Leigh Michaels
Wszystko w rodzinie
Przed miesiącem podano do publicznej wiadomości, że Matthew James Garrett wraca do rodzinnego miasta i odtąd Anne McKenna wszędzie widziała jego twarz. A przynajmniej takie miała wrażenie.
Podobizny wracającego rozplakatowano w całym mieście. Olbrzymia twarz Garretta juniora widniała przy wyjeździe z uniwersytetu, a przy każdym kiosku z gazetami wpadał w oczy jego rzymski profil i rozwiane włosy. Krzywy uśmiech Garretta na autobusie kiedyś tak bardzo odwrócił uwagę Anne, że przeoczyła światła na ruchliwym skrzyżowaniu. Co rano, gdy schylała się po leżącą pod drzwiami gazetę, patrzyły na nią ironiczne oczy, a podpis pod zdjęciem informował: „Garrett wraca do naszego miasta".
Czasem zastanawiała się, czy jest jeszcze ktoś, kto nie wie o tym wydarzeniu.
Według niej prawidłowy podpis powinien brzmieć: Matthew James Garrett II wróci do rodzinnego miasta pod koniec miesiąca. Zaraz pierwszego dnia powiedziała to redaktorowi naczelnemu „Chronicie" i w odpowiedzi usłyszała, że dłuższe zdanie ma gorszy rytm. Nie dyskutowała, ponieważ rozumiała, że chodzi o to, by wykorzystać okazję i sprzedać jak najwięcej egzemplarzy gazety. Od kilku lat opinie młodego Garretta pojawiały się w „Chronicie" pięć razy w tygodniu, a nieco rzadziej w stu innych gazetach w całym kraju. Fakt, że sławny i wielokrotnie nagradzany felietonista porzuca Waszyngton i wraca do Lakemontu był nie lada gratką dla tutejszego dziennika.
Ostatniego dnia września nagłówek wreszcie był zgodny z prawdą. Pierwsza obszerna relacja o triumfalnym przyjeździe Matthew Jamesa Garretta miała ukazać się w „Chronicie" nazajutrz, w wydaniu niedzielnym. Anne przypuszczała, że będzie to felieton pełen sentymentalnych wzruszeń, jakie towarzyszą powrotowi do domu po dwunastu latach nieobecności. Garrett junior umiał pisać takie rzeczy. Może zamieści ckliwe wyznanie, że po tak długiej nieobecności bardzo trudno naprawdę powrócić?
Skończy się szaleństwo i życie w mieście wróci do normy. Matthew Garrett zniknie z billboardów i autobusów i znowu zajmie miejsce jedynie na swojej stronie w gazecie. Dzięki temu ci, których jego opinie nie interesują, łatwiej go zapomną.
Anne nie mogła pozwolić sobie na to, by go ignorować, a jego popularność ją drażniła. Według niej kariera Matthew Garretta stanowiła jeszcze jeden przykład niesprawiedliwości na tym świecie. Gdyby felietonista inaczej się nazywał, a jego ojciec nie był właścicielem „Chronicie", nikt by go nie słuchał i nie podziwiał. Był obdarzony miernym talentem, więc pisałby reklamy i ogłoszenia handlowe w jakimś podmiejskim przewodniku po sklepach.
Uśmiechnęła się, gdy wyobraziła sobie, jak Garrett junior zachwala stare samochody. Na pewno robiłby to z przymrużeniem oka. Zawsze potrafił zdobyć się na mniej lub bardziej złośliwy, ale zawsze jędrny komentarz. Nie znała go osobiście, lecz do takiego wniosku doszła na podstawie jego felietonów.
Odłożyła gazetę i przywołała się do porządku. Matthew Garrett nie był wart tego, by szarpała sobie nerwy z jego powodu, a poza tym miała kilka pilnych spraw do załatwienia. W soboty po południu zwykle było spokojniej w redakcji, wszyscy mieli więcej czasu i bez nerwowego napięcia przygotowywali wydanie niedzielne. Cała odpowiedzialność spadała na nią, a niestety, pracowników było mało. Jeśli po południu wydarzyło się w mieście coś bardzo ważnego, napięcie gwałtownie wzrastało i numer przygotowywano w gorączkowym pośpiechu.
Głównym powodem, dla którego lubiła swą pracę, były właśnie chwile dużego napięcia i pełnej koncentracji. Mobilizowało ją to, że relacje z diametralnie różnych wydarzeń musi podać na pierwszej stronie w formie czytelnej całości. Często marzyła na jawie o tym, jak opracuje jakąś konkretną historię. Na przykład, gdyby burmistrz przekroczył dozwoloną szybkość i rozbił samochód i gdyby towarzyszyła mu młoda i ładna urzędniczka z ratusza...
Stanęła przed szlabanem redakcyjnego parkingu. Strażnik, który akurat słuchał transmisji z meczu uniwersyteckich piłkarzy, niedbale rzucił okiem na jej kartę. Jadąc przez wyludnione ulice, myślała, że połowa mieszkańców jest na stadionie i zazdrościła im, bo lubiła piłkę nożną. Chętnie poszłaby na mecz, ale musiała przygotować niedzielny numer do druku.
Zaparkowała samochód z boku, daleko od budki strażnika, wysiadła i przez chwilę z przyjemnością oddychała świeżym powietrzem. Jesienne niebo było bezchmurne, a na wschód od wieżowców lśniła gładka, lazurowa tafla jeziora Michigan. Mimo chłodu plaża nie była pusta; jedni ludzie spacerowali, inni biegali, a najodważniejsi nawet się opalali. Anne żałowała, że z okna jej pokoju nie ma takiego widoku, ale zaraz pocieszyła się, że przecież w pracy i tak nie ma czasu na oglądanie panoramy miasta.
Zza wieżowców wypłynął balon i wiatr poniósł go nad plażę. Był to olbrzymi, złocisty balon dziennika „Chronicie". Gdy podmuch wiatru go odwrócił, Anne zobaczyła, że został przemalowany. Z oddali patrzyły na nią znajome oczy w olbrzymiej twarzy. Pomyślała zirytowana, że gdyby miała pod ręką strzelbę, bez wahania podziurawiłaby uprzykrzoną podobiznę. Po chwili ironicznie się uśmiechnęła, gdyż uprzytomniła sobie, że to już koniec szaleństwa i wkrótce zapanuje błogi spokój.
Burmistrz nie rozbił samochodu, ale wydarzyło się tyle innych rzeczy, że uporała się z pracą dopiero około ósmej. Poczuła głód, ale zamiast iść do restauracji na solidny posiłek, postanowiła wziąć coś gotowego z automatu na piątym piętrze.
Czekając na windę, niecierpliwie stukała butem w podłogę z czarnego marmuru, a gdy podeszła Holly Andrews, rzekła z przekąsem:
– Nie wiem, czy kanapka z tuńczykiem jest warta tego, żeby tracić tu tyle czasu.
Młoda reporterka przejrzała się w miedzianych drzwiach windy jak w lustrze i poprawiła spódnicę. Anne zdziwiła się, bo Holly dbała o wygląd bez przesady, a już najmniej, gdy miała dyżur w sobotę wieczorem.
Holly spojrzała na nią i zdumiona spytała:
– Jedziesz w dół zamiast na górę?
Wyżej znajdowały się jedynie biura zarządu i sale konferencyjne, gdzie wieczorami i w soboty na ogół nic się nie działo.
– Po co na górę?
– Nie widziałaś tablicy ogłoszeń? O, przepraszam, zapomniałam, że miałaś kilka wolnych dni. Pan Jim Garrett wydaje przyjęcie, bo...
– Wita syna marnotrawnego?
– Oczywiście. Dla zwykłych śmiertelników jak my to pewnie jedyna okazja, żeby z bliska popatrzeć na osławionego felietonistę.
Anne w duchu przyznała jej rację. W redakcji teoretycznie panowały demokratyczne zwyczaje, ale między niższym personelem a zarządem prawie nie było kontaktów osobistych. Oczywiście znała pana Garretta, ponieważ często bywał na cotygodniowych posiedzeniach, ale miała poważne wątpliwości, czy wydawca poznałby ją, gdyby spotkali się poza redakcją. A Garrett junior? No, on przynajmniej zna jej nazwisko. Chyba że jest zarozumiały i tak pewien swych poglądów, że nie czyta cudzych tekstów i nie zwraca uwagi na ludzi, którzy się z nim nie zgadzają. Niedawno ośmieliła się skrytykować go, a teraz miała cichą nadzieję, że na razie uniknie spotkania z synem właściciela gazety.
– Czy zaproszono nas wszystkich? – spytała nieco niepewnie Anne.
– Zaproszono? – Holly ironicznie prychnęła. – Przecież dobrze znasz pana Garretta. Według mnie otrzymaliśmy nakaz, a nie zaproszenie.
– Aha, rozumiem. Czyli idziesz tam ze strachu przed szefem. A myślałam, że marzysz o spotkaniu ze zjadliwym felietonistą, który uważa, że może na ludziach psy wieszać.
– Wolne żarty. – Holly wzdrygnęła się. – Dobrze ci radzę, bądź ostrożniejsza w wypowiedziach. Przecież wcale go nie znasz.
– Znają go wszyscy, którzy czytają naszą gazetę, bo nie robi tajemnicy ze swoich poglądów i...
Urwała, gdyż otworzyły się drzwi i wysiadła wysoka blondynka w długiej wieczorowej sukni. Anne w pierwszej chwili nie poznała Dominique Delacourt, która wprawdzie przychodziła do pracy w eleganckich sukniach, ale nigdy w balowych.
– Nie czekajcie na mnie – rzuciła Dominique przez ramię. – Pojadę następną.
– Widziałaś? – szepnęła Holly. – Czemu wystroiła się jak diabeł na Zielone Świątki?
Obie jednocześnie odwróciły się i popatrzyły na swe odbicie w drzwiach windy. Anne przygładziła włosy i poprawiła mankiety. Miała na sobie zieloną suknię, ładnie uszytą, ale prostą i praktyczną, nie nadającą się na eleganckie przyjęcie.
– Może potem idzie na bal. Na przyjęciu u szefa chyba nie obowiązuje strój wieczorowy.
– Jeśli to nieprawda, , pewien znany felietonista weźmie nas na język.
– Nie ma obawy, takie płotki jak my są nieważne.
Okazało się, że goście już zapełnili największą salę konferencyjną, sąsiednie biura i korytarz koło windy. Połowa pracowników „Chronicie" była obecna, ale nikt nie wystąpił w wieczorowym stroju. Ponad ogólnym gwarem słychać było dwóch dziennikarzy, którzy głośno krytykowali burmistrza za obietnice, że w ciągu roku całkowicie zlikwiduje przestępczość młodocianych.
– Idę ich posłuchać – oznajmiła Holly.
Anne rozejrzała się i ucieszyła, że nie widzi Matthew Garretta. Drzwi do gabinetu jego ojca stały otworem, więc pomyślała, że goście są wprowadzani grupkami, z całym ceremoniałem, jakby przed oblicze króla.
Po prawej stronie stał długi stół, na którym piętrzyły się góry jedzenia. Anne poprosiła barmana o wodę mineralną i poszła wybrać coś konkretnego. Po drodze wzięła talerz i dwie kromki razowego chleba. Chwilę później podniosła wzrok znad prawie gotowej kanapki i zauważyła, że z gabinetu wychodzi kilka osób, między innymi redaktor naczelny, dyrektor działu reklamy, wydawca oraz...
Garrett junior!
Zaskoczyło ją, że wygląda młodziej niż na plakatach. Dlaczego wybrał zdjęcie, które go postarza? Oczywiście nie był stary, miał najwyżej trzydzieści kilka lat, a wyglądał jak beztroski dwudziestolatek.
Z zainteresowaniem obserwowała go, gdy wmieszał się w tłum, witał z mijanymi osobami i przeciskał między nimi sprawnie, bez zniecierpliwienia. Robił wrażenie człowieka, który czułby się dobrze w roli polityka. Był wysoki, barczysty, ładnie opalony. Miał taką aparycję i wyraz twarzy, jakie podobają się wyborcom. Nowy elegancki garnitur nosił z taką nonszalancją, jakby to były stare rzeczy.
Anne lekko uśmiechnęła się na myśl, że felietonista ma minę proroka. Zaskoczyło ją, że Matthew rozbłysły oczy i po chwili uświadomiła sobie, że on zmierza w jej stronę. Z wrażenia zaschło jej w ustach.
Co to znaczy? Co Matthew Garrett może mieć do powiedzenia nieznajomej? Dlaczego idzie prosto do niej? Niemożliwe, żeby wiedział, kim ona jest.
Garrett skręcił w ostatniej chwili i nałożył na talerz porcję sałatki ziemniaczanej.
Anne odetchnęła z ulgą, wzięła plaster faszerowanego indyka i przesunęła się w lewo. Czuła się jak tchórz, ponieważ miała ochotę uciec.
Garrett też się przesunął i oboje jednocześnie sięgnęli po oliwki. Anne cofnęła rękę, ale Matthew nałożył jej kilka oliwek na talerz i rzekł półgłosem:
– Nie spodziewałem się, że spotkam tutaj taką czarującą istotę.
W ustach tego człowieka oklepany zwrot był zaskakujący. W dodatku słowa, wypowiedziane pełnym podziwu głosem, zabrzmiały fałszywie. Anne wiedziała, że podoba się mężczyznom, którzy lubią drobne, błękitnookie kobiety, ale nigdy nie miała złudzeń, że jest pięknością, którą otacza rój wielbicieli.
– Pani milczy? Sądziłem, że pani nigdy nie brak słów.
W jego nieco chrapliwym głosie zabrzmiała nuta ostra jak sztylet. Anne pomyślała, że skrzyżowanie szpady ze słynnym felietonistą to przyjemność, jakiej z kolei ona nie spodziewała się na takim przyjęciu. Intrygowało ją, czy Matthew pytał kogoś o nią, czy przypadkowo dowiedział się, kim jest. Najważniejsze, że tym, co napisała prawie przed miesiącem tak zalała mu sadła za skórę, że zapamiętał jej nazwisko. Widocznie krytyka mocno go ubodła i dlatego szukał autorki ostrych słów.
– Milczenie może być bardzo wymowne – powiedziała spokojnie.
– Zaskoczył panią komplement?
– Nie. Zdziwiło mnie, że właśnie pan nie zdobył się na nic oryginalnego. Podobno jest pan mistrzem słowa, błyskotliwych improwizacji...
Matthew znowu rozbłysły oczy.
– Widzę, że w pisemnym ataku jeszcze nie wyładowała pani gniewu. Nadal ma pani pretensje o moje nazwisko?
– Nie mam żadnych pretensji. Zresztą nigdy nie miałam. – Wyżej uniosła głowę. – To tylko przekonanie, że gdyby nazywał się pan Smith albo Jensen, a nie Matthew Garrett II... a propos, czy nazywają pana juniorem?
– Rzadko kto ma odwagę.
Matthew oparł się o stojące nieopodal biurko i zaczął jeść sałatkę.
– Gdyby nie nazwisko, nie miałby pan w „Chronicie"
stałego miejsca na felieton, a już na pewno nie byłoby pańskiej podobizny na plakatach, autobusach i balonach.
– Napiła się wody. – Chociaż według mnie balon byłby najlepszym miejscem dla płodów pańskiego pióra.
Matthew wybuchnął głośnym śmiechem.
– Nie słyszała pani, że niebezpiecznie jest zaczynać bój z człowiekiem, który kupuje atrament beczkami?
– Niezła przenośnia, ale nie ma w niej ani źdźbła prawdy – odparowała Anne. – Pan w życiu nie kupił nawet butelki atramentu. Wszystko załatwia tatuś. – Położyła na kromce plaster pieczeni wołowej i obficie polała sosem chrzanowym. – Radzę być ostrożniejszym, bo i ja mam dostęp do antałków atramentu.
– Rozczarowała mnie pani. – Matthew przysiadł na biurku, jakby szykował się do dłuższej rozmowy. – Zaplątała się pani we własnej logice. Jeśli nam wszystkim przysługuje tyle samo swobody, jesteśmy równi i wobec tego nie może chodzić o magię mojego nazwiska.
– Śmieszny wykręt... Ale dla przykładu weźmy pański felieton do jutrzejszego numeru.
– O? Już go pani czytała? – spytał zaskoczony. – Czyżby mimo ostrych wypowiedzi była pani moją wielbicielką?
– Musiałam przeczytać z obowiązku. Jak już panu wcześniej mówiłam...
Szeleszcząc atłasem, podeszła Dominique i nadstawiła policzek. Matthew posłusznie ją pocałował.
– Cieszę się, że wróciłeś. – Dominique wzięła go pod rękę. – Tylko nie myśl, że jestem wystrojona na twoją cześć. Muszę pokazać się na balu w Carousel. Ty też powinieneś tam iść.
Anne ukłoniła się i czym prędzej odeszła zadowolona, że Dominique wybawiła ją z kłopotu. Nie rozumiała, dlaczego wszczęła kłótnię, powinno wystarczyć, że napisała już, co myśli. Dała się złapać, bo Garrett junior potrafił umiejętnie zarzucić haczyk.
Od grupy przy drzwiach gabinetu odłączyli dwaj mężczyźni. Jednym był wydawca, a drugim adwokat. Obaj mieli zmartwione miny.
– Przyznaję, że on dobrze wygląda – odezwał się prawnik. – I dobrze mówi, ale...
– Nareszcie wydoroślał – przerwał Jim Garrett.
Anne nie podsłuchiwała ich. Posiadała cenną w jej zawodzie umiejętność wyławiania w ogólnym gwarze jednych głosów, a pomijania innych.
– Pomysł, żeby jemu powierzyć to stanowisko...
– Ktoś musi trzymać ster.
– Ale przecież nie ma potrzeby ogłaszać następcy już dzisiaj. Pobyt w szpitalu potrwa dwa, trzy dni, prawda? Potem ze dwa tygodnie urlopu. Po co się śpieszyć i dawać lejce niewprawnemu...
– To nie żaden pośpiech. Po prostu ostatnio częściej zastanawiam się nad przyszłym losem mojego dziennika. Nie jestem już taki młody...
Mężczyźni przeszli dalej i ich głosy utonęły w ogólnym szumie.
Anne zrozumiała, dlaczego Garrett junior wrócił. Chodziło o to, żeby tradycji stało się zadość. Syn pójdzie w ślady ojca i zostanie wydawcą dobrej i poczytnej gazety. Zajmie stanowisko, które czeka na niego od lat, od chwili urodzin. Podejmie pracę, do której nie ma kwalifikacji. Ma tylko nazwisko.
Poczuła niesmak. Według niej Matthew nie był całkowicie pozbawiony talentu, lecz umiejętność bawienia lub irytowania czytelników w tym wypadku nie jest wystarczającą kwalifikacją. Na wydawcy ciąży duża odpowiedzialność.
Prawnik widocznie też tak uważał, ale pan Garrett nie chciał słuchać krytyki. Wydawca był wszechpotężny i rządził niemal samowładnie, więc jeżeli postanowił przekazać władzę synowi, nikt mu w tym nie przeszkodzi. A zatem Matthew James Garrett II prędzej czy później zostanie jej zwierzchnikiem.
Anne uświadomiła sobie, że zaprezentowała się przyszłemu szefowi z nie najlepszej strony. I w dodatku dała mu do zrozumienia, że według niej jest niekompetentny, a to tak, jakby podcięła gałąź, na której siedzi.
Podeszła Holly i krytycznie popatrzyła na kanapkę.
– Zlituj się! Jak ty chcesz zjeść taką górę?
Anne spojrzała na talerz, na którym wznosiła się kanapkowa krzywa wieża i dodatki, których nie znała nawet z nazwy.
– W ogóle odechciało mi się jeść. Wracam do pracy, bo chyba już za długo nic nie robię.
Odstawiła talerz i ruszyła ku drzwiom równym krokiem, aby nie sprawiać wrażenia, że ucieka.
Gotowy niedzielny numer załadowano na samochody i teraz nawet w razie największej katastrofy nie zmieniono by ani słowa. Wszystkie wiadomości będą musiały czekać do następnego wydania.
To, że codziennie wszystko zaczyna się od nowa na ogół podobało się Anne, ale czasem było trochę zniechęcające. Chwilami żałowała, że nawet najciekawsza, najlepiej zredagowana i wydana gazeta po jednym dniu staje się nieaktualna i większość problemów ulega zapomnieniu. Lecz nie wszystkie. Okazało się, że Matthew wciąż pamięta jeden artykuł. Może zna cały tekst na pamięć? Włożyła płaszcz, przewiesiła torbę przez ramię, pod pachę wsunęła książki. Nie miała ochoty czekać na windę, więc zeszła na pomost między budynkiem i parkingiem. Postawiła kołnierz płaszcza, bo zrobiła się chłodna jesienna noc. Zajęta szukaniem kluczyków, Anne nie słyszała kroków z tyłu. Nagle ktoś schwycił ją i gwałtownie odwrócił.
– Co... – zaczęła gniewnie.
Zawadziła biodrem o samochód, zachwiała się i wystraszyła, gdy zobaczyła obcego człowieka. Napastnik szarpnął torebkę, a Anne kopnęła go z całej siły. Trafiła go w łydkę, ale straciła przy tym but.
Złodziej zaklął i pchnął ją tak mocno, że się przewróciła. Nie puściła jednak torebki i zaczęła krzyczeć. Usłyszała głosy w oddali, więc krzyczała coraz głośniej. Zdawało się jej, że minęła wieczność, nim ktoś zaczął biec. Łobuz puścił torebkę, rzucił się do ucieczki, przeskoczył niski murek i zniknął w ciemnościach.
Biegnący na pomoc stanął u szczytu schodów, jakby nie wiedział, czy gonić opryszka, czy ratować ofiarę. Po krótkim wahaniu zdecydował się na to drugie.
Anne usiłowała wstać, lecz była tak roztrzęsiona, że nie mogła skoordynować ruchów.
Mężczyzna stanął nad nią i ujął się pod boki.
– O, to pani! Czy nie słyszała pani, że w takich wypadkach nie należy stawiać oporu?
Anne nie zdziwiła się, że zgryźliwy felietonista krytykuje ofiarę napaści.
– Gdzie się podział pani zdrowy rozsądek? – ciągnął Matthew. – Takie typy są niebezpieczne.
– I dlatego pan go nie gonił? – rzuciła ze złością.
Nadszedł drugi mężczyzna.
– Matt, nie rób wymówek poturbowanej kobiecie. – Pan Garrett przyklęknął. – Pani McKenna, prawda?
– Poturbowana? – syknął Matthew. – Gdyby coś jej się stało, nie mogłaby tak wrzeszczeć. Jej przeraźliwy głos było słychać nad jeziorem.
– Mogłabym być śmiertelnie ranna, mieć wstrząśnienie mózgu – powiedziała Anne drżącym głosem.
– Sama pani sobie winna, trzeba było oddać torebkę. Są w niej jakieś skarby?
Przyklęknął i zaczął umiejętnie sprawdzać, czy nie złamała kości. Anne skrzywiła się, gdy dotknął ręki. Mogła jednak ruszać palcami, więc przesunął dłonią po drugiej ręce.
– Niech pan nie posuwa się za daleko – rzekła chłodno, gdy powiódł dłonią po łydce.
– Dobrze, dobrze.
Gdy dotknął obolałego miejsca na biodrze, mocno się skrzywiła.
– Wezwać karetkę? – spytał zaniepokojony pan Garrett.
– Nie, dziękuję. – Czuła się lepiej, w skroniach już mniej huczało. – Tylko trochę się potłukłam.
– Tato, idź zapytać strażnika, czy widział złodzieja.
Anne chwiejnie wstała i oparła się o samochód.
– Chyba trochę za późno, żeby go gonić – mruknęła poirytowana.
– Co według szanownej pani miałem zrobić? – syknął – Matthew. – Przelecieć nad rampą i złapać zbója? Niestety, strój Supermana zostawiłem w samochodzie.
– Daj spokój – mitygował go ojciec. – Ciekawe, czy strażnik coś zauważył. Pójdę zapytać, ale... – Starszy pan zawahał się. – A co z panią?
– Nie martw się, odwiozę krzykaczkę do domu.
Anne nie miała ochoty protestować, gdyż była zbyt roztrzęsiona, żeby prowadzić.
Matthew wziął od niej kluczyki i pomógł wsiąść.
– O, widzę, że Kopciuszek jest bez pantofelka.
– Spadł, gdy kopnęłam złodzieja w łydkę. Matthew rozejrzał się i wrócił z butem.
– Następnym razem niech pani kopie wyżej. – Sapiąc, usiadł za kierownicą. – Gdzie pani kupiła taki samochód? W sklepie z zabawkami? I czemu zaparkowała pani w samym kącie? Nic dziwnego, że padła pani ofiarą...
– Samochód jest nowy, nie chcę, żeby mi go porysowano... – tłumaczyła się nieporadnie.
– Więc zaparkowała pani tak, żeby panią poturbowano. Muszę przyznać, że jest w tym specyficzna logika a la Anne McKenna... Bardzo proszę, żeby pani nie robiła tego przynajmniej na nocnej zmianie.
– Przepraszam, że zakłóciłam panu spokojny wieczór.
Z jej oczu spłynęła łza, po chwili druga, potem trzecia.
Szok minął i powoli uświadamiała sobie, co się stało i co by było, gdyby nikt nie przybiegł na ratunek.
– Jakoś przeżyję to zakłócenie.
– Niech pan ze mnie nie drwi. Nie wiem, czemu kopnęłam złodzieja i czemu kurczowo trzymałam torebkę. Jestem obolała, mam podartą suknię, złamany paznokieć i...
– Mogła pani stracić nie tylko kawałek paznokcia. Anne rozpłakała się na dobre.
– Nie zdążyłam zjeść kolacji i... Matthew mruknął coś pod nosem.
– Niech pan nie powtarza, że jestem głupia – wykrztusiła przez łzy. – Wiem, że jestem. I nie chcę, żeby pan się do mnie odzywał...
...
gosiunia1979