Kopia Sandemo Margit - Saga O Ludziach Lodu Tom 32 - Głód.doc

(875 KB) Pobierz

 

 

 

        ROZDZIAŁ I

 

 

  Dziewiętnastowieczni emigranci do Ameryki... Czy

wiedzieli, ile cierpień przysparzają tym, których zostawiali

w domu? Czy mieli świadomość, jakie tragedie roz-

grywają się w ich opuszczonych rodzinach?

  Wielu z kraju wypędziła nędza. Dzieci w rodzinie było

najczęściej za dużo, a tylko jedno mogło odziedziczyć

jałową ziemię przy komorniczej zagrodzie. Pozostali

musieli wędrować za chlebem. Jedynie nielicznych stać

było na wybudowanie własnego domu.

  Emigracja często bywała ostatnią deską ratunku.

  Co najmniej jednak tylu samo wyruszało do Ameryki

na poszukiwanie przygód. Kusiła wizja łatwego szczęścia,

możliwość zarobku i zdobycia bogactwa, o jakich ubogi

chłopski syn mógł jedynie śnić. Wyjazdy nikogo nie

dziwiły, ale opuszezający rodzinne strony często nie byli,

lub nie chcieli być, świadomi ran, jakie zadawali swoim

najbliższym.

  Marit z Głodziska należała właśnie do tych, którym

przyszło cierpieć z powodu egoizmu wyjeżdżających.

  Była ostatnim dzieckiem w rodzinie, urodziła się

znacznie później niż liczne rodzeństwo. Najpierw wyje-

chało dwóch braci. Pisali do domu i w pełnych zachwytu

słowach opowiadali o mlekiem i miodem płynącej krainie

na zachodzie. Pozostałe rodzeństwo pospieszyło za nimi;

pierworodny syn, który miał odziedziczyć zagrodę, także.

Czy kamieniste, strome zbocza w położonym na odludziu

Głodzisku były coś warte, zwłaszcza w porównaniu ze

złotem, które wabiło za morzem?

  Matka nie żyła, ojciec był stary i zgorzkniały. Protesto-

wał, groził, że odbierze sobie życie, ale syn upierał się przy

swoim. Zdążył już dorobić się licznej rodziny, która

tłoczyła się w chylącej się ku ziemi chałupinie i którą

w starym kraju z wielkim trudem przyszłoby mu utrzymać.

  - Masz przecież Marit - stwierdził przed wyjazdem

najstarszy syn. - Ona się tobą zajmie, jak będziesz stary.

I w dodatku będziesz mógł tu mieszkać.

  Marit miała wtedy dziesięć lat. Była chudą, nieśmiałą

dziewczynką; jeszcze dzieckiem, któremu zabraniano

zabierać głos. Ale śmiertelnie się bała ojca i, prawdę

mówiąc, nie bez powodu. Nie wyjeżdżajcie, nie jedźcie,

nie zostawiajcie mnie z nim samej, błagała niemo. Nikt

jednak nie miał czasu, by dostrzec rozpacz w jej oczach.

Wyjeżdżali ze spokojnym sumieniem, nie zostawiali

wszak starego ojca swemu losowi. Przecież będzie z nim

Marit.

  Może i ona chciała wyruszyć do wielkiej, nieznanej

krainy? Nikt jednak nie pytał jej o zdanie.

  Sama z ojcem? Przecież nienawidziła każdej chwili,

którą musiała spędzać w tym samym pomieszczeniu co on!

Marit nie znała oczywiście słowa "psychopata" i nie

wiedziała, że jej reakcja nie jest niczym dziwnym. Wielu

ludzi nie znosi przebywania w pobliżu psychopaty, nie

rozumiejąc dlaczego. Jej ojciec był egoistą w każdym calu,

wykorzystywał wszystkie bliskie mu osoby, narzekał,

użalał się i obwiniał innych, gdy tylko coś nie szło po jego

myśli. Wywyższał się nieznośnie i pogardliwie traktował

otoczenie, gdy tylko był górą, pełzał zaś przed możnymi,

nie dostrzegając biedaków. Chytry i podstępny, szkodził

bliźnim.

  Małą Marit, zawsze gdy zbliżała się do niego, ogarniały

mdłości. A teraz mieli zostawić ją w Głodzisku samą z tym

szybko starzejącym się despotą.

  Oczyma pełnymi łez patrzyła, jak najstarszy brat i jego

liczna rodzina odchodzą drogą wiodącą ku dolinie.

  Marit stała się jedną z ofiar, jakie pociągnęła za sobą

fala emigracji. Była też jedną z licznej rzeszy młodych

kobiet, które musiały poświęcić swoje życie starym

rodzicom. Któż myślał o tym, że "opiekunki" także są

żywymi istotami? Że i one pragną mieć własny dom, lecz

wszelkie takie marzenia muszą skryć głęboko i poświęcić

się "chwalebnemu obowiązkowi", jak nazywali to stojący

z boku? Że były ludźmi, a nie praktycznymi urządzeniami,

które się przydają, kiedy trzeba kogoś obarczyć od-

powiedzialnością za starych rodziców.

  W jasne wiosenne wieczory Marit stawała za stodołą

w miejscu, z którego roztaczał się widok na dolinę,

i nasłuchiwała echa dziecięcych głosów. Dochodziły ją

nawoływania dzieci jej sióstr i braci, płynęły z miejsc,

gdzie się kiedyś bawiły, z podwórka i z otaczającego go

lasu.

  Nie było ich już tutaj. Odjechały do kraju tak dalekie-

go, że nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Na podwórzu,

na ścieżce, wszędzie dookoła panowała cisza. Tylko

wspomnienia wywoływały echo głosów ludzi, których już

tam nie było.

  Stawała tak, czując, jak tęsknota niczym głód dręczy jej

ciało, i patrzyła na bezkresne lasy rozciągające się poniżej

Głodziska. Widziała cztery różne rzeki, ale nigdzie żad-

nego domu. Leśna dróżka wiodąca do Głodziska wiła się

niewidoczna wśród świerków ku dolinie ukrytej za

wzgórzami. Daleko, daleko w dole leżała wioska, a także

dwór, do którego należała komornicza zagroda Głodzis-

ko. Tam musieli stawiać się jej bracia na odrobek,

w istocie przypominający niewolniczą pracę, by rodzinie

wolno było pozostać w Głodzisku. Tam trafiała także

duża część zbiorów z małego poletka; taka była ich forma

zapłaty za czynsz.

  Gdziekolwiek odwróciła głowę, rozglądając się doko-

ła, wszędzie widziała porośnięte lasem dzikie pustkowia.

Wiedziała jednak, że najbliżsi sąsiedzi mieszkają w podob-

nych małych zagrodach na ukrytych polanach, rozproszo-

nych tu i tam w głębokim lesie.

  Wraz z upływającymi latami bledły wspomnienia,

dziecięce głosy pobrzmiewały coraz słabiej. Pewnego dnia

przestała je słyszeć.

  Z początku bracia i siostry z zapałem opisywali

wszystkie swoje emocjonujące przeżycia. 'Powinnaś tu być,

Marit, nie uwierzyłabyś własnym oczom!' Ale jak wszelka

korespondencja, stopniowo i ta stawała się coraz rzadsza.

Teraz Marit gryzmoliła z wysiłkiem listy, na które nie

otrzymywała odpowiedzi; z wysiłkiem, bo nigdy nie

udawało jej się napisać więcej niż zaledwie kilka linijek

w górnej części arkusza. Nie miała przecież o czym

opowiadać, w Głodzisku nic się nie działo. Jeden dzień

był jak dwie krople wody podobny do drugiego.

  Listy z Ameryki z czasem ograniczyły się do krótkich

pozdrowień z okazji świąt Bożtgo Narodzenia dla "dro-

giego ojca". 'Mamy nadzeję, że Marit troszczy się o Ciebie, że

masz co jeść i miewasz się dobrze. Marit nadal opisywała

codzienne zdarzenia, opowiadała o ranach na nogach ojca,

które nie chciały się porządnie zagoić, o kiepskim urodza-

ju czarnych jagód, o sowie, która usiadła na dachu...

  Nie skarżyła się na swój los. Nie mówiła o wstręcie,

jakim napełniało ją przebywanie w pobliżu ojca, ani o tym,

jak pochłaniał owsiankę, nie zainteresowawszy się nawet,

czy zostało coś dla niej. Przemilczała jego ciągłe narzeka-

nia na wszystko: na strawę, na zaniedbanie gospodarstwa,

na dawne i wymyślone krzywdy. Nie przyznawała się, że

to na nią wylewał żółć, a jej nawet nie wolno było się

wytłumaczyć czy odpowiedzieć.

  Oczywiście mogłaby współczuć ojcu, którego zawiedli

wszyscy synowie, zostawiając chorego i samotnego w nę-

dznej zagrodzie, gdyby tylko użalanie się nad sobą samym

nie było jego ulubionym codziennym zajęciem. Sam

sprawił, że litość, jaką miała dla niego, zgasła. Z czasem

Marit nauczyła się reagować na jego wieczne skargi

z obrzydzeniem.

  Dojrzała i przeobraziła się w bardzo ładną pannę, ale

sama nie śmiała w to wierzyć. Gdy osiągnęła wiek

siedemnastu lat, zdarzało się, że do Głodziska zajrzał jakiś

chłopak z nadzieją na chwilę rozmowy z Marit. Jeden

dobrnął nawet tak daleko, że ucięli sobie pogawędkę przez

płot. Trwała dopóty, dopóki nie zauważył ich ojciec.

Oszalały egoista, przestraszony, że utraci gospodynię

i służącą w jednej osobie, zaczął kamieniami ciskać

w chłopaka i wyzywać go od dziwkarzy. Ten młodzieniec

nigdy już tu nie wrócił, ale kilka lat później jakiś inny

z zachowaniem wszelkich zasad przyzwoitości prosił o jej

rękę. Ojciec zerwał wtedy ze ściany starą strzelbę na łosie

i pogonił młodzieńca aż na skraj lasu.

  Starszy wdowiec, który zamyślał wziąć sobie młodą

gospodarną żonę, zrezygnował ze swych zamiarów, usły-

szawszy opowieść o strzelbie.

  W czasie trudnych lat dorastania, kiedy Marit z dziecka

stawała się dojrzałą kobietą, jej duszę i ciało dręczył

niepokój. Może spodobał jej się któryś z chłopców, może

z żalem patrzyła, jak odchodzą?

  Później nie przyszedł już żaden inny.

  Ojciec żył jeszcze przez dwadzieścia lat po wyjeździe

dzieci do Ameryki.

  Przez ostatnie lata przed śmiercią nie ruszał się z łóżka,

stawał się coraz bardziej wymagający i skłonny do irytacji.

Na domiar złego atakowała go skleroza.

  Marit od dziesiątego roku życia sama zajmowała się

niedużym gospodarstwem. Z początku jakoś szło, ale

kiedy ojciec wymagał opieki na okrągło przez całą dobę,

nie mogła już wywiązywać się z obowiązków wobec

dworu. Za każdym razem, gdy musiała dotknąć ojca,

chwytały ją mdłości, tak bardzo go nienawidziła. Musiała

zbierać wszystkie siły, by się przemóc i go oporządzić.

Czasami zastanawiała się, czy ta nienawiść nie jest wzajem-

na. Cieplejszych uczuć ojciec nie żywił względem żadnego

ze swych dzieci, nie miał ich dla nikogo oprócz siebie, ale

musiał chyba wyczuwać jej niechęć, choć starała się

przemawiać do niego łagodnie i spokojnie. Spojrzenia,

jakie jej posyłał, kiedy go przebierała lub zmieniała

pościel, były pełne złości. Uwielbiał też wydawać jej

polecenia, rozkazywać, by robiła dla niego to lub tamto,

tylko po to, by napawać się swoją władzą i by ją dręczyć.

Dziewczyna uciekała wtedy na podwórze, zaciskając

pięści i czując, jak płacz dusi ją w gardle.

  Dwa razy w miesiącu zjawiał się wysłannik ze dworu,

by zabrać masło, sery czy inne produkty. Marit oczywiście

nic za to nie dostawała, bo przecież w ten sposób opłacała

komorne! A kiedy zabrakło jej czasu na zbieranie siana,

warzenie serów, czy inne gospodarskie zajęcia, dworscy

ludzie wyrównywali sobie dług, zabierając kolejno wszys-

tkie zwierzęta.

  Nadszedł dzień, kiedy Marit i jej ojciec nie mieli już

z czego żyć. Dziewczyna musiała od czasu do czasu

wykraść z dnia godzinę i wybrać się w długą, mozolną

drogę do sąsiadów, by żebrać u nich o odrobinę mleka lub

o stary chleb.

  Dziedzic od dawna już groził, że wyrzuci ich z Głodziska.

  Śmierć ojca oznaczała zmianę w jej monotonnym

życiu, ale było już jakby za późno. Za późno na wszystko.

Nieustanna złość ojca wyryła w duszy Marit bolesną ranę,

rysy jej twarzy świadczyły o zmęczeniu, głodzie i wiecznej

rezygnacji.

  W dodatku wisiała nad nią groźba wyrzucenia z domu.

  Żyła tak samotnie, że w końcu zaczęła bać się ludzi. Nie

wiedziała, dokąd pójdzie, jeśli odebrane jej zostanie to

jedyne miejsce, jakie miała na ziemi.

  Na pogrzeb przyszło niewiele osób, kilkoro sąsiadów,

ot, i wszystko.

  Marit napisała list do rodzeństwa w Ameryce, w któ-

rym powiadomiła, że ojciec zmarł, a jej nie będzie już

wolno mieszkać dłużej w Głodzisku. Czy ktoś z braci

i sióstr mógłby przysłać jej choć trochę pieniędzy?

Kupiłaby za nie jakieś ubranic i poszukałaby nowego

miejsca. Będzie starać się o jakąś pracę. Poza tym przez

ostatnie dwa lata nie czuła się najlepiej, chyba powinna

pójść do doktora. A może mogłaby przyjechać do nich?

  Żadna odpowiedź nie nadeszła.

  Marit zwlekała jak tylko się dało, nie opuszczała domu,

czekając na list. Nie miała od czego zacząć swego nowego

życia. Wszystko, co na Głodzisku przedstawiało jakąkol-

wiek wartość, musiała stopniowo sprzedać. Teraz żyła

resztkami jęczmienia, które udało jej się zmieść z klepiska

w stodole, zmrożonymi borówkami z lasu i wodą ze źródła.

  Podczas pogrzebu sąsiedzi poszeptywali: "Marit z Gło-

dziska naprawdę wygląda na chorą. A taka z niej właś-

ciwie była ładna dziewczyna!" "Tak, tak, ale teraz, kiedy

ten straszny człowiek już nie żyje, na pewno będzie jej

lepiej." "Sza, nie wolno źle mówić o zmarłych!"

  Z zatroskaniem kiwali głowami nad schyloną nad

grobem wychudzoną kobietą. Została z niej tylko skóra

i kości. Później już o Marit nie myśleli, podlegali bowiem

temu samemu panu i dość mieli własnych kłopotów.

  Marit od mniej więcej dwóch lat dokuczały silne bóle

z prawej strony brzucha. Ostatnio znacznie się nasiliły,

pojawiały się też częściej.

  Podczas samotnych nocy, kiedy głód dręczył jej ciało,

a troski duszę, bóle wydawały się po dwakroć silniejsze.

Leżała na boku, z kolanami podciągniętymi pod brodę,

cicho pojękując, albo siadała skurczona, ze strachem

wsłuchując się w wysyłane przez ciało sygnały. Prze-

czuwała, że dzieje się coś bardzo, bardzo niedobrego.

Kiedy nie pomagała już żadna zmiana pozycji, wstawała

i z wysiłkiem chodziła po maleńkiej izdebce, przytrzymując

się wezgłowia łóżka, stamtąd przesuwała ręce na oparcie

krzesła, później na okap, i z powrotem. Bała się choćby na

moment pozostać bez oparcia, bo raz była bliska omdlenia,

a rozumiała, że nie może leżeć nieprzytomna na ziemi.

  Co mogę zrobić? myślała z rozpaczą. Co się ze mną

stanie?

  Właściwie nie bała się śmierci, bo na cóż jej żyć, ale nie

chciała umierać tak marnie, samotna i opuszczona. Przecież

mogło się zdarzyć, że długo będzie leżeć, zanim ktoś

przyjdzie i odnajdzie jej zwłoki. Nie chciała cuchnąć,

kiedy ją znajdą. Ale przecież wkrótce i tak przyjadą ze

dworu, żeby ją wyrzucić... Takie myśli kłębiły jej się

w głowie; ze strachem myślała o nawiązaniu jakiegokolwiek

kontaktu z ludźmi.

  Pewnego razu po wielu bezsennych, wypełnionych

lękiem godzinach, kiedy wreszcie nad ranem zdołała

usnąć, miała sen. Śniło jej się, że ojciec ciągle żyje,

bezustannie wydaje jej polecenia, wymachując w jej stronę

laską, a ona w kółko biega, by spełnić wszystkie jego

rozkazy... W tym momencie się obudziła.

  - Dzięki ci, dobry Boże, że to był tylko sen - szepnęła.

Oddychała ciężko, w głowie jej wirowało, czuła, jak

bardzo jest słaba.

  Kolejny atak bólu w prawym boku sprawił, że zgięła

się wpół. Choć nic nie jadła już od tak wielu godzin, że nie

była w stanie ich zliczyć, i żołądek miała całkiem pusty,

poczuła ostre, nieubłagane mdłości.

  Tak dłużej już być nie może, pomyślała Marit i po-

stanowiła wstać. Kurczowo zacisnęła ręce na wezgłowiu

łóżka. Chwiejąc się, stanęła na nogi. Teraz naprawdę była

chora, musiała to przyznać. Własna wykrzywiona bólem

twarz odbita w pociemniałym odłamku lustra na szafie

uświadomiła Marit powagę sytuacji.

  Co mam ze sobą zrobić? pomyślała co najmniej setny

raz, teraz zdjęta już paniką. Czy nie czekała zbyt długo,

łudząc się nadzieją, że wszystko się jakoś ułoży, że

przyjdzie list z Ameryki?

  Muszę dotrzeć do ludzi, pomyślała. Ale nie mam

odwagi, nie potrafię z nimi rozmawiać, nie wiem nawet,

jak mam się zachować.

  Ach, pewnie tu umrę!

  Ale godzinę później zdołała się jakoś pozbierać. Nie-

mal czołgając się, zebrała najpotrzebniejsze rzeczy do

podróżnego kosza. Z trudem udało jej się zarzucić go na

ramiona. Do brzucha nie mogła się dotknąć, miała

wrażenie, że ubrania wrzynają jej się w ciało, sprawiając

tak wielki ból, że brakowało jej tchu.

  Wyszła z domu, a właściwie posuwała się chwiejnie

od drzewa do drzewa, potykając się i odpoczywając

przy każdym pniu. Ani razu nie obejrzała się za siebie,

nie popatrzyła ku Głodzisku, nawet o nim nie pomyś-

lała. Ze wszystkich sił starała się zachować przytom-

ność.

  Miała zamiar dotrzeć do najbliższego sąsiada, który

mieszkał daleko za bagnami na wschodzie. Bała się

wyruszyć w dół do wioski, uznała, że to za daleko, na

pewno nie starczyłoby jej sił.

  Była późna jesień, a właściwie już początek zimy.

Stąpała po gołej, zmarzniętej ziemi, otaczał ją chłód

i przejrzyste niebieskie niebo. Na tle błękitu tu i ówdzie

odcinały się czerwone kiście owoców jarzębiny i Marit

z żalem myślała sobie, że to przecież jedzenie! Nie mogła

jednak wyciągnąć ręki, by dosięgnąć jagód, nie była nawet

w stanie się wyprostować.

  Bagniska. Była już przy nich, poznała to po przestrzeni,

jaka się przed nią otwarła. Wzrok mąciła jej gorączka i ból.

Szron na delikatnyeh źdźbłach trawy porastającej mok-

radła połyskiwał niczym baśniowe diamenty.

  Nie wchodź na bagna, gdy tak źle widzisz! Idź

naokoło! Ale to tak daleko...

  Nogi nie chciały jej dłużej nieść, teraz mogła już tylko

pełzać. Skutiki niedożywienia odezwały się z pełną mocą.

Nie zdawała sobie sprawy, że jej dłoń wyciągnęła się do

krzewinki moroszki, instynktownie rozpoznając rdzawo-

brązowe listki. Wiedziona prymitywnym odruchem wło-

żyła je do ust i dopiero szelest suchych listków sprawił, że

się ocknęła.

  Co ja robię? pomyślała z rozpaczą, plując i kaszląc.

Naprawdę doszło aż do tego?

  Wybuchnęła płaczem. Z piersi wydobył jej się głęboki,

suchy szloch, który niczym ogień rozdarł obolałe ciało.

  Ten ból odebrał Marit resztę sił. Nie mogła już dłużej

nad sobą panować; poczuła, że traci świadomość. Ramio-

na przestały jej słuchać, osunęła się na ziemię i tak już

została, pagrążona w głębokim omdleniu.

  Jej ostatnia myśi była tak niejasna, że wprost trudno

nazwać ją myślą. "Nie było dla mnie miejsca na świecie.

Nie chciał mnie." Przez zamknięte powieki ujrzała, jak

czarny jerzyk zanurkował w dół, po czym z radosnym

świergotem wzbił się pod niebo. W piersi Marit wezbrał

bezbrzeżny żal, wszystko jednak było tak niejasne, za-

mglone, mógł to być tylko sen, który rozwiał się tak

prędko, że nie pozostało po nim nawet wspomnienie.

  Znalazło ją dwoje dzieci.

  Rodzeństwo, chłopczyk z młodszą siostrzyczką,

w mroźny poranek zostało wysłane na zbieranie poros-

tów. Dzieci zaszły daleko, nastała akurat najjaśniejsza pora

dnia, kiedy tuż na skraju bagien dostrzegły leżącą nieru-

chomo kobietę. Pokrywał ją biały szron, wyglądało na to,

że kobieta nie żyje.

  Najpierw się przestraszyły i chciały uciekać, ale w chło-

pcu zwyciężyła ciekawość. Podeszły bliżej i wtedy do-

strzegły, że klatka piersiowa kobiety, choć powoli i z wy-

siłkiem, podnosi się jednak i opada.

  - Oooch, co my zrobimy? - szepnęła dziewczynka, ze

strachu szeroko otwierając oczy.

  Starszy od niej braciszek już zaczął potrząsać Marit.

  - Hej! Obudź się, wstawaj, tu jest zimno!

  Ale Marit ani drgnęła.

  Rodzeństwo popatrzyło na siebie zakłopotane.

  - Ona nie może tu zostać. A my nie damy rady jej

przenieść. Musimy kogoś powiadomić.

  Dzieci pochodziły z wioski i nie bardzo wiedziały,

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin