Bulyczow Kir - Nowi Guslarczycy.pdf

(1208 KB) Pobierz
Bulyczow Kir - Nowi Guslarczycy
Kir Bułyczow
Nowi Guslarczycy
tłumaczyli Paweł Laudanski, Andrzej Sawicki
Nowi Guslarczycy
 
Они уже здесь!
Oni już tu są!
Koko, przybysz z obcej planety, przywiązał się do Udałowa. Trzeci dzień nocował
na szafie, kryjąc się przed Ksenią, która przeganiała go miotłą. Kseni nie podobały się
jaszczurki pokryte różowymi piórami.
Zbliżał się wieczór. Krzywe promienie słońca głaskały parapet, na którym
wylegiwał się Koko, łypiąc fioletowym okiem na naprawiającego spinning Udałowa.
Z parku miejskiego dobiegał chóralny śpiew: chór pracowników żeglugi śródlądowej
przygotowywał się do obchodów jubileuszu miejskiej przystani.
— Nic ci z tego nie wyjdzie, Korneliuszu — powiedział nagle Koko.
— Co masz na myśli?
— Twoje marzenie. Jutro masz zamiar wybrać się pierwszym statkiem w dół rzeki,
gdzie w toni za Chomutowką żyje długowieczny miętus. Ale od świtu ruch statków
na rzece zostanie wstrzymany, przystań zamieni się w trybunę i estradę. Dopóki
impreza nie dobiegnie końca, dopóki nie zostaną odśpiewane wszystkie pieśni,
nigdzie nie popłyniesz.
— Z tym to ty przesadzasz — nie zgodził się Udałow. — Do Chomutowki i nawet
do Raskoła inaczej jak statkiem się nie dotrze. Ludzie w interesach, do pracy, na
rynek jeżdżą…
— Patrzę na ciebie i dziwię się — Koko przeciągnął się, podrapał pazurkami
gładki brzuszek. — Wiesz, że mam rację, a mimo to jutro ruszysz na tę przystań,
będziesz miał nadzieję, że zdrowy rozsądek zatriumfuje. I chociaż statek w dół rzeki
odprawią.
— Ale po co wszystkie statki odwoływać? — wykrzyknął Udałow. — Po co
ludziom z powodu pustego jubileuszu tyle niewygód?
— Dlatego, że jedni ludzie mają innych gdzieś’.
— Ale tak być nie powinno! To teraz w radiu krytykują. Koko zaśmiał się
melodyjnie.
— Uczyłem się w szkole — ciągnął Udałow — że człowiek człowiekowi
przyjacielem, towarzyszem…
— I wilkiem — przerwał niegrzecznie Koko.
— Zatłukę — powiedział Udałow. — Znudziłeś mi się. Żaden z ciebie galaktyczny
brat, lecz zwykły prowokator i demagog.
— Przeklinać łatwo — sprzeciwił się Koko. — Przeklinasz, żeby nie myśleć.
Dlatego też wy, ludzie, staniecie się łatwą zdobyczą…
Czyją zdobyczą, Udałow już nie dosłyszał, gdyż z podwórka gruchnęła muzyka.
To przyszedł z technikum podrostek Gawriłow i włączył na pełną moc japońską
wieżę.
— Tylko tego brakowało! — oburzył się Udałow, zamykając okno. — Sam
ogłuchnie i innym zaszkodzi.
— A jemu to wisi — powiedział Koko.
— Co — choroba?
— Choroba? — Koko spojrzał Udałowowi prosto w oczy i zakrył oczy
chropowatymi błonami. — Tak, to choroba. Gorsza od AIDS.
Kąciki wąskich ust przybysza wygięły się w górę — uśmiechnął się.
— Ty coś wiesz?
— Wiem. — Opowiadaj.
— Nie mogę, zobowiązanie podpisałem.
— Gdzie?
 
— Na mojej planecie.
— Jakże mogłeś podpisać zobowiązanie na swojej planecie, jeśli to nasza, ziemska
choroba?
Koko westchnął.
— Lubię cię, Udałow — powiedział. — 1 ty mnie tolerujesz. Chcesz, to prawdę
powiem. Tylko nie mdlej.
— Mów.
— Trwa inwazja obcych — rzekł Koko.
— A któż robi tę inwazję?
— Są chętni.
— Koko, nie ściemniaj!
— Już od dawna nosiliśmy się z zamiarem podbicia Ziemi. Szukaliśmy różnych
sposobów. Cóż, w końcu jesteśmy humanistami. Nie chcielibyśmy zarzucić was
bombami. Wszystko powinno odbyć się kulturalnie. Przyszło nam wkręcać się w
ludzi.
— Nie rozumiem.
— A czego tu nie rozumieć? Wkręcił się, na przykład, nasz agent w podrostka
Gawriłowa. Ten nawet tego nie podejrzewa. I nie zauważa, jak zapada na straszną i
nieuleczalną chorobę. Nazwa jej jest zbyt naukowa, żebyś zrozumiał. Sens jej można
oddać słowem „tumiwisizm”. Na przykład, zapragnął ktoś od — fajkować obchody
jubileuszu przystani rzecznej. Dla tego celu wyciągnął z lekcji całe technikum
rzeczne i zmusił uczniów do ćwiczenia trzy dni pod rząd w parku miejskim
chóralnych śpiewów i maszerowania w szeregu. Następnie pieniądze przeznaczone na
remont internatu przepuścił na wyprodukowanie trzech tysięcy kolorowych
chorągiewek i dwudziestu transparentów o łącznej długości czterystu metrów.
Wstrzymał ruch na rzece. Jeszcze wiele innych rzeczy zrobił dla ogólnej niewygody.
— Nie — powiedział Udałow. — Nie żartujesz. Takie rzeczy można u nas od
dawna zaobserwować.
— My także nie pierwszy rok się wkręcamy.
— Ale po co? Gdzież tu sens?
— Osłabiamy odporność. Kto połączy szeregowego tumiwisistę z inwazją obcych?
Opowiedz o tym komuś — wyśmieją. Ale już bliski jest czas, w którym wszyscy będą
zarażeni. Was podbijać nie będzie trzeba. Sami wpadniecie nam w łapki, jak dojrzałe
gruszki.
Udałow zmrużył oczy. Gdzie pójść? W który dzwon uderzyć na alarm?
— Głównym przejawem tumiwisizmu jest całkowita rozbieżność skali własnej
wygody i końcowego, katastrofalnego skutku. Powiedzmy, że cierpiący na
tumiwisizm urzędnik podpisuje decyzję, skutkiem której zniszczeniu ulega jakaś
rzeczka albo morze. W jakiej skali on myśli? W niewielkiej. On jest chory, chodzi mu
po głowie tylko premia w wysokości czterdziestu pięciu rubli, którą dostanie za nową
inicjatywę. A to, że milion ludzi zostanie bez wody, że miliony ryb zdechną, ma
gdzieś.
— Nie — powiedział Udałow. — To niemożliwe, żeby to obcy zaplanowali. To
nasze, własne. Gazety trzeba czytać.
— Nie wierzysz, a trzeba — powiedział Koko. Doskoczył do lodówki, otworzył ją,
wyciągnął butelkę kefiru, pazurkiem zerwał kapselek i zaczął pić prosto z butelki. —
Jeszcze dziesięć lat i tumiwisiści spokojnie was załatwią. I wtedy my was gołymi
łapkami…
— Poczekaj — powiedział Udałow. — A jak odróżnić, kto jest zarażony, a kto
swój?
— Odróżnić można. Mają charakterystyczne spojrzenie. Do wewnątrz. I niekiedy
 
spowolnienie ruchów. Przecież tumiwisista, sam nie zdając sobie z tego sprawy, cały
czas czeka na rozkazy od zagnieżdżonego pasożyta.
W tym momencie trzasnęły drzwi, weszła Ksenia. Koko wskoczył na szafę i
rozmowa została przerwana.
Pozostawiła ona jednak w duszy Udałowa głęboką ranę. Nawet kiedy Ksenia
wygoniła męża po chleb i masło, o niczym innym niż o kosmicznym zagrożeniu nie
mógł myśleć. Przyglądał się podejrzliwie przechodniom, zaglądał im w oczy, i
wierzył łajdakowi z obcej planety, i nie wierzył.
Ulicą jechała polewaczka, zrównała się z tłumem oczekujących na przystanku na
autobus i oblała ludzi. Ludzie klęli, skakali na wszystkie strony, a Udałow zerknął do
kabiny — jakie spojrzenie u kierowcy? Spojrzenie wydało mu się skierowane do
wewnątrz. Wszedł Udałow do sklepu, sprzedawczyni dawno gdzieś sobie poszła,
ludzie denerwowali się, wołali. W końcu sprzedawczyni wróciła, w odpowiedzi na
utyskiwanie kolejki coś odwarknęła, ale wydało się Udałowowi, że z opóźnieniem,
jakby doczekała się polecenia wrośniętego przybysza. I z każdą minutą robiło się
Udałowowi coraz gorzej.
Wyszedł na ulicę. Obok, z chóralnym śpiewem, bezładnie kroczyła kolumna
żeglarzy śródlądowych. I ich spojrzenia… nie, niech to diabli! Spojrzenia mieli różne
— próbował przekonać sam siebie Udałow.
Drogę przegrodził mu potok. Rozerwało rurę. Chlustało z niej. Wodociągowcy
siedzieli nieopodal, popijali lemoniadę.
Zaraz do nich podejdę, powiedział do siebie Udałow, i wprost powiem: jesteście
chorymi ludźmi. Zapuszczono w was tumiwisizm. Zabierzmy się wspólnie do walki.
A co oni mi odpowiedzą? Och, jak oni mi odpowiedzą! Udałow przyspieszył kroku i
minął wodociągowców, nic w końcu nie mówiąc. Bądź co bądź, rzekł sobie, czyż mi
więcej od innych potrzeba? Nic nie mogę na to poradzić. Mam to g…
Usłyszawszy własną myśl, Udałow zamarł z przerażenia.
Potem zrobił dwa kroki, podszedł do dużej witryny, spojrzał w nią. Jakie mam
spojrzenie? Do wewnątrz czy na zewnątrz?
Nie sposób się połapać.
Z góry rozległ się melodyjny śmiech. Na dachu kiosku z papierosami siedział
przybysz Koko i śmiał się.
— Żartowałem — powiedział. — Nie bój się. To wasze. Wasze. Wrodzone.
Przełożył Paweł Laudański
 
Ленечка–Леонардо
Лешенька–Леонардо
Leneczka–Leonardo
Co tak późno? Znów byłaś u Szczygłów?
Całym sobą Łożkin przedstawiał porzuconego, głodnego i zaniedbanego męża.
— Cóż począć — westchnęła jego żona, śpiesząc do kuchni, by nastawić czajnik.
— Trzeba pomóc. Nie mają więcej krewnych. A dziś — zebranie związkowe. Boria
jest członkiem rady zakładowej, a Klara w kasie zapomogowo–pożyczkowej. To kto
miał zostać z Leneczką?
— I, oczywiście, musiałaś to być ty. A przecież to oni zrobili sobie dzieciaka,
powinni byli zdawać sobie sprawę z odpowiedzialności.
— Dlaczego nie zjadłeś pierożków? Zostawiłam ci na kredensie.
— Nie miałem ochoty.
Żona Łożkina szybko nakrywała do stołu, rozmawiała z ożywieniem, odczuwając
wyrzuty sumienia wobec męża, którego zostawiła dla cudzego dziecka.
— Leneczka jest taki wesoły. Taki miły, uśmiecha się. Siadaj do stołu, wszystko
gotowe. Dziś, jak tylko mnie zobaczył, zaczął gaworzyć: „Baba, baba!”.
— Ile ma lat?
— Trzeci miesiąc skończył.
— Przesadzasz. Po trzech miesiącach one jeszcze nie rozmawiają.
— Sama się zdziwiłam. Mówię Klarze: „Słyszysz?”, ale ona nie słyszała.
— No proszę, nie słyszała…
— Weź pierożka, z kapustą, przecież lubisz. Bo to w ogóle jest dziecko nad wyraz
rozwinięte. Matka dziś z pośpiechu bluzkę na lewą stronę założyła, a on mrugnął do
mnie, jakby chciał powiedzieć: czyż to nie śmieszne, ciociu Daszo?
— Wyobraźnia — powiedział Łożkin. — Pusta kobieca wyobraźnia.
— Nie wierzysz? Idź popatrzeć. Masz wszystkiego dwie ulice do tego cudu natury.
— A pójdę — rzekł Łożkin. — Jutro pójdę. Żeby wybić ci te bzdury z głowy.
W czwartek Łożkin, dotrzymując słowa, poszedł do Szczygłów. Szczygłowie,
dalecy krewni ze strony matki, akurat wybierali się do kina.
— Uznaliśmy już, że nabierze nas pan — powiedziała z wyrzutem Klara, która
umiała i lubiła przyjmować przysługi.
— Dziś z Leneczka posiedzi Nikołaj Iwanowicz — powiedziała ciocia Dasza. —
Ja mam w domu całą masę roboty.
— Nie z Leneczka, a z Leonardo — poprawił Borys Szczygieł, zawiązując krawat.
— A czy ma pan, Nikołaju Iwanowiczu, doświadczenie w obcowaniu z dziećmi
karmionymi piersią?
— Trojgu wyższe wykształcenie dałem — odparł Łożkin. — Rozleciały się moje
ptaszęta.
— Wyższe wykształcenie to nie argument — powiedział Szczygieł. — Klaro,
pomóż mi zawiązać węzeł. Wyższe wykształcenie daje państwo. Dziecko karmione
piersią to inny problem. Niech pan poczyta książkę „Wasze dziecko”, stoi na tamtej
półce. Zapewne nigdy nie słyszał pan o naukowym podejściu do dzieci.
Łożkin nie słuchał. Spoglądał na leżące w łóżeczku niemowlę. Niemowlę
przyglądało się w zadumie grzechotce, obracało ją w dłoniach, myślało.
— Agu — powiedział Łożkin. — Agusieńki.
— Agu — odparło niemowlę, jakby odpowiadając na przywitanie.
— Boria, zostało dziesięć minut — powiedziała Klara. — Znajdzie pan wodę z
cukrem? Pieluszki są w komodzie na najwyższej półce.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin