Pocałunek o północy - Lara Adrian [rozdz. 6].doc

(74 KB) Pobierz

Rozdział 6

 

 

W środku tygodnia, w szczycie letniego sezonu turystycznego bostońskie parki i aleje pełne są ludzi. Pociągi podmiejskie dowożą do pracy mieszkańców przedmieść, a turystów do muzeów i historycznych części miasta. Obwieszeni aparatami fotograficznymi gapie tłoczą się w autokarach wycieczkowych i powozach, ciągniętych przez konie. Niektórzy wykupują bardzo drogie i bardzo popularne wycieczki na Cape Cod i udają się tam tłumnie.

              Z dala od panującego za dnia zamieszania, w kwaterze wojowników Rasy, ukrytej jakieś dziewięćdziesiąt metrów pod pilnie strzeżoną rezydencją pod miastem, Lucan Thorne pochylił się nad panelem komputera. Wielka Międzynarodowa Baza Identyfikacyjna Rasy przelatywała po ekranie z szybkością kul karabinu maszynowego. Komputer przeszukiwał ją pod kątem zdjęć zrobionych przez Gabrielle Maxwell.

              - Coś wiadomo? – spytał Lucan, rzucając zniecierpliwione spojrzenie na Gideona, speca od komputerów.

              - Jak dotąd nic. Ale przeszukiwanie jeszcze się nie skończyło. W bazie jest kilka milionów zapisów. – Jaskrawoniebieskie oczy Gideona zabłysły srebrnymi nad oprawkami eleganckich ciemnych okularów. – Namierzę tych sukinsynów, nie martw się o to.

              - Wcale się nie martwię – zapewnił Lucan szczerze. IQ Gideona przekraczało skalę, a towarzyszyła mu niebywała wytrwałość: był w tym samym stopniu nieustępliwym tropicielem, co geniuszem. Dobrze było go mieć po swojej stronie. – Jeśli ty nie zdołasz ich zidentyfikować, nikt tego nie zrobi.

              Komputerowy guru Rasy wyszczerzył zęby w pewnym siebie, zadziornym uśmiechu i przygładził dłonią potarganą jasną czuprynę.

              - To dlatego tyle mi płacicie.

              - Jasna sprawa – mruknął Lucan, odsuwając się od ekranu, na którym bez przerwy przesuwały się informacje.

              Żaden z wojowników, który walczył ze Szkarłatnymi, nie dostawał wynagrodzenia. Tak było od dnia powstania Zakonu, jeszcze w średniowieczu. Każdy wojownik miał własne powody, dla których ryzykował życie. Czasem były to szlachetne pobudki, a czasem nie. Na przykład Gideon działał kiedyś samotnie. Ale po śmierci braci bliźniaków, którzy jeszcze jako dzieci zostali zabici przez Szkarłatnych w mrocznej przystani w Londynie, nawiązał współprace z Lucanem.

              Już wówczas jego kunszt w posługiwaniu się mieczem dorównywał w pełni zdolnościami jego umysłu. W swoim czasie zabił wielu Szkarłatnych, ale kiedy związał się z Dawczynią Życia o imieniu Savannah, zrezygnował z czynnego udziału w walkach i zajął się stroną techniczną tropienia przeciwnika.

              Każdy z sześciu wojowników, którzy walczyli u boku Lucana, miał jakiś talent oraz własne, prześladujące go demony. Choć żaden nie był specjalnie wrażliwy. A już na pewno nie należeli do tego rodzaju facetów, którzy lubią, jak w ich psychice grzebie psychiatra. Niektóre sprawy lepiej było pozostawić w mroku, a najsilniej przekonany  o tym był chyba Dante, który właśnie wszedł do laboratorium.

              Lucan skinął głową. Dante jak zwykle był ubrany na czarno, w skórzane spodnie i dopasowaną koszulkę bez rękawów, która odsłaniała pokryte tatuażami bicepsy. Były to i zwyczajne tatuaże, i charakterystyczne dla Rasy zawiłe ornamenty zdobiące skórę wampirów. Ludzie postrzegali je jako abstrakcyjny wzór, złożony z figur geometrycznych i dziwnych, zachodzących na siebie symboli, wytatuowany ciemnym tuszem o różnych kolorach. Tylko wampiry wiedziały, czym naprawdę jest ten wzór: były to dermaglify, znamiona odziedziczone po przodkach, których ciała, pozbawione owłosienia, pokrywały zmieniające się, kamuflujące symbole.

              Glify stanowiły dla przedstawicieli Rasy źródło dumy, unikatowy dowód na arystokratyczne pochodzenie i wysoką rangę społeczną. U członków Pierwszego Pokolenia, takich jak Lucan, występowały na większej powierzchni skóry i były bardziej nasycone niż u młodszych wampirów. Pokrywały niemal całe piersi Lucana i plecy. Część zachodziła na ramiona i uda, a także na kark, aż po linię włosów. Niczym żywe tatuaże zmieniały kolor zależnie od stanu emocjonalnego wampira.

              Glify Dantego miały obecnie głęboki odcień rdzy, co wskazywało na zadowolenie po ostatnim posiłku. Bez wątpienia, kiedy rozstał się z Lucanem po bójce ze Szkarłatnymi, poszukał sobie chętnej ludzkiej Karmicielki.

              - Jak leci? – spytał, siadając na krześle i kładąc na stole jedną nogę w ciężkim bucie. – Myślałem, że już masz tych drani na talerzu, Gid.

              W głosie Dantego było słychać lekki włoski akcent, pamiątkę po przodkach z XVIII wieku. Lekko wulgarna nuta wskazywała, że jest niespokojny i gotów do działania. Jak by chcąc to dodatkowo podkreślić, wyciągnął z pochwy na biodrze stalowe szpony, z którymi się nie rozstawał i zaczął się nimi bawić.

              Malebranche, tak nazywał te wygięte ostrza, nawiązując w ten sposób do demonów zamieszkujących jeden z dziewięciu kręgów piekła. Czasami, kiedy przebywał wśród ludzi, używał nawet tej nazwy jako nazwiska. I to by było na tyle, jeśli chodzi o poetyckie skłonności – wszystko inne było w nim twarde, zimne i groźne.

              Lucan podziwiał go, uważał, że sposób, w jaki Dante walczy tymi zakrzywionymi szponami, jest piękny i mógłby zachwycić każdego artystę.

              - Dobrze się spisałeś dziś w nocy – powiedział. Pochwała z jego ust, nawet zasłużona, nie zdarza się często. – Ocaliłeś mnie.

              Nie miał na myśli konfrontacji ze Szkarłatnymi, tylko to, co stało się później. Zbyt długo obywał się bez pożywienia, a dla Rasy głód był niemal równie niebezpieczny jak uzależnienie od krwi. Wyraz twarzy Dantego świadczył, iż ten zrozumiał znaczenie jego słów. Natychmiast jednak uciekł w swą zwykłą, pozbawioną emocji nonszalancję.

              - Rany – rzucił, śmiejąc się gardłowo. – Wreszcie mi się udało? Ty ocaliłeś mi dupę chyba z milion razy. Daj sobie spokój, stary. Tylko oddałem ci przysługę.

              Szklane drzwi do laboratorium otworzyły się z cichym sykiem i do środka weszli dwaj kolejni towarzysze Lucana. Była to niezwykła para. Nikolai był wysoki i mocno zbudowany, o jasnych włosach i ostrych rysach twarzy. Jego przenikliwe lodowatoniebieskie oczy były o ton zimniejsze niż syberyjska zima w jego ojczyźnie. Był najmłodszy w grupie, dorastał w czasach, które ludzie określali mianem zimnej wojny. Od urodzenia fascynowała go technika, był niezrównanym awanturnikiem i pierwszą linią obrony Rasy, jeśli chodzi o takie rzeczy jak broń, elektroniczne gadżety oraz wszystko, co wiąże się z tymi dwoma pojęciami.

              Natomiast Conlan, znakomity taktyk, był poważny i wygadany. Miał w sobie wdzięk wielkiego kota, co szczególnie rzucało się w oczy przy Niko kąpanym w gorącej wodzie. Jego rude włosy były krótko ostrzyżone i ukryte pod czarną chustą. Pochodził z młodszego pokolenia – w porównaniu z Lucanem wciąż był żółtodziobem – a jego matka była córką szkockiego wodza klanu. Zawsze zachowywał się po królewsku.

              Tak, nawet jego ukochana Dawczyni Życia, Danika, zwracała się do niego: „Mój Panie”, a bynajmniej nie należała do kobiet uległych.

              - Rio zaraz przyjdzie – powiedział Nikolai, a gdy uśmiechnął się chytrze, na jego zapadniętych policzkach pojawiły się dwa dołeczki. Skinął głową Lucanowi. – Eva kazała ci powiedzieć, że możesz dostać jej mężczyznę, dopiero jak ona z nim skończy.

              - O ile cokolwiek z niego zostanie – stwierdził Dante, przeciągając słowa. Wyciągnął rękę, żeby przywitać się z kolegami. Wymienili uściski dłoni, a potem stuknęli się lekko knykciami.

              Lucan powitał Niko i Conlana z szacunkiem, ale był lekko zirytowany z powodu spóźniania się Rio. Nie zazdrościł żadnemu wampirowi jego Dawczyni Życia, ale sam nie zamierzał się krępować związkiem z kobietą. Po członkach Rasy spodziewano się, że znajdą sobie towarzyszki i spłodzą nowe pokolenie wampirów. Ale dla wojowników, którzy opuścili Mroczne Przystanie i wybrali tak niebezpieczne życie, takie związki były co najmniej sentymentalne.

              Gorzej, jeżeli okazywało się, że wojownik stawia wyżej uczucia wobec partnerki niż swoje obowiązki wobec Rasy.

              - Gdzie jest Tegan? – zapytał. Tegan był ostatnim z drużyny zamieszkującym kwaterę.

              - Jeszcze nie wrócił – odparł Conlan.

              - Podał, gdzie jest?

              Conlan wymienił spojrzenia z Niko, po czym lekko pokręcił głową.

              - Nie dał znaku życia.

              - Jeszcze nigdy nie zniknął na tak długo – stwierdził Dante. Przesunął kciukiem po jednym ze szponów. – Ile to już… trzy, cztery dni?

              Cztery dni, zaczynał się piąty.

              No, ale kto by to liczył?

              Odpowiedź: oni wszyscy, choć żaden nie wyraził swojego niepokoju słowami. Lucan musiał z całych sił tłumić niechęć, jaką wzbudzał w nim ten największy odludek z grupy.

              Tegan zawsze wolał polować samotnie, ale jego skryta natura zaczęła męczyć towarzyszy. Był coraz bardziej nieprzewidywalny, a Lucan, mówiąc całkiem szczerze, z coraz większym trudem zdobywał się na zaufanie wobec niego. Ale jeśli chodzi o jego stosunki z Teganem, nieufność niebyła niczym nowym. Dzieliła ich zła krew, co do tego niebyło wątpliwości, ale to bardzo stara historia. Musieli ją puścić w niepamięć. Wojna, do której się zobowiązali, była ważniejsza niż niechęć, jaką do siebie czuli.

              Musiał jednak uważnie mu się przyjrzeć. Lucan znał słabości Togana lepiej niż inni. I nie zawahałby się, gdyby wampir choć na krok przekroczył granicę.

              Drzwi laboratorium znów się otworzyły. Wreszcie zjawił się Rio, wpychając białą jedwabną koszulę w czarne spodnie szyte na miarę. Przy kołnierzyku brakowało kilku guzików, ale mężczyzna traktował ten drobny nieład stroju, świadczący o ostrym seksie, z chłodnym dystansem, który cechował wszystko, co robił. Pod grzywą gęstych ciemnych włosów błyszczały hiszpańskie oczy w kolorze topazu. Kiedy się uśmiechnął, zalśniły czubki jego kłów, jeszcze nie całkiem cofniętych po żądzy, jaką wzbudziła w nim jego pani.

              - Mam nadzieję, ze zachowaliście dla mnie kilku Szkarłatnych, przyjaciele. – Zatarł ręce. – Czuje się wspaniale, gotów na zabawę.

              - Siadaj – nakazał Lucan. – I postaraj się nie zakrwawić Gideonowi komputera.

              Długie palce Rio powędrowały do purpurowej ranki na szyi. Widać Eva ugryzła go tępymi ludzkimi zębami, żeby napić się jego krwi. Choć była Dawczynią Życia, genetycznie pozostawała człowiekiem. Takie kobiety nawet po wielu latach współżycia z wampirem nie nabywały jego cech, takich jak długie kły. Członkowie Rasy dzielili się z partnerką swoją krwią z ran, które sami sobie zadali, na nadgarstku czy przedramieniu, nie mniej czasami namiętność w tych związkach wyrywała się spod kontroli. Seks i krew to niebezpieczne połączenie – czasami zbyt niebezpieczne.

              Rio, bynajmniej nieskruszony, uśmiechnął się, padł na obrotowe krzesło, odchylił się na oparcie i oparł duże bose stopy o konsole. Zaczęła się rozmowa o wydarzeniach wczorajszej nocy, wojownicy śmiali się i przekomarzali, momentami przechodząc do poważnych dyskusji nad technicznymi aspektami swojej profesji.

              Polowanie na Szkarłatnych sprawiało im przyjemność. Tylko Lucan opierał wszystko na nienawiści, czystej i niczym nieskażonej. Nie próbował jej ukrywać. Pogardzał wszystkim, czym były te potwory i przysiągł, że wytępi ich rodzaj albo umrze. Czasami zupełnie go nie obchodziło, która z tych rzeczy będzie pierwsza.

              - No i proszę – powiedział Gideon, kiedy migoczące na ekranie obrazy nagle się zatrzymały. – Trafiliśmy na żyłę złota.

              - Co tam masz?

              Wszyscy popatrzyli na wielki panel wiszący na ścianie. Pojawiły się na nim twarze Szkarłatnych zabitych przez Lucana pod nocnym klubem, a obok zdjęcia zrobione przez Gabrielle telefonem komórkowym.

              - W bazie są zarejestrowani jako zaginieni. Dwóch pochodzi z Mrocznej Przystani w Connecticut, zniknęli w zeszłym miesiącu, jeden z Fall River, a ostatni jest stąd. Wszyscy pochodzą z ostatniego pokolenia, najmłodszy nie miał jeszcze trzydziestu lat.

              - Cholera – mruknął Rio i zagwizdał przez zęby. – Głupie dzieciaki.

              Lucan milczał. Wiadomość, jak młodzi byli zabici, nie wzbudziła w nim żadnych emocji. Nie pierwsi i na pewno nie ostatni. Życie w Mrocznych Przystaniach bywało nudne dla niedojrzałych młodzieńców, którzy chcieli coś udowodnić. Czar krwi i polowania odczuwały najbardziej młodsze pokolenia, oddalone genetycznie od swych dzikich przodków. Jeśli wampir szukał atrakcji w takim mieście jak Boston, zwykle znajdował ich bez liku.

              Gideon wpisał na klawiaturze kilka komend i wyciągnął z bazy więcej zdjęć.

              - Tu są dwa ostatnie zapisy. Ten pierwszy grasował już w Bostonie, choć przez ostatni trzy miesiące trochę przystopował. Rzecz jasna do czasu, aż Lucan usmażył go w ten weekend.

              - A ten? – spytał Lucan, patrząc na ostatniego, który mu się wymknął. To była klatka z filmu wideo, nakręconego zapewnie podczas przesłuchania, sądząc z pasów bezpieczeństwa i elektrod na głowie wampira. – Kiedy zrobiono to zdjęcie?

              - Jakieś sześć miesięcy temu – odparł Gideon, odszukując informacje w komputerze. – Pochodzi z operacji na Zachodnim Wybrzeżu.

              - Los Angeles?

              - Seattle. Ale według akt, w Los Angeles też mają na niego nakaz..

              - Nakaz – parsknął Dante. – Kurewska strata czasu.

              Lucan musiał się z tym zgodzić. W całej społeczności wampirze, w Stanach Zjednoczonych i za granicą, sposoby postępowania ze szkarłatnymi były określone przez ścisłe procedury i zasady. Wydawano nakazy, dokonywano aresztowań, przeprowadzana przesłuchania i – w przypadku zebrania wystarczających dowodów – po procesie wykonywano wyrok. To wszystko było bardzo cywilizowane i rzadko kiedy efektowne.

              Przedstawiciele rasy, żyjący w Mrocznych Przystaniach, byli dobrze zorganizowani i pogrążeni w bagnie biurokratyzacji. Natomiast ich wrogowie byli szybcy i nieprzewidywalni. A o ile nie myliło go przeczucie, po wiekach anarchii i chaosu, Szkarłatni zaczynali się właśnie przegrupowywać.

              A może nawet już się przegrupowali.

              Popatrzył na zdjęcie na ekranie . Szkarłatny przywiązany był do postawionego pionowo metalowego stołu. Był nagi, głowę ogolono mu na zero, żeby łatwiej podłączyć elektrody, za pomocą których drażniono jego mózg. Nie czul żadnego współczucia dla torturowanego wampira. Takie przesłuchania były konieczne, a osobniki uzależnione od krwi, podobnie jak ludzie uzależnieni od heroiny, potrafiły znieść dziesięć razy więcej bólu niż inni przedstawiciele Rasy.

              Ten szkarłatny był wielki, miał niskie czoło i grube, prymitywne rysy twarzy. Szczerzył zęby do kamery, miał długie kły i dzikie bursztynowe oczy o źrenicach zwężonych w cieniutkie pionowe kreski. Jego wielka głowa, pierś i muskularne ramiona owinięte były drutami.

              - Biorąc pod uwagę, że brzydota nie jest przestępstwem, co ma na niego Seattle?

              - Popatrzmy, co tu mamy – Gideon obrócił się do komputera, wyszukując informacje. – Namierzyli go za przemyt. Broń, materiały wybuchowe, chemikalia, takie rzeczy. To prawdziwy czarodziej. Wpakował się po same uszy.

              - Wiadomo, dla kogo pracował?

              - Niestety, nie wiadomo. Niczego z niego nie wyciągnęli. Według akt uwolnił się zaraz po zrobieniu tych zdjęć. Zabi dwóch strażników i uciekł.

              A teraz uciekł ponownie, pomyślał Lucan ponuro. Żałował, że nie strzelił do sukinsyna, kiedy miał okazję. Nie potrafił dobrze przyjąć porażki, szczególnie własnej.

              Spojrzał na Niko.

              - Wpadłeś kiedyś na tego gościa?

              - Nie – odparł Rosjanin. – ale sprawdzę w sowich źródłach, może czegoś się dowiem.

              - Zabieraj się do pracy.

              Nikolai skinął im lekko głową i wyszedł z laboratorium, po drodze wybierając numer na komórce.

              - Cholerne zdjęcia – parsknął Conlan, patrząc ponad ramieniem Gideona na fotografie zrobione przez Gabrielle. Zaklął pod nosem. – jakbyśmy mieli mało kłopotów z ludźmi, do togo teraz robią jeszcze zdjęcia.

              Dante z hukiem opuścił stopy na ziemię. Wstał i zaczął krążyć po laboratorium, jakby drażniła go statyczność spotkania.

              - Cały świat uważa się za pieprzonych paparazzich.

              - Ten, kto zrobił te zdjęcia, musiał się posikać ze strachu, gdy zobaczył wielkiego wojownika Rasy – stwierdził Rio. Z uśmiechem spojrzał na Lucana. – Wyczyściłeś mu pamięć czy załatwiłeś na miejscu?

              - Osoba, która była świadkiem tej napaści, to kobieta. – Lucan popatrzył w twarze towarzyszy, nie okazując żadnych emocji. – Jak się okazuje… Dawczyni Życia.

              - Madre de Dios – przeklął Rio, przeczesując palcami ciemne włosy. – Dawczyni Życia… Jesteś pewien?

              - Ma znamię. Widziałem na własne oczy.

              - Co z nią zrobiłeś? Cristo, chyba jej nie…

              - Nie – odparł Lucan ostro, poruszony tonem Hiszpana. – Nie skrzywdziłem tej kobiety. Istnieją granice, których nawet ja nie przekroczę.

              Nie uczynił też Gabrielle swoją, choć był tego bardzo bliski, tamtej nocy w jej mieszkaniu. Zacisnął zęby, kiedy wróciło wspomnienie jej ponętnego ciała, zwiniętego niewinnie na łóżku. Ogarnęła go fala mrocznego głodu. Jak słodko smakowałaby jej krew…

              - Co z nią zrobisz? – spytał Gideon z troską. – Nie możemy jej zostawić na pastwę Szkarłatnych. Z całą pewnością zwrócili na nią uwagę, kiedy robiła te zdjęcia.

              - A jeśli się zorientują, ze to Dawczyni Życia… - Dante nie dokończył. Pozostali wojownicy pokiwali ponuro głowami.

              - Najbezpieczniejsza będzie tutaj, pod ochroną Rasy – stwierdził Gideon. – A jeszcze lepiej, jeśli zamieszka w Mrocznej Przystani.

              - Znam procedurę – warknął Lucan. Myśl o Gabrielle w rękach Szkarłatnych, wywołała w nim wściekłość. Podobnie jak świadomość, że jeśli postąpi właściwie i odeśle ją do jednego ze schronień wampirów, kobieta zwiąże się na pewno z innym członkiem Rasy. Żadna opcja nie wydawała mu się w tej chwili możliwa do przyjęcia. Chciał ją mieć tylko dla siebie, ta zaborczość płynęła  w jego żyłach, niechciana i nieproszona.

              Rzucił towarzyszą zimne spojrzenie.

              - od tej chwili to ja zajmuję się sprawą tej kobiety. Zdecyduję, jak należy postąpić.

              Żaden z wojowników nie zaprotestował, Lucan zresztą nie spodziewał się niczego innego. Był od nich starszy, pochodził z Pierwszego Pokolenia i miał większe doświadczenie. Jego słowo było tu prawem i wszyscy obecnie tak je traktowali.

              Dante wstał, po czym jednym płynnym ruchem złożył malebranche i schował do pochwy.

              - Cztery godziny do zachodu słońca. Spadam stąd. – Spojrzał przez ramię na Rio i Conlana. – Ktoś ma ochotę na rozgrzewkę, nim na górze zrobi się interesująco?

              Obaj wojownicy przyjęli zaproszenie i skinąwszy z szacunkiem głową Lucanowi, wyszli z laboratorium, udając się do sali treningowej.

              - Masz coś jeszcze o tym Szkarłatnym z Seattle? – spytał Lucan Gideona, kiedy szklane drzwi zamknęły się za nimi i zostali w laboratorium tylko we dwóch.

              - Sprawdzam teraz w innych bazach. Za chwile się okaże. – Zastukały klawisze klawiatury. – Bingo. Mam wpis z bazy GPS na Zachodnim Wybrzeżu. Wygląda na to, że wywiad dobrał się do niego jeszcze przed aresztowaniem. Popatrz.

              Na monitorze pojawiła się seria nocnych zdjęć, zrobionych na przystani rybackiej nad cieśnią Puget. Zdjęcia przedstawiały długi ciemny samochód, stojący za zrujnowanym budynkiem przystani. Nad oknem samochodu nachylał się Szkarłatny, który uciekł Lucanowi. Gideon przejrzał kilka kolejnych zdjęć, zrobionych podczas rozmowy mężczyzny z niewidocznym pasażerem. Na jednym drzwi auta otwierały się zapraszająco przed Szkarłatnym.

              - Zatrzymaj – nakazał Lucan. Wpatrywał się w rękę nieznajomego. – Możesz powiększyć to zdjęcie? Tę część z drzwiami?

              - Spróbuję.

              Obraz na ekranie zaczął się powiększać, choć i bez tego Lucan był pewien, co widzi. Niezbyt wyraźnie, ale jednak. Na kawałku odsłoniętej dłoni pasażera, tuż przy mankiecie koszuli, widać było skomplikowaną sieć derma glifów, świadczących, ze ten osobnik należy do Pierwszego Pokolenia.

              Gideon też je zobaczył.

              - niech mnie, tylko popatrz – powiedział, wpatrując się w monitor. – Nasz kolega z Seattle miał interesujących znajomych.

              - Może nadal ich ma – odparł Lucan.

              Niebyło nic gorszego niż Szkarłatny, który miał w żyłach krew Pierwszego Pokolenia. Jego członkowie ulegali nałogowi krwi szybciej niż inni przedstawiciele Rasy, a pod taką postacią stanowili straszliwe zagrożenie. Jeśli jeden z nich wpadł na pomysł zorganizowania powstania, będzie to początek ohydnej wojny. Lucan już raz ją stoczy, dawno, dawno temu. Nie miał ochoty na powtórkę.

              - Wydrukuj wszystko, co masz, przede wszystkim zbliżenie tych glifów.

              - Jasne.

              - Jeśli znajdziesz coś jeszcze na temat tych dwóch, daj znać. Sam się tym zajmę.

              Gideon kiwnął głową, ale spojrzenie, jakie rzucił Lucanowi zza ciemnych okularów, było pełne wahania.

              - Ale chyba nie zamierzasz tego załatwić w pojedynkę?

              Lucan go zmroził.

              - Bo?

              Bez wątpienia Gideon zamierzał wygłosić mu wykład na temat rachunku prawdopodobieństwa i statystyki, ale Lucan nie miał na to nastroju. Zbliżała się noc, kolejna szansa na łowy. Musiał wykorzystać pozostały mu czas na oczyszczenie umysłu, przygotowanie broni, decyzję gdzie najlepiej uderzyć. Drapieżnik, który się w nim czaił, był głodny i niespokojny, ale to nie potyczki ze Szkarłatnymi się domagał.

              Jego myśli wciąż wracały do cichego mieszkania na Bacon Hill, do nocnej wizyty, której nigdy nie powinien był złożyć. Wokół niego niczym jaśminowy zapach, unosiły się wspomnienia miękkiej skóry Gabrielle i jej ciepłego, pełnego pożądania ciała.

              Niech to szlag.

              To był powód, dla którego jeszcze nie sprowadził jej do kwatery, pod ochronę Rasy. Kiedy była daleko, tylko go rozpraszała. Tu, na miejscu, będzie cholerną katastrofą.

              - Nic ci nie jest? – spytał Gideon. Obrócił się na krześle, żeby widzieć przyjaciela. – Wyglądasz, jakby targała tobą furia.

              Lucan wyrwał się z ponurej zadumy i stwierdził, że kły zaczęły mu się wydłużać, a zwężone źrenice wyostrzyły wzrok. Ale to nie wściekłość go zmieniła. To było pożądanie. Będzie musiał je zaspokoić, prędzej czy później. Kiedy w jego umyśle powstała ta myśl, złapał ze stołu komórkę Gabrielle i wyszedł z laboratorium.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin