Tadeusz Borowski - Prosze panstwa do gazu.pdf

(94 KB) Pobierz
5657455 UNPDF
Tadeusz Borowski
„Proszę państwa do gazu”
Cały obóz chodził nago. Wprawdzie przeszliśmy już odwszenie i ubrania dostaliśmy z powrotem z
basenów napełnionych rozpuszczonym w wodzie cyklonem, który znakomicie truł wszy w ubraniach
i ludzi w komorze gazowej, a tylko bloki, odgrodzone od nas hiszpańskimi kozłami, nie „wyfasowały”
jeszcze ubrań, to jednak i ci, i tamci chodzili nago: upał był okropny. Obóz ściśle zamknięto. Żaden
więzień, żadna wesz nie śmie się przedostać przez jego bramę. Ustała praca komand. Cały dzień
tysiące nagich ludzi przewalało się po drogach i placach apelowych, leżakowało pod ścianami i na
dachach. Spano na deskach, gdyż sienniki i koce były w dezynfekcji. Z ostatnich bloków widać było
FKL — tam też odwszawiali. Dwadzieścia osiem tysięcy kobiet rozebrano i wypędzono z bloków —
właśnie kotłują się na „wizach”’, drogach i placach.
Od rana czeka się na obiad, je się paczki, odwiedza się przyjaciół. Godziny płyną wolno, jak to w
upale. Nawet zwykłej rozrywki nie ma: szerokie drogi do krematoriów stoją puste. Od paru dni nie
ma już transportów. Część Kanady zlikwidowano i przydzielono na komando. Trafili na jedno z
najcięższych, na Harmenze, jako że byli wypasieni i wypoczęci. W obozie bowiem panuje zawistna
sprawiedliwość: gdy możny upadnie, przyjaciele starają się, by upadł jak najniżej. Kanada, nasza
Kanada, nie pachnie wprawdzie, jak Fiedlerowska, żywicą, tylko francuskimi perfumami, lecz chyba
nie rośnie tyle wysokich sosen w tamtej, ile ta ma ukrytych brylantów i monet, zebranych z całej
Europy.
Właśnie siedzimy w kilku na buksie, beztrosko machając nogami. Rozkładamy biały, przemyślnie
wypieczony chleb, kruchy, rozsypujący się, drażniący trochę w smaku, ale za to nie pleśniejący
tygodniami. Chleb przysłany aż z Warszawy. Jeszcze tydzień temu miała go w rękach moja matka.
Miły Boże, miły Boże...
Wyciągamy boczek, cebulę, otwieramy puszkę skondensowanego mleka. Henri, wielki i ociekający
potem, marzy głośno o francuskim winie przywożonym przez transporty ze Strasburga, spod
Paryża, z Marsylii...
— Słuchaj, mon ami jak pójdziemy znów na rampę, przyniosę ci oryginalnego szampana. Pewnie
nigdy nie piłeś, nieprawda?
— Nie. Ale przez bramę nie przeniesiesz, więc nie bujaj. Zorganizuj lepiej buty, wiesz, takie
dziurkowane z podwójną podeszwą, a o koszulce już nie mówię, dawno mi obiecałeś.
— Cierpliwości, cierpliwości, jak przyjdą transporty, przyniosę ci wszystko. Znów pójdziemy na
rampę.
— A może już nie będzie transportów do komina? — rzuciłem złośliwie. - Widzisz, jak zelżało na
lagrze, nieograniczona ilość paczek, bić nie wolno. Pisaliście przecież listy do domu... Rozmaicie
mówią o rozporządzeniach, sam przecież gadasz. Zresztą, do cholery, ludzi zabraknie.
— Nie gadałbyś głupstw — usta otyłego, o uduchowionej jak z miniatur Coswaya twarzy
marsylczyka (jest moim przyjacielem, ale imienia jego nie znam) zapchane są kanapką z
sardynkami — nie gadałbyś głupstw — powtórzył, przełykając z wysiłkiem („poszło, cholera!”) — nie
gadałbyś głupstw, ludzi nie może zabraknąć, bobyśmy pozdychali w lagrze. Wszyscy żyjemy z tego,
co oni przywiozą.
— Wszyscy, nie wszyscy. Mamy paczki...
— To masz ty i twój kolega, i dziesięciu twoich kolegów, macie wy, Polacy, i to nie wszyscy. Ale my,
Żydki, ale Ruskie? I co, gdybyśmy nie mieli co jeść, organisation z transportów, tobyście tam te
swoje paczki tak spokojnie jedli? Nie dalibyśmy wam.
1
— Dalibyście albo byście zdychali z głodu jak Grecy. Kto ma żarcie w obozie, ten ma siłę.
— Wy macie i my mamy, o co się sprzeczać?Pewnie, nie ma o co się sprzeczać. Wy macie i ja
mam, jemy wspólnie, śpimy na jednej buksie. Henri kroi chleb, robi sałatkę z pomidorów. Świetnie
smakuje z kantynową musztardą.
W bloku, pod nami, kotłują się ludzie, nadzy, ociekający potem. Łażą między buksami w przejściu,
wzdłuż ogromnego, inteligentnie zbudowanego pieca, między ulepszeniami, które stajnię końską (na
drzwiach wisi jeszcze tabliczka, że ,,versuchte Pferde” — zarażone konie, należy odstawiać tam a
tam) przemieniają w miły (gemutlich) dom dla ponad pół tysiąca ludzi. Gnieżdżą się na dolnych
pryczach po ośmiu, dziewięciu, leżą nadzy, kościści, cuchnący potem i wydzielinami, o zapadniętych
głęboko policzkach. Pode mną, na samym dole — rabin; nakrył głowę kawałkiem szmaty oddartej z
koca i czyta z modlitewnika hebrajskiego (tej lektury tu jest...), zawodząc głośno i monotonnie.
— Może by się tak zdało go uspokoić? Drze się, jakby Boga za nogi złapał.
— Nie chce mi się z buksy złazić. Niech się drze, prędzej do komina pójdzie.
— Religia jest opium dla narodu. Bardzo lubię palić opium
— dodaje z lewej sentencjonalnie marsylczyk, który jest komunistą i rentierem. — Gdyby oni nie
wierzyli w Boga i w życie pozagrobowe, już by dawno rozwalili krematoria.
— A dlaczego wy tego nie zrobicie?
Pytanie ma sens metaforyczny, lecz marsylczyk odpowiada:
— Idiota — zapycha usta pomidorem i czyni ruch, jakby chciał coś powiedzieć, ale zjada i milczy.
Kończyliśmy właśnie wyżerkę, gdy u drzwi bloku uczynił się większy ruch, odskoczyli muzułmani i
rzucili się, uciekając, między buksy, do budy blokowego wleciał goniec. Za chwilę majestatycznie
wyszedł blokowy.
— Kanada! Antreten! Ale szybko! Transport przychodzi!
— Wielki Boże! — wrzasnął Henri, zeskakując z buksy.
Marsylczyk zadławił się pomidorem, chwycił marynarkę, wrzasnął ,,raus” do siedzących na dole i już
byli we drzwiach. Zakotłowało się na innych buksach. Kanada odchodziła na rampę.
— Henri, buty! — krzyknąłem na pożegnanie.
— Keine Angst! — odkrzyknął mi już z dworu. Opakowałem żarcie, owiązałem sznurami walizę, w
której cebula
i pomidory z ojcowskiego ogródka w Warszawie leżały obok portugalskich sardynek, a boczek z
lubelskiego „Bacutilu” (to od brata) mieszał się z najautentyczniejszymi bakaliami z Salonik.
Owiązałem, naciągnąłem spodnie, zlazłem z buksy.
— Platz!] — wrzasnąłem, przeciskając się między Grekami. Odsuwali się na bok. We drzwiach
natknąłem się na Henriego.
— Allez, allez, vite, vite!
— Was ist los?1
— Chcesz iść z nami na rampę?
— Mogę pójść.
— To jazda, bierz marynarkę! Brakuje paru ludzi, rozmawiałem z kapem — i wypchnął mnie z
bloku.
Stanęliśmy w szeregu, ktoś spisał nam numery, ktoś od czoła wrzasnął „marsz, marsz” i
podbiegliśmy pod bramę, odprowadzani okrzykami różnojęzycznego tłumu, który już zapędzono
bykowcami do bloków. Nie każdy może iść na rampę... Już żegnano ludzi, już jesteśmy pod bramą.
— Links, zwei, drei, vier! Mutzen ab! — Wyprostowani, z rękami sztywno przyłożonymi do bioder,
przechodzimy przez bramę raźno, sprężyście, nieomal z gracją. Zaspany esman, z wielką tabliczką
w ręku, liczy ospale, oddzielając w powietrzu palcem każdą piątkę.
2
— Hundert! — krzyknął, gdy minęła go ostatnia.
— Stimmt! — odkrzyknięto ochryple od czoła. Maszerujemy szybko, prawie biegiem. Postów dużo,
młodzi,
z automatami. Mijamy wszystkie odcinki obozu II B: nie zamieszkały lager C, czeski, kwarantanna,
zagłębiamy się między grusze i jabłonie truppenlazarettu; wśród nieznajomej, jakby z księżyca
zieleni, dziwnie w tym kilkudniowym słońcu wybujałej, omijamy łukiem jakieś baraki, przechodzimy
linię wielkiej postenketty, biegiem wpadamy na szosę — jesteśmy na miejscu. Jeszcze kilkadziesiąt
metrów — wśród drzew rampa.
Była to sielankowa rampa, jak zwykle na zagubionych, prowincjonalnych stacjach. Placyk,
obramowany zielenią wysokich drzew, wysypany był żwirem. Z boku, przy drodze, kucnął maleńki
drewniany baraczek, brzydszy i tandetniejszy od najbrzydszej i najtandetniejszej budy stacyjnej,
dalej leżały wielkie stosy szyn, podkłady kolejowe, zwały desek, części baraków, cegły, kamienie,
kręgi studzienne. To stąd ładują towar na Birkenau: materiał do rozbudowy obozu i ludzi do gazu.
Zwykły dzień roboczy: zajeżdżają samochody, biorą deski, cement, ludzi...
Rozstawiają się posty na szynach, na belkach, pod zielonym cieniem śląskich kasztanów, ścisłym
kołem otaczają rampę. Ocierają pot z czoła, piją z manierek. Upał ogromny, słońce stoi nieruchomo
na zenicie. — Rozejść się! — Siadamy w skrawkach cienia pod szynami. Głodni Grecy (zaplątało
się ich paru, diabli wiedzą, jakim sposobem) myszkują wśród szyn, ktoś znajduje puszkę konserw,
spleśniałe bułki, nie dojedzone sardynki. Jedzą.
— Schweinedreck’ — spluwa na nich młody, wysoki post, o bujnych płowych włosach i niebieskim,
marzącym spojrzeniu — przecież zaraz będziecie mieli tyle do żarcia, że nie przeżrecie. Odechce
się wam na długo. — Poprawił automat, otarł twarz chustką.
— To bydło — potwierdzamy zgodnie.
— Te, gruby — but posta dotyka lekko karku Henriego. — Pass mai auf2, chce ci się pić?
— Chce, ale nie mam marek — odpowiedział fachowo Francuz.
— Schade, szkoda.
— Ależ Herr Posten, czy moje słowo nic już nie znaczy? Nie handlował Herr Posten ze mną?
Wieviel?‘
— Sto. Gemacht?
— Gemacht.
Pijemy wodę, mdła i bez smaku, na konto pieniędzy i ludzi, których jeszcze nie ma.
— Te, uważaj — mówi Francuz, odrzucając pustą butelkę, aż pryska gdzieś dalej na szynach —
forsy nie bierz, bo może być rewizja. Zresztą na cholerę ci forsa, i tak masz co jeść. Ubrania też nie
bierz, bo to jest podejrzenie o ucieczkę. Koszulę bierz, ale tylko jedwabną i z kołnierzykiem. Pod
spód gimnastyczna. A jak znajdziesz coś do picia, to mnie nie wołaj. Dam sobie radę, i uważaj,
żebyś nie oberwał.
— Biją?
— Rzecz normalna. Trzeba mieć oczy w plecach. Arschaugen. Wokół nas siedzą Grecy, ruszają
łapczywie żuchwami jak wielkie,
nieludzkie owady, żrą łakomie zbutwiałe grudy chleba. Są zaaferowani, nie wiedzą, co będą robić.
Niepokoją ich belki i szyny. Nie lubią dźwigania.
— Was wir arbeiten? — pytają.
— Niks. Transport kommen, alles krematorium, compris?^
— Alles verstehen4 — odpowiadają w krematoryjnym esperanto. Uspokajają się: nie będą ładować
szyn na auta ani nosić belek.
Tymczasem na rampie robiło się coraz gwarniej i tłoczniej. Vorarbeiterzy dzielili sobie grupy,
3
przeznaczając jednych do otwierania i rozładowywania wagonów, które przyjść mają, innych pod
drewniane schodki i wyjaśniając im celowe działanie. Były to przenośne, wygodne, szerokie schodki,
jakby wejście na trybunę.Zajeżdżały z warkotem motocykle wiozące obsypanych srebrem odznak
podoficerów SS, tęgich, spasionych mężczyzn o wypolerowanych oficerskich butach i błyszczących,
chamskich twarzach. Niektórzy przyjechali z teczkami, inni mieli giętkie trzcinowe kije. Nadawało im
to służbowy i sprężysty wygląd. Wchodzili do kantyny, bo ów mizerny barak był ich kantyną, gdzie
latem pili wodę mineralną — ,,Sudetenquelle”, a zimą ogrzewali się gorącym winem, witali się
państwowo wyciągniętym po rzymsku ramieniem, a potem kordialnie potrząsali prawice, uśmiechali
się serdecznie do siebie, rozmawiali o listach, o wiadomościach z domu, o dzieciach, pokazywali
sobie fotografie. Niektórzy dostojnie przechadzali się po placu, żwir chrzęścił, buty chrzęściły,
srebrne kwadraty błyszczały na kołnierzach, a bambusowe laseczki świstały niecierpliwie.
Różnopasiasty tłum leżał pod szynami w wąskich pasach cienia, oddychał ciężko i nierówno, gadał
po swojemu, leniwie i obojętnie patrzył na majestatycznych ludzi w zielonych mundurach, na zieleń
drzew, bliską i nieosiągalną, na wieżę dalekiego kościółka, z której dzwoniono właśnie na spóźniony
Anioł Pański.
— Transport idzie — rzekł któryś i wszyscy unieśli się w oczekiwaniu. Zza zakrętu wychodziły
towarowe wagony: pociąg pchał się tyłem, kolejarz stojący na breku1 wychylił się, zamachnął ręką,
gwizdnął. Lokomotywa przeraźliwie odgwizdnęła, sapnęła, pociąg potoczył się wolno wzdłuż stacji.
W małych zakratowanych okienkach widać było twarze ludzkie, blade, zmięte, jakby niewyspane,
rozczochrane — przerażone kobiety, mężczyzn, którzy, rzecz egzotyczna, mieli włosy. Mijali powoli,
przyglądali się stacji w milczeniu. Wtedy wewnątrz wagonów zaczęło się coś kotłować i dudnić w
drewniane ściany.
— Wody! Powietrza! — zerwały się głuche, rozpaczliwe okrzyki. Z okien wychylały się twarze
ludzkie, usta chwytały rozpaczliwie
powietrze. Zaczerpnąwszy kilka łyków powietrza ludzie z okien
nikli, na ich miejsce wdzierali się inni i tak samo znikali. Krzyki i rzężenia stawały się coraz
głośniejsze.
Człowiek w zielonym mundurze, bardziej niż inni obsypany srebrem, skrzywił usta z niesmakiem.
Zaciągnął się papierosem, odrzucił go nagłym ruchem, przełożył teczkę z prawej do lewej i skinął na
posta. Ten powoli ściągnął automat z ramienia, złożył się i przeciągnął serią po wagonach. Ucichło.
Tymczasem podjeżdżały ciężarówki, podstawiono pod nie stołki, rozstawiono się fachowo przy
wagonach. Olbrzym z teczką skinął ręką.
— Kto weźmie złoto albo cokolwiek innego nie do jedzenia, będzie rozstrzelany jako złodziej
własności Rzeszy. Zrozumiano? Verstanden?
— Jawohl!’ — wrzaśnięto nierówno i indywidualnie, aczkolwiek z dobrą wolą.
— Also loos! Do pracy!
Szczęknęły rygle, wagony otwarto. Fala świeżego powietrza wdarła się do środka, uderzając ludzi
jakby czadem. Niezmiernie zbici, przytłoczeni potworną ilością bagażu, waliz, walizek, walize-czek,
plecaków, tłumoków wszelkiego rodzaju (wieźli bowiem to wszystko, co stanowiło ich dawne życie, a
miało rozpocząć przyszłe), gnieździli się w strasznej ciasnocie, mdleli od upału, dusili się i dusili
innych. Teraz skupili się przy otwartych drzwiach, dysząc jak ryby wyrzucone na piasek.
— Uwaga: Wysiadać z rzeczami. Zabierać wszystko. Wszystkie te swoje klamoty składać koło
wagonu na kupę. Palta oddawać. Jest lato. Maszerować na lewo. Zrozumiano?
— Panie, co z nami będzie? — zeskakują już na żwir, niespokojni, roztrzęsieni.
— Skąd jesteście?
— Sosnowiec, Będzin. Panie, co to będzie? — uparcie powtarzają pytania, wpatrując się żarliwie w
4
cudze zmęczone oczy.— Nie wiem, nie rozumiem po polsku.
Jest prawo obozu, że ludzi idących na śmierć oszukuje się do ostatniej chwili. Jest to jedyna
dopuszczalna forma litości. Upał ogromny. Słońce osiągnęło zenit, rozpalone niebo dygoce,
powietrze faluje, wiatr, który chwilami przewiewa przez nas, to rozparzone, ciekłe powietrze. Wargi
już są popękane, czuje się w ustach słony smak krwi. Od długiego leżenia na słońcu ciało jest słabe
i oporne. Pić, och, pić.
Wylewa się z wagonu różnobarwna fala, objuczona, podobna do ogłupiałej, ślepej rzeki, która szuka
nowego koryta. Ale zanim oprzytomnieją, uderzeni świeżym powietrzem i zapachem zieleni, już im
pakunki wyrywa się z rąk, ściąga się palta, kobietom wyrywa się torebki, odbiera parasole.
— Panie, panie, ale to od słońca, ja nie mogę...
— Verboten’ — szczeka się przez zęby, sycząc głośno. Za plecami stoi esman, spokojny,
opanowany, fachowy.
— Meine Herrschaften, moi państwo, nie rozrzucajcie tak rzeczy. Trzeba okazać trochę dobrej woli.
— Mówi dobrotliwie, a cienka trzcina gnie mu się nerwowo w rękach.
— Tak jest, tak jest — odpowiadają wielogłośnie, przechodząc, i raźniej idą wzdłuż wagonów. Jakaś
kobieta schyla się szybko podnosząc torebkę. Świsnęła trzcina, kobieta krzyknęła, potknęła się i
upadła pod nogi tłumu. Dziecko biegnące za nią pisnęło: „Mamełe!” — taka mała, rozczochrana
dziewczynka...
Rośnie kupa rzeczy, walizek, tłumoków, plecaków, pledów, ubrań, torebek, które, padając, otwierają
się i wysypują barwne tęczowe banknoty, złoto, zegarki; przed drzwiami wagonów piętrzą się stosy
chleba, gromadzą słoiki różnobarwnych marmolad, powideł, pęcznieją zwały szynek, kiełbasy,
rozsypuje się po żwirze cukier. Zapchane ludźmi auta odjeżdżają z piekielnym warkotem, wśród
zawodzenia i wrzasku kobiet opłakujących dzieci, i ogłupiałego milczenia nagle osamotnionych
mężczyzn. To ci, co poszli na prawo
— młodzi i zdrowi — ci pójdą na lager. Gaz ich nie minie, ale wpierw będą pracować.
Auta odjeżdżają i wracają, bez odpoczynku, jak na potwornej taśmie. Bez przerwy jeździ karetka
Czerwonego Krzyża. Olbrzymi krwawy krzyż wymalowany na masce motoru roztapia się w słońcu.
Niezmordowanie jeździ karetka Czerwonego Krzyża: to właśnie w niej wozi się gaz, gaz, którym
trują tych ludzi.
Ci z Kanady, którzy są przy schodkach, nie mają chwili wytchnienia, oddzielają tych do gazu od
tych, co idą na lager, wypychają pierwszych na schody, ubijają na aucie, na każde sześćdziesięciu,
tak plus-minus.
Z boku stoi młody, gładko wygolony pan, esman z notatnikiem w ręku; każde auto to kreska, jak
odjedzie szesnaście aut, to jest tysiąc, tak plus-minus. Pan jest zrównoważony i dokładny. Nie
odjedzie auto bez jego wiedzy i jego kreski: Ordnung muss sein. Kreski pęcznieją w tysiące, tysiące
w całe transporty, o których mówi się krótko: „Z Salonik”, „ze Strasburga”, „z Rotterdamu”. O tym
będzie się już dziś mówiło „Będzin”. Ale na stałe uzyska nazwę „Będzin —Sosnowiec”. Ci, którzy
pójdą z tego transportu na lager, dostaną numery: 131 — 132. Rozumie się tysięcy, lecz w skrócie
będzie się mówiło właśnie tak: „131 — 132”.
Transporty rosną w tygodnie, miesiące, lata. Gdy skończy się wojna, będą liczyć spalonych. Naliczą
cztery i pół miliona. Naj-krwawsza bitwa wojny, największe zwycięstwo solidarnych i zjednoczonych
Niemiec. Ein Reich, ein Volk, ein Fuhrer‘ — i cztery krematoria. Ale krematoriów będzie w
Oświęcimiu szesnaście, zdolnych spalić pięćdziesiąt tysięcy dziennie. Obóz rozbuduje się, aż się
oprze naelektryzowanym drutem o Wisłę, zamieszka go trzysta tysięcy ludzi w pasiakach, będzie się
zwał Verbrecher-Stadt — „Miasto Przestępców”. Nie, ludzi nie zabraknie. Spalą się Żydzi, spalą się
Polacy, spalą się Rosjanie, przyjdą ludzie z Zachodu i Południa,z kontynentu i wysp. Przyjdą ludzie
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin