjalnym biogramie stacji jestem facetem, który „zdobywa
najostrzejsze materiały w najbardziej niebezpiecznych miejscach”. Dostałem za nie
kilka nagród, wyszło jednak na to, że za sukces zapłaciłem rozbiciem małżeństwa. I
 
utratą rodziny. Kiedy bliźniaki zaczęły stawiać pierwsze kroki, byłem w Moskwie; w
Kosowie, gdy Kev złamał rękę; a kiedy poszły do przedszkola, przebywałem w
Mazari-Szarif.
- Każda chwila w ciągu tego miesiąca da ci okazję poznać chłopców lepiej,
niż ci się to udało przez ostatnie dwa lata - oświadczyła Liz. - Kto wie, może ci się to
nawet spodoba?
Kawa się zaparzyła. Dolewam odrobinę mleka i już mam zostawić dzieciom
plastikową butelkę na stole, kiedy przypominam sobie, że Kevin nie tknie mleka, jeśli
jest choćby letnie. Chowam ją więc z powrotem do lodówki.
Prawdę mówiąc, faktycznie mi się podoba całe to zajmowanie się chłopakami,
nawet pomimo urwania głowy. Liz miała rację. Przypuszczam, że po prostu łatwiej
było zrzucać na nią matkowanie. Nazywajcie to sobie zresztą, jak chcecie. A jednak
okazuje się, że dzieciaki najlepiej się poznaje w trakcie codziennych domowych
zajęć. Zapomniałem już, jakie są zabawne, jak potrafią być dociekliwe, z jakim
niesamowitym skupieniem podchodzą do niektórych czynności. Jak bardzo za nimi
tęskniłem.
Ale cały ten festyn... nie, na to nie mam najmniejszej ochoty. Przewiduję, że
po długiej jeździe zakorkowanymi drogami skończy się na ckliwym i stanowczo za
drogim zwiedzaniu lunaparku imitującego realia z epoki elżbietańskiej. Rycerze i ich
damy w kostiumach. Turnieje i udawane pojedynki na miecze. Kuglarze i magicy.
Nie, to nie moje klimaty. Nic z tych rzeczy.
Próbuję namówić ich na mecz Oriolesów, wycieczkę do zoo, kino i pizzę, ale
chłopcy nawet nie chcą o tym słyszeć. Upierają się przy festynie, odkąd zobaczyli
reklamówkę w telewizji.
Ja też ją widziałem, bo nagrali ją na taśmę i zmusili mnie, żebym obejrzał. Na
pierwszym planie galopuje rycerz w błyszczącej zbroi. Na wpół drewniana fasada w
tle najeżona jest powiewającymi na wietrze proporcami. Rycerz, z wielką kopią w
ręku, ściąga cugle, zatrzymuje konia, podnosi przyłbicę
i w średniowiecznej angielszczyźnie dziarskim głosem zaprasza wszystkich
razem i każdego z osobna: „Przybywajcie na Jarmark Renesansowy do Marylandu!”.
Moim zdaniem było to jakieś mało przekonujące i popełniłem ten błąd, że
któregoś wieczoru powiedziałem o tym Liz przez telefon, w nadziei, że ponarzekamy
sobie wspólnie na temat uciążliwości bycia rodzicem. Tymczasem żona lodowatym
tonem palnęła mi wykład.
 
Czyja naprawdę nie rozumiem, że rodziców powinno cieszyć to, co sprawia
frajdę ich dzieciom? Co ja sobie wyobrażam, że ona szaleje na punkcie Barneya?
Teletubisiów? Kolejnej części Gwiezdnych wojen!
- A już miałam ci pogratulować, że znalazłeś coś, co tak świetnie pasuje do
ich programu zajęć pozalekcyjnych - powiedziała. - No ale mogłam się tego
spodziewać.
Nie miałem pojęcia o żadnym programie zajęć pozalekcyjnych, co - niestety -
wyszło na jaw w całej okazałości. Wyjaśniła mi więc, że chłopcy mają bzika na
punkcie legend arturiańskich.
Jakoś mi to umknęło. Choć kiedy już Liz o tym wspomniała, uświadomiłem
sobie, że wciąż paplali jak najęci o rycerzach Okrągłego Stołu i Merlinie. I że
godzinami pojedynkowali się na podwórku na plastikowe miecze. Plastikowe miecze,
które - no jasne! - przywieźli ze sobą w walizkach.
No i dobrze, okazałem brak zainteresowania plastikowymi mieczami... i co w
tym złego? A może Liz ma rację i jestem najbardziej zajętym sobą ojcem pod
słońcem? W przeciwieństwie do stale wyczulonej na potrzeby dzieci matki,
przebywającej gdzieś w Maine.
Maine... Siadam na krześle przed komputerem w gabinecie. Czy mogła
przeprowadzić się jeszcze dalej? Pomijając emigrację? Jasne, że tak... mogła
wyjechać na Alaskę, na Hawaje, do Los Angeles. Do wyboru miała wiele innych
miejsc. Mimo to...
Wciskam klawisz i czekam, aż ekran otrząśnie się z trybu uśpienia. Mój
kawałek - Afgański ślub - był zmontowany i gotowy do emisji, łecz wczoraj
wieczorem dali mi znać, że wchodzi jakaś dodatkowa reklama, w związku z czym
muszę wyciąć dwie minuty. W nocy zrobiłem wszystkie logiczne skróty, wciąż
jednak musiałem zgubić czterdzieści cztery sekundy. Teraz materiał ma już tylko
siedem minut, więc skracanie
go jest coraz trudniejsze. Na tym etapie nie zostało już nic, z czego miałbym
ochotę zrezygnować.
FierwotnieAfgańskiślub wchodził w skład godzinnego raportu specjalnego z
okazji wizyty Donalda Rumsfelda (w duchu „Nie zapomnieliśmy o was”) w tym
oblężonym kraju. Przeprowadziłem długaśny wywiad z sekretarzem obrony na temat
stanu odbudowy zniszczeń wojennych. Rozmawiałem z Karza-jem. Nakręciliśmy
świetny materiał o ekipie naprawiającej drogę z Kandaharu do Kabulu. Potem zaś
 
wchodził pastisz sielskiego życia w wyzwolonym Kabulu i Kandaharze. Dziewczynki
idą do szkoły. Otwarcie kliniki dla kobiet. Rozradowani Afgańczycy słuchają muzyki.
Tańce. Ukoronowaniem tej części programu miało być wesele. Afgańska para
świętuje od dawna odkładane zaślubiny.
Ślub zaplanowano w wiosce położonej koło Kandaharu. W bezpiecznej
strefie, tak nam przynajmniej powiedziano. Dotarłem tam z ekipą i sprzętem bez
problemu. Nawet pomimo kamer ceremonia zaczęła się o czasie. I nagle radosna
uroczystość zamieniła się w koszmar, kiedy załoga amerykańskiego F-16, który
zboczył z kursu w poszukiwaniu rzekomego zgromadzenia talibów, źle zrozumiała
rozgrywającą się na ziemi scenę.
Czterech zabitych, piętnastu rannych.
Materiał ten usunięto z godzinnego raportu o postępach w Afganistanie. Teraz
sekwencja ze ślubu miała wejść do ambitnego programu o skutkach ubocznych -
Zatoka I (Saddam i Kurdowie), Mostar (most), Gaza i Jerozolima (cywile, którzy
zginęli po obu stronach), Afganistan (mój materiał ze ślubu), Liberia (odcięte dłonie i
stopy), Zatoka II (ofiary ostrzału przez siły sojusznika). Całość - Wielki Dave liczył
na nagrodę Emmy za ten program - miała się kończyć materiałem o matce wszystkich
skutków ubocznych: o masakrze z jedenastego września.
Otwieram film na komputerze. Na ekranie koszmar jeszcze się nie zaczął.
Krótkie ujęcia rozpromienionych twarzy panny młodej i narzeczonego, a potem
zbliżenie maleńkich amerykańskich flag, przypiętych do ich ślubnych strojów.
- Tato, możemy zjeść przed telewizorem i obejrzeć kreskówki?
Podskakuję. Liz odeszła z dziećmi ponad pół roku temu i tydzień po
przyjeździe synów wciąż jeszcze nie mogę przywyknąć do tego, że materializują się
nie wiadomo jak i skąd.
 Jezu, chłopaki, chyba zawieszę wam dzwonki. Kevin wybucha śmiechem.
 Możemy? - pyta Sean.
 Zjeść śniadanie przed telewizorem? Prosimy! Wzruszam ramionami.
 Czemu nie?
 Hura! Chodź, Kev!
Ale Kevin nie rusza się z miejsca.
 Kiedy jedziemy na Jarmark Renesansowy? Zastanawiam się, co mi ujdzie
na sucho.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin