Leigh Michaels
Kim jesteś, Święty Mikołaju?
Dzień zaczął się nie najlepiej. Dostawa artykułów świątecznych – lampek, kolorowego papieru do pakowania prezentów i choinkowych ozdób – która miała nadejść rano, utknęła gdzieś między magazynem a sklepem. Dwie pierwsze godziny pracy upłynęły Brandi Ogilvie głównie na wydzwanianiu w różne miejsca, lecz zagubionej dostawy nie udało się wytropić.
Na domiar złego, już z samego rana okazało się, że kilka osób zachorowało na grypę. Wirus był wyjątkowo zjadliwy i wyglądało na to, że do końca tygodnia może nieźle przetrzebić personel. W pierwszy poniedziałek grudnia taka perspektywa była doprawdy niewesoła. Sezon świątecznych zakupów dopiero się zaczynał, a dom handlowy w Oak Park, należący do sieci Tyler-Royale, to nie byle samoobsługowy sklepik. Dla jego kierowniczki, Brandi Ogilvie, personel liczył się w tym okresie na wagę złota.
Jakby tego wszystkiego było jeszcze mało, nie dano jej nawet zjeść spokojnie lunchu. Ledwie ugryzła bułkę z gorącym pastrami, odezwał się pager. Sekretarka wzywała ją do biura. Brandi westchnęła. Zabrała z talerza resztę sandwicza, zamierzając dokończyć go u siebie, i szybko się podniosła. Miała już wyjść z barku, gdy nagle wpadło na nią dwóch chłopców bawiących się w berka między stołami. Z bułki, na nową jedwabną bluzkę, trysnęła musztarda.
– Smarkacze! – warknęła pod nosem Brandi. – Co oni tutaj w ogóle robią? I gdzie są rodzice?
Nie spodziewała się odpowiedzi, toteż zdziwiło ją, gdy przyszła od razu i to z bardzo bliska.
– Tutaj, moja droga. Tutaj. Piją sobie kawę, dla świętego spokoju pobłażając dzieciom. – Casey Amos, kierowniczka działu damskiej odzieży sportowej, sięgnęła po lnianą serwetkę z najbliższego stolika.
– A niech to... – Brandi natychmiast zajęła się czyszczeniem przodu bluzki.
– Usiądź i zjedz coś sensownego. Zaraz poczujesz się lepiej – doradziła Casey.
– Co to ma do rzeczy... Wszystko jedno, gdzie i co jem. Mamy sezon... A tak między nami... nienawidzę świąt.
– Genialnie! Bardzo odpowiednia postawa u kierownika sklepu. Zapomniałaś, co na konferencji w zeszłym roku powiedział nam Ross Clayton na temat sprzedaży? – Casey przyjęła postawę naśladującą dyrektora sieci Tyler-Royale i obniżyła ton głosu: – Proszę pamiętać, że sezon świąteczny to lokomotywa w handlu detalicznym. Od połowy listopada do końca grudnia wypracowujemy trzecią część całorocznego zysku. Należy szczególnie dbać o klientów. Macie ich zdobywać i wszelkimi siłami utrzymać. Klient nasz pan.
Brandi zmarszczyła brwi.
– Chcesz powiedzieć, że nasz ukochany szef nie byłby szczególnie uszczęśliwiony, gdybym tym chłopaczkom przetrzepała skórę?
– Szkoda zachodu, moja droga – powiedziała szczerze Casey. – Gdybyś jadła, co trzeba, i wsuwała witaminki, warto by ci dobrze radzić, ale tak...
Brandi wybuchnęła śmiechem.
– W porządku. Następnym razem zamówię firmową sałatkę. Oczywiście, sama sobie jestem winna. Nie powinnam tak się spieszyć i chodzić z jedzeniem w ręku.
Tak czy owak, nie mogła wracać do pracy umazana musztardą. Sekretarka musiała cierpliwie poczekać. Brandi weszła do eleganckiego salonu w dziale z luksusową odzieżą damską, i kupiła identyczną bluzkę, płacąc kartą kredytową, którą mieli wszyscy pracownicy sieci Tyler-Royale. Ekspedientka zaproponowała, by zaplamioną bluzkę wysłać od razu do czyszczenia, lecz stwierdziła z żalem, że może już być za późno.
– Plamy z musztardy schodzą bardzo ciężko – powiedziała. – Ale postaramy się zrobić, co w naszej mocy.
Brandi przypięła do bluzki biały goździk, który był znakiem rozpoznawczym funkcji kierowniczej, wzięła kwit i portfel, odnotowując w myślach, żeby przy najbliższej okazji pochwalić ekspedientkę przed jej bezpośrednim szefem, podziękowała i wsiadła do windy.
Znowu schludna i jak zawsze starannie ubrana – nabrała otuchy. Jeszcze tylko cztery tygodnie tego świątecznego szaleństwa, myślała. Przeżyłam to już tyle razy, wytrzymam i teraz. Tego po prostu wymaga praca na tym stanowisku. Przyjdzie dzień, że awansuję, a od pewnego szczebla wzwyż nie odczuwa się już tak dotkliwie ciśnienia związanego ze świętami.
W mieszczącej się w śródmieściu Chicago centrali sieci Tyler-Royale biura zajmowały całe dwa piętra, ale w poszczególnych sklepach – choćby nawet dużych i jak ten leżących na przedmieściach – przestrzeń była cenna i kierownicy musieli się zadowalać znacznie skromniejszymi pomieszczeniami. Wciśnięty między dział kadr a magazyn gabinet Brandi znajdował się na końcu wąskiego korytarza na najwyższym piętrze. Dostępu do niego broniło stojące we wnęce przy samych drzwiach biurko sekretarki.
Widząc swoją szefową, Dora spojrzała na nią wzrokiem, w którym odmalowała się ulga. Bez wątpienia chodziło o czekającego gościa. Gościnne krzesło nieopodal biurka było zajęte.
– Przepraszam, że zostawiłam cię na tak długo – powiedziała szybko Brandi. – Miałam mały wypadek i musiałam zmienić bluzkę. Czyżbym o czymś zapomniała?
Było to raczej niemożliwe – nie zaplanowała dziś spotkania z przedstawicielami dostawców, a poza tym, gdyby przyszedł ktoś taki, Dora wpuściłaby go do gabinetu, a nie kazała siedzieć w obskurnej wnęce. A w takim razie... kim był człowiek, który na nią czekał?
Mężczyzna podniósł się z taką sprężystą lekkością, że od razu zrobił na niej wrażenie. Była wysoka, a mimo to jej nos znalazł się nagle na poziomie węzła jego krawata. Krawat był czarny; zdecydowanie odcinał się od białej koszuli pod wyciętym w serek swetrem w czarno-biały wzór. Oczy mężczyzny były również niemal czarne, a może jedynie takie się wydawały w efekcie kontrastowych barw ubrania. Włosy też miał czarne – bujne, jedwabiste, miękkie.
– Czeka na panią – szepnęła Dora. – Mówi, że jest nowym Świętym Mikołajem.
Brandi zamrugała i ponownie przyjrzała się mężczyźnie. Trzydzieści cztery – trzydzieści sześć lat, oceniła błyskawicznie. Ani jednego siwego włosa, szerokie ramiona, płaski brzuch... Twarz... nie, nie nieprzyjemna, tyle że o rysach zbyt ostrych, by można ją nazwać sympatyczną czy miłą. Do tego typu zajęcia nie szukało się mężczyzny o takiej powierzchowności. Nadawałby się raczej na stanowisko modela, kogoś do zewnętrznej reklamy niż do roli dobrotliwego i starego Świętego Mikołaja. Powinien zresztą sam zdawać sobie z tego sprawę, chyba że – pomyślała czujnie – jest psychicznie chory. A jeśli naprawdę uważa się za Świętego Mikołaja?
– Zawiadomiłaś ochronę? – zapytała cicho Dorę, ale mężczyzna dosłyszał.
– Nie ma potrzeby, panno Ogilvie – powiedział spokojnie. Jego głos miał niskie, ciepłe i mocne brzmienie. Pasował do Świętego Mikołaja, ale reszta...
Dora potrząsnęła głową.
– Nie wydawał mi się napastliwy – szepnęła. – Raczej bardzo... hm, hm... zdecydowany.
Co do tupetu swojego gościa Brandi nie miała najmniejszych wątpliwości.
– Pani Ogilvie, jeśli łaska – powiedziała chłodno, zwracając ku niemu twarz. – Jeśli szuka pan pracy...
Opuścił wzrok na jej lewą rękę, na której błyszczał pierścionek z diamentem, po czym znowu spotkali się spojrzeniem. Patrzył na nią bez drgnienia powiek.
– Nie szukam – powiedział twardo. – Ja, pani dyrektor, jestem pani nowym Świętym Mikołajem.
– Przepraszam, nie rozpoznałam. Czyżby dlatego, że nie jest pan przebrany?
Uśmiechnął się. Uśmiech ten rozświetlił najpierw jego oczy, a dopiero później twarz. Błysnęły zęby, w lewym policzku ukazał się dołeczek.
Dora chrząknęła.
– A poza tym dzwonił do pani dyrektor Clayton. – Nazwisko szefa centrali wypowiedziała z nabożnym uszanowaniem. – Czeka....
Brandi ściągnęła brwi.
– Jak to czeka? Dlaczego od razu mi o tym nie powiedziałaś?
– Dyrektor powiedział, żeby pani nie przeszkadzać. Że mam połączyć, kiedy będzie to pani odpowiadało.
Hm, to nie wróżyło nic dobrego. Ross Clayton był taktownym i rozsądnym szefem, ale nie aż tak subtelnym, żeby się przejmować rozkładem zajęć kierowniczej kadry.
– Łącz natychmiast – mruknęła i odwracając się do tego niewiarygodnego Świętego Mikołaja, powiedziała: – Nie zajmuję się sprawami zatrudnienia. Najlepiej by było, gdyby porozmawiał pan z kierownikiem działu kadr... trzecie drzwi po prawej. – Nie patrząc nawet, czy usłuchał, weszła do gabinetu i podniosła słuchawkę. – Ross? Przepraszam, że musiałeś czekać.
– Nic nie szkodzi. Chciałem cię prosić o przysługę, toteż nieładnie byłoby przerywać ci lunch.
– Och, nieważne, to żaden kłopot. Czym mogę służyć?
– Podsyłam ci pewnego człowieka. Ma się zgłosić po południu.
Brandi zamknęła oczy.
– Taki wysoki? – zapytała ostrożnie. – Z ciemnymi włosami i uśmiechem tak czarującym, że można się nie domyślić, że to maniak?
Clayton parsknął śmiechem.
– Czyli że już się widzieliście. Zack przyszedł?
– Jest tutaj. – Brandi potarła brzeg nosa.
– Świetnie. Zawsze jest punktualny. Możesz go od razu umieścić w grafiku i posłać do pracy. Przyda ci się jeszcze jeden Święty Mikołaj.
– Z całym szacunkiem, Ross... ale wcale mi nie jest potrzebny. Zatrudniłam już trzech znakomitych Świętych Mikołajów. Rozpisałam im godziny pracy aż do samej Wigilii i...
– Podobno macie u siebie grypę. Co będzie, jeśli jeden się pochoruje?
– Właśnie dlatego zatrudniłam trzech. Ross, to są autentyczni dziadkowie, z autentycznymi białymi brodami i pobielałymi włosami. Mają nawet mniej więcej ten sam wzrost, żeby w razie czego mogli sobie pożyczać ubiór. Powiedz mi, gdzie ja dostanę strój Świętego Mikołaja dla tego goliata? Poza tym dzisiejsze dzieciaki są okropnie bystre. Mam przykleić temu twojemu przyjacielowi parę kłębków białej bawełny do brody i kazać im wierzyć, że to prawdziwy Mikołaj?
– Wiem, że jesteś perfekcjonistką, Brandi. Ale zrób to dla mnie.
Miała ochotę jęknąć.
– Pozwól mi zgadywać – powiedziała kwaśno. – To twój stary przyjaciel. Wiedzie mu się kiepsko i szukasz dla niego pracy.
– Owszem. Ma ostatnio problemy.
– No tak.
– Chodzi wyłącznie o sezonową pracę, Brandi. Wyłącznie do świąt.
– Nie potrzebuję jeszcze jednego Świętego Mikołaja – mruknęła ze złością. – Przydałby mi się asystent i sześciu wykwalifikowanych pracowników, których mogłabym posłać na dowolny dział.
– Słucham?
– Nic, nic. Czy mam to uznać za służbowe polecenie?
– Oj, Brandi. Wiesz, że daję kierownikom maksimum swobody. Staram się nie wydawać służbowych poleceń w sprawach dotyczących pojedynczych sklepów.
– Rozumiem. Czyli że jest to polecenie. W porządku. Twój Święty Mikołaj ma pracę. – Odłożyła słuchawkę i na moment ukryła twarz w dłoniach. – Dora... – powiedziała do interkomu. – Czy ten Święty jeszcze tam jest?
– Tak. – Sekretarka mówiła niemal szeptem. – Czeka.
– Wcale się nie dziwię. Przyślij go tutaj.
Obserwowała go zza biurka. Wszedł, przemierzył wąski pokoik i usiadł naprzeciwko niej. Poruszał się jak sportowiec, swobodnie, a zarazem panując nad każdym gestem. Zastanowiła się, czy przypadkiem nie jest tancerzem. W sposobie jego poruszania było coś takiego... Zresztą, co za różnica, wszystko jedno, kim jest, pomyślała nagle. Zerknęła na robiony grubym ściegiem sweter i spodnie w dobrym gatunku. Nosił się swobodnie, co by świadczyło o tym, że ubranie nie jest – jak skłonna była podejrzewać – nowe. Czyli że Ross nie musiał ubierać swego przyjaciela przed posłaniem go do niej. To, co miał na sobie, musiało zresztą kosztować niezłą sumkę. Bez trudu rozpoznała znakomitą jakość garderoby. Jeśli więc istotnie przyszły na tego człowieka marne czasy, zdarzyło się to z całą pewnością niedawno.
Wzięła pióro i narysowała kwadrat na brzegu notatnika.
– Ross powiedział, że ma pan na imię Zack?
– Tak. I chętnie się zgodzę, żeby się pani tak do mnie zwracała, jeśli i pani powie mi swoje imię.
– Nie cierpię tupeciarzy. Może i musiałam dać panu pracę, ale ułatwiać życia to już na pewno nie muszę.
Skłonił głowę. Brandi czuła, że w tym pozornie pokornym geście kryje się ironia.
– Zack Forrest, do usług.
– Tak już lepiej, panie Forrest. Jak panu z pewnością wiadomo, Ross nie zajmuje się bezpośrednio zatrudnianiem personelu w swoich sklepach. Należy to do obowiązku kierowników. Prawdę mówiąc, nie potrzebuję Świętego Mikołaja. Brakuje mi raczej ludzi na niektórych działach – ekspedientów do pomocy klientom. Jeśli to pana interesuje, mógłby pan jeszcze dziś zacząć pracę w dziale męskiej odzieży sportowej. Na początku w charakterze praktykanta, a potem zobaczymy.
Forrest przez cały czas kręcił głową.
– Ross powiedział, że mam być Świętym Mikołajem.
– Już panu mówiłam, że... Proszę mnie zrozumieć. Szef na pewno chciał dobrze, ale on nie zna bieżącej sytuacji.
Genialnie! Brandi ugryzła się w język. Tego tylko brakowało, żeby przyjaciel Claytona doniósł mu, że kierowniczka z Oak Park uważa, iż jej szef nie ma zielonego pojęcia o tym, co się dzieje w jego własnym sklepie.
– Chcę być Świętym Mikołajem – stwierdził krótko Forrest. – Nalegam. – Gdyby jego głos nie miał tak głębokiego brzmienia, Brandi gotowa byłaby przysiąc, że słyszy upartego trzylatka.
– A jeśli nie, to co? – spytała drwiąco. – Poskarży się pan na mnie Rossowi? Nie wiem, jakiego rodzaju władzę ma pan nad nim, ale...
– Władzą bym tego nie nazwał – przerwał z namysłem.
Brandi poddała się.
– Ale dlaczego przysłał pana właśnie do mnie?
Wzruszył ramionami.
– Powiedział, że w Oak Park Święty Mikołaj ma najwięcej roboty.
– To prawda. Ale dzieje się tak po części dlatego, że przywiązuję dużą wagę do tego, kogo zatrudniamy do tej roli. Święty Mikołaj musi być fachowcem, a wtedy ma murowane powodzenie.
Forrest uśmiechnął się w charakterystyczny sposób.
– Powiedziała pani, że sprawy zatrudnienia nie leżą w jej kompetencji. A może mi się tylko wydawało?
– No wie pan... – Zirytowana zerwała się z miejsca. – Co za tupet! Nic dziwnego, że jest pan bez pracy... Proszę się zameldować w kadrach i wypełnić dokumenty. Aha, i niech pan nie zapomni zostawić swego numeru telefonu. Znalezienie stroju Świętego Mikołaja w rozmiarze pasującym na pana trochę potrwa...
Forrest podniósł się także i Brandi zmierzyła go wzrokiem, sądząc, że krótka lustracja zmiesza go choć odrobinę. Jednak nawet nie mrugnął. Stał spokojnie, obserwując jej twarz.
– Skontaktujemy się z panem, gdy będziemy mogli skierować pana do pracy. Może się pan jednak nie spodziewać telefonu w ciągu kilku najbliższych dni, ponieważ znalezienie stroju będzie raczej...
– Nie ma problemu – przerwał. – Tak się składa, że mam własne szatki. Zostawiłem je w samochodzie. Do pracy mogę przystąpić choćby dziś. – Błysnęły mu oczy. – Oczywiście, jeśli pani sobie tego życzy.
Brandi dała się zaskoczyć.
– Proszę najpierw wypełnić dokumenty, a potem zobaczymy – powiedziała po chwili milczenia. – Zaraz zadzwonię do kadr i powiem, że już pan tam idzie.
Forrestowi drgnął kącik ust, ale nie odezwał się ani słowem, aż stanął w progu i odwrócił się.
– Jest mi pani coś dłużna – powiedział łagodnie.
Brandi podniosła już słuchawkę i wykręcała numer.
– Ja panu dłużna? Na przykład, co? Jeśli panu się wydaje, że wyświadcza mi jakąś łaskę, to...
– Skądże znowu. Jestem niezmiernie wdzięczny za wszystko, co pani dla mnie robi. – W ciepłym, głębokim tonie jego głosu zabrzmiała znowu nutka ironii. – Mam jedynie wrażenie, że zasłużyłem sobie na odrobinę pani czasu. Przynajmniej tyle, żebym mógł przyjrzeć się pani tak samo dokładnie, jak pani mnie.
– Nie rozumiem.
– Rezerwuję sobie do tego prawo. Może kiedyś...
Zasalutował i zamknął za sobą drzwi.
Brandi opadła na krzesło. Odniosła wrażenie, że w jednej chwili okres dzielący od świąt niepomiernie się wydłużył.
Tego popołudnia nie udało się jej zrobić nic konstruktywnego. Cokolwiek próbowała przemyśleć czy ustalić, stawała jej przed oczyma twarz niewydarzonego Świętego Mikołaja. W końcu, zirytowana, schowała całą papierkową robotę do szuflady i wyszła na swój zwykły codzienny obchód.
Parę lat temu, po objęciu funkcji kierownika, nauczyła się wizytować poszczególne działy często i bez zapowiedzenia, po prostu po to, by zyskać pewność, że personel dobrze sobie ze wszystkim radzi. Jak się miało okazać, był to pożyteczny zwyczaj. W ciągu dwóch lat kierowania sklepem udało się jej uniknąć większych problemów. Małe uchybienia likwidowano w zarodku. Zapewne także dlatego jej sklep nieprzerwanie lokował się na jednym z najwyższych miejsc w sieci Tyler-Royale, jeśli chodzi o wysokość wypracowywanych zysków.
Poniedziałki były zawsze stosunkowo najspokojniejszym dniem sprzedaży, lecz ten sezon przedświąteczny zapowiadał się wyjątkowo pracowicie i w sklepie od rana panował spory ruch. Kupujących zachęcał do wejścia podwójny rząd pięknie ozdobionych drzewek w holu. Niektórzy przystawali, podziwiając dekoracje, inni już wychodzili, obładowani niebiesko-srebrnymi torbami i pudełkami z firmowym znakiem Tyler-Royale. W dziale zabawkarskim kilka kobiet przepatrywało niezliczone półki, a przed dużym fotelem, wyglądającym jak tron i widocznym wewnątrz okazałej chatki Świętego Mikołaja, ustawiła się kolejka dzieci.
Zaraz, zaraz, pomyślała Brandi. Mikołaj miał zacząć pracę dopiero wieczorem, kiedy rodziny – po szkole i pracy – walą do sklepu. Teraz jednak nie powinno go tu jeszcze być. Tymczasem cała gromadka czekała w karnym ogonku, wpatrując się roziskrzonym wzrokiem w postać w czerwonym stroju. Mikołaj siedział na tronie z maluchami na obu kolanach.
Brandi podeszła do najbliższego telefonu i zadzwoniła do kadr.
– Skierowaliście naszego nowego Świętego Mikołaja do pracy już teraz?
Kierownik działu stropił się.
– Oczywiście, że nie. Zarejestrował się i zgodnie z pani życzeniem powiedziałem, że zatelefonujemy do niego, gdy będziemy już mieli plan.
– Tak właśnie myślałam. Dziękuję – mruknęła Brandi i przerwała połączenie.
Kiedy wróciła do ogródka, zauważyła, że dwaj chłopcy opuścili już kolana Świętego Mikołaja. Wspinała się teraz na nie malutka dziewczynka.
Brandi oparła się o płotek i przez moment obserwowała tę scenę. Musiała przyznać, że Zack Forrest wczuł się w rolę lepiej, niż mogła przypuszczać. Broda, co prawda, nawet z daleka wydawała się sztuczna, ale zrobił coś z brwiami. Były krzaczaste i siwe. Naprawdę wspaniały był natomiast jego strój z grubego czerwonego aksamitu, obszytego czymś, co wyglądało jak prawdziwe białe futro. Dodatki również nie przypominały żadnej taniochy – pas i długie buty z pięknej czerwonej skóry wypolerowane były do połysku. Czarną skórzaną oprawę miał także notes. Leżał otwarty na prawym kolanie. Tylko po co? Po jakie licho Święty Mikołaj miałby robić notatki? A przede wszystkim, dlaczego w ogóle Forrest tu siedział? Przecież nikt nie dał mu zlecenia. Należało wyświetlić sprawę tego nieznośnego pracownika. Im prędzej, tym lepiej.
Brandi otworzyła furtkę i podeszła do początku kolejki.
– Musimy porozmawiać – mruknęła.
Zachowywał się tak, jakby nie słyszał, całą swą uwagę skupiając na dziecku. Dziewczynka miała mniej więcej cztery lata i uszczęśliwiona paplała coś w języku najzupełniej dla Brandi niezrozumiałym. Równie dobrze mógłby to być na przykład chiński; z normalnym angielskim miał w każdym razie bardzo niewiele wspólnego. Lekkie uniesienie krzaczastych brwi Zacka wskazywać by mogło na to, że i on ma trudności ze zrozumieniem dziewczynki, ale nie przestawał słuchać i od czasu do czasu zapisywał jakieś jej słowo.
– Słyszysz? – mruknęła ponownie.
Spojrzenie Zacka przebiegło oczekujące dzieci.
– Naturalnie. Zobaczymy się, kiedy skończę.
Musiała nad sobą bardzo panować, żeby z miejsca nie wyrzucić go z pracy. Jakby to jednak Wyglądało w obecności dzieci i ich rodziców? Czekała więc niecierpliwie, próbując nie stuknąć ze złości obcasem, gdy zdjął z kolan dziewczynkę, posadził sobie kolejne dziecko i zaczął z nim rozmowę. W ten oto sposób, pomyślała, upłynąć może całe popołudnie. Zapewne zresztą tak to sobie umyślił; liczył na jej zmęczenie czekaniem.
Zamknęła bramkę, żeby kolejka dzieci nie mogła się już wydłużać, i ustawiła tablicę oznaczającą przerwę. Napis głosił, że Święty Mikołaj wyszedł nakarmić swojego renifera, ale wkrótce wróci. Kiedy znowu podeszła do tronu, na kolanach Zacka bawiło się maleństwo, któremu matka robiła zdjęcie. Wreszcie jednak kolejka się skończyła. Brandi odczekała, aż ostatnie dziecko oddali się na tyle, żeby jej nie słyszeć, i ostrym tonem zwróciła się do Forresta:
– Co pan tutaj robi?
– To chyba oczywiste, pracuję.
– Powiedziano panu chyba wyraźnie, że wezwiemy pana, gdy będziemy tego potrzebowali.
– To znaczy kiedy, pani dyrektor? Kiedy? Myślę, że bez większych problemów znalazłby się pretekst, żeby nigdy mnie nie zawezwać. Zauważyłem, że dzisiejszego popołudnia nie zleciliście pracy żadnemu Mikołajowi, więc zgłosiłem się na ochotnika.
– Panie Forrest... Czy pan nie rozumie, że sklep ponosi odpowiedzialność za... Nie można wykonywać tej pracy bez przygotowania.
– A czego tu się uczyć? Personalny dał mi wykaz zasad, które łatwo zapamiętać. Spójrzmy razem. Proszę: Nie należy obiecywać dziecku żadnej zabawki, jeśli rodzice nie dadzą przedtem wyraźnej wskazówki. Należy mówić: Zobaczymy. Nie . komentować próśb o braciszka czy siostrzyczkę. Udawać, że się ich nie dosłyszało. Nie używać wody kolońskiej o intensywnym zapachu. Nie częstować cukierkiem bez zezwolenia rodziców. Codziennie przed objęciem stanowiska obejść dział z zabawkami, żeby być na bieżąco. Dziecku należy pomóc wspiąć się na kolana, lecz nie trzeba go podnosić, bo może to wywołać strach... – Przerwał i zaraz potem dodał: – Bardzo słuszne zalecenie. Chroni również Świętych Mikołajów przed ewentualnym urazem kręgosłupa z powodu przeciążenia.
– Być może – stwierdziła sztywno Brandi. – Nie rozumiem jednak, co to ma wspólnego z panem. Chodzi o to, że...
– Proszę pani... Zapoznałem się z przepisami, gotów jestem wyrecytować je wszystkie jednym tchem. Dlaczego więc nie miałbym pracować? Po co pozbawiać dzieciaki możliwości porozmawiania ze Świętym Mikołajem tylko dlatego, że jest poniedziałek i na popołudnie nikogo nie obsadzono?
Brandi skrzyżowała ręce na piersiach i uniosła brodę.
...
gosiunia1979